Języki: do końca stulecia większość odejdzie w zapomnienie
W 2022 r. zmarł ostatni przedstawiciel plemienia z terytorium Tanaru (Brazylia), które nigdy nie nawiązało kontaktu ze światem zewnętrznym. Ciało „Człowieka z Dziury”, bo tak nazwały go media, znaleziono na hamaku przed jego chatą. Zmarł z przyczyn naturalnych. Przydomek wziął się od praktykowanego przez mężczyznę zwyczaju wykopywania wąskich i głębokich dziur (ponad 1,8 m) w kolejnych budowanych przez siebie chatach, a było ich z 50. Autochton żył w całkowitej izolacji od 26 lat. Pozostałych pięciu członków jego społeczności wymordowali w 1995 r. handlarze narkotyków. O samym mężczyźnie, podobnie jak o jego plemieniu, wiemy niewiele. O języku, którym posługiwała się jego społeczność – jeszcze mniej.
Rok wcześniej z powierzchni Ziemi zniknęli także ostatni użytkownicy języków juma i dialektu języka aleuckiego bering. Juma używało jedno z plemion żyjących w Amazonii, którego nazwa była tożsama z nazwą dialektu. Po masakrze w 1964 r. przy życiu pozostało jedynie sześciu członków tej społeczności, w tym Aruka, ostatni jej przedstawiciel na świecie. W 2021 r. mężczyzna zmarł na koronawirusa, przeżywszy 90 lat. Miesiąc po Aruce w należącej do Rosji Kamczatce zmarła Wiera Tymoszenko, ostatnia użytkowniczka języka bering. Miała 93 lata. Tymoszenko była ekspertką w dziedzinie kultury aleuckiej. Przez 30 lat pracowała w państwowym archiwum tego języka. Tłumaczyła na swoją ojczystą mowę powieści i wiersze. Próbowała także uczyć aleuckiego własne dzieci i innych młodych ludzi. Kilku miłośników języka aleuckiego wciąż żyje na należącej do amerykańskiego stanu Alaska wyspie Atka, ale w Rosji nie ma już nikogo, kto się nim posługuje. Język ten był niegdyś rozpowszechniony wśród rdzennych ludów Aleutów, Wysp Pribyłowa, Wysp Komandorskich i Alaski. Dziś odchodzi w zapomnienie.
Indianie Potawatomi z Ameryki Północnej mówili, że kiedy umrze ich język, „zginie świat”. Świat języków ginie bezpowrotnie i niewiele możemy na to poradzić.
Semantyczne bogactwo
Na całym świecie używanych jest ok. 7 tys. języków, jednak zdaniem naukowców szybkie tempo ich wymierania spowoduje, że do końca tego stulecia większość z nich przestanie istnieć. Scenariusz optymistyczny zakłada, że przetrwa najwyżej połowa. Jedne wymierają gwałtownie, kiedy posługujące się nimi niewielkie społeczności zostają zniszczone przez katastrofy przyrodnicze lub wojny, inne – systematycznie i powoli. Język najczęściej ginie z powodu porzucenia go przez użytkowników na rzecz innego, np. urzędowego lub popularniejszego na danym obszarze. Zanika wraz z ostatnią osobą, która go używała.
Już tylko pojedyncze osoby komunikują się amurdagiem (językiem Aborygenów z australijskiego Terytorium Północnego), wintu (językiem kalifornijskich Indian), ayapaneco (jednym z 68 lokalnych języków Meksyku) czy nuxalkiem (znanym kanadyjskim autochtonom). Według UNESCO najwięcej zagrożonych języków jest w Indiach (196), Stanach Zjednoczonych (192), Indonezji (147), Chinach (144), Meksyku (144) i Rosji (136). W Europie na granicy zaniku pozostaje ich 50. Również w Polsce istnieją języki takie jak wilamowski, których dni są policzone.
„Niewielu ludzi zdaje się wiedzieć lub przejmować tym, że większość z 250 rdzennych języków Australii już zniknęła, a nieliczne mają niewielkie szanse na przetrwanie w dłuższej perspektywie. Małe dzieci nie uczą się żadnego z prawie 100 języków tubylczych, którymi mówi się jeszcze w stanie Kalifornia. Ostatni użytkownik języka Manx zmarł w 1974 r. Ta sama ponura historia dotyczy wielu języków na całym świecie” – piszą w książce „Vanishing Voices: The Extinction of the World’s Languages” Daniel Nettle i Suzanne Romaine. Angielscy lingwiści za swą pracę na rzecz ratowania pamięci o językach zostali odznaczeni przez British Association of Applied Linguistics (BAAL).
Zagłada rdzennych kultur to nie tylko śmierć języka, ale i unikalnych sposobów myślenia. Prof. K. David Harrison ze Swarthmore College w Pensylwanii, który od lat bada ginące języki, w książce „When Languages Die: The Extinction of the World’s Languages and the Erosion of Human Knowledge” zwraca uwagę na potencjalne straty, jakie ponosimy w przypadku ich wymarcia. Posiłkuje się przy tym przykładami ludu Kallawaya z Boliwii, znającego kilkadziesiąt nazw roślin leczniczych, o których nie mamy pojęcia, Jupików z Alaski, używających ponad 90 określeń na nazwanie lodu, czy ludu Tofa z Syberii, który może się pochwalić równie bogatym słownikiem dotyczącym hodowli reniferów.
Zdaniem Harrisona 80% współczesnych języków nie zostało jeszcze przebadanych. Z dwóch powodów: po pierwsze, włada nimi bardzo mała grupa (przetrwanie blisko 3500 najrzadszych języków zależy od zaledwie 0,2% ludzkości), po drugie, większość wspomnianych społeczności nie potrafi pisać i kultywuje znajomość języka tylko w postaci mówionej. Naukowcy ze Stanów Zjednoczonych wskazują pięć regionów na Ziemi, gdzie języki wymierają szczególnie szybko: wschodnia Syberia, północna Australia, środkowa część Ameryki Południowej, stan Oklahoma i północno-zachodnia część Ameryki Północnej.
Inny problem nasuwa się w momencie, gdy uświadomimy sobie, że wiele autochtonicznych słów jest nieprzetłumaczalnych. Rodzi się zatem obawa o to, czy potrafimy docenić językowy dorobek danej społeczności. Nieraz mogliśmy się przekonać, że języki oceniane były przez pryzmat ich użyteczności, a nie bogactwa przekazu. Z tego powodu niektóre z nich zniknęły z powierzchni ziemi. Wystarczy wspomnieć języki sumeryjski, akadyjski, etruski, meroicki, hebrajski czy staroegipski, które wyginęły w naturalnym procesie, choć część z nich przywrócono po latach do użytku. Wielu języków nie uratujemy, gdy wymrą ich użytkownicy. W takim przypadku często mówi się, że społeczność straciła zdolność „kulturowej reprodukcji”. Stała się zbyt słaba politycznie lub nieatrakcyjna kulturowo, by przetrwać. Jak wyliczają naukowcy, spośród 50 rdzennych języków Kalifornii żaden nie jest nauczany w oficjalnym systemie edukacji. – Języki, których dzieci nie uczą się w szkołach, są skazane na zagładę – wyjaśnia prof. Lyle Campbell z University of Utah.
Istnieją kraje, w których funkcjonuje nawet kilkaset języków. Wystarczy wspomnieć Papuę-Nową Gwineę (ok. 800), Indonezję (ok. 600) czy Indie (ok. 400). Autochtoniczne dialekty coraz częściej ulegają nie tylko językom uniwersalnym (niegdyś była to łacina, później francuski, dziś zdecydowanie przoduje angielski), ale i urzędowym, które funkcjonują w ramach określonych państw. Wydaje się więc, że tylko znajomość kilku języków stanowi realną perspektywę dla dalszego funkcjonowania małych dialektów, bez konieczności izolowania się od świata. – Obecna dominacja języka angielskiego, bardzo praktyczna i pewnie konieczna, kreuje nowe nierówności i uprzywilejowuje osoby, dla których jest on językiem naturalnym. I nawet jeśli padnie imperium euroamerykańskie, to angielski może przetrwać stulecia, tak jak wieloraka wersja łaciny przetrwała Imperium Rzymskie – uważa prof. Michał Buchowski z UAM w Poznaniu. Są i tacy, którzy twierdzą, że dominacja języka angielskiego to fikcja. Jednym z nich jest szwajcarski psycholog Claude Piron. Uważa on, że osoby, dla których nie jest on językiem macierzystym, używają jego niezwykle uproszczonej wersji, wykorzystując średnio 1500 słów spośród dostępnych 615 tys. wyrazów, zawartych w „Oxford Dictionary”.
Ocalić od zapomnienia
Śmierć języka to naturalny proces w lingwistyce i moment, od którego możemy o niej mówić, jest ściśle określony – to chwila, gdy dany język traci ostatniego użytkownika. W szerszym znaczeniu to określenie sytuacji, w której nie istnieje dalsza potrzeba posługiwania się danym systemem komunikacyjnym. Podobno w przyrodzie nic nie ginie. Zgodnie z tym porzekadłem także i język wymarły często jest zastępowany innym – stąd zjawisko wypierania języków przez nowomowę. Zauważalne jest to zwłaszcza wśród młodych osób, które zastępują stare zwroty nowymi. Czasami są to po prostu kalki językowe – brzmiące atrakcyjniej poprzez odwołanie do innej kultury, ale w rzeczywistości mogące wypaczać rodzimy język.
Ciekawy proces nastąpił w Papui-Nowej Gwinei. Aby swobodnie porozumiewać się z członkami licznych tamtejszych plemion, wymyślono język neomelanezyjski, który pełni funkcję języka wehikularnego (czyli używanego w trakcie podróży i w kontaktach handlowych na obszarach o dużej różnorodności językowej). Jest to mieszanka angielskiego i najpopularniejszych narzeczy lokalnych. Ale tego typu mutacje stopniowo wypierają języki natywne, które w miarę upływu czasu tracą na popularności, aż całkowicie wymierają. Proces ten to kwestia życia kilku, czasem nawet kilkunastu pokoleń, stąd bardzo łatwo go przeoczyć, ale w dobie globalizacji jest nieunikniony. Uznaje się, że aby język został zagrożony, wystarczy brak potrzeby posługiwania się nim tylko przez jedno pokolenie. W sytuacji ciągłych migracji ludności o to nietrudno.
Czy to oznacza, że powinniśmy siedzieć z założonymi rękami, czekając, aż małe języki zostaną zdominowane przez większe i bardziej ekspansywne? Oczywiście, że nie. Obecnie tworzy się coraz więcej projektów mających zachować wymierające języki. Nacisk kładzie się na naukę młodego pokolenia w danych grupach etnicznych, tworzy się również dokumentację, czyli nagrywa i spisuje ginące narzecza. W taki sposób przywrócono do życia irlandzki język gaelicki, który kiedyś był na skraju wymarcia, a teraz jest używany przez ponad milion osób. Skrajnie zagrożony jest natomiast celtycki język bretoński, którym posługują się mieszkańcy północno-zachodniego wybrzeża Francji.
Na całym świecie grupy antropologów, etnologów i językoznawców nie poddają się i walczą o utrwalenie setek zagrożonych wyginięciem języków. Mogą przy tym liczyć na wsparcie międzynarodowych instytucji, które nie szczędzą środków na ochronę dziedzictwa kulturowego. Przykład? UNESCO na 21 lutego ustanowiło Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego. Ciekawych i potrzebnych inicjatyw jest więcej. W 2009 r. udało się opracować dosyć szczegółowy atlas zagrożonych języków. Korzystają z niego m.in. uczelnie z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, które przyznają granty na dokumentowanie ginących języków w Azji, Afryce czy Ameryce Południowej. Podobne działania podjęła organizacja non profit Living Tongues Institute for Endangered Languages, wspierana przez National Geographic Society. Identyfikuje obszary z zagrożonymi językami, które dokumentuje i nagrywa. Z pomocą przychodzi wreszcie internet. Choć uważa się, że to za jego sprawą rozpowszechnia się głównie język angielski, który zabija mniejsze języki (70% wszystkich informacji w sieci powstało właśnie w tym języku), globalna sieć może pełnić funkcję katalizatora przemian. Od kilku lat tworzy się wirtualne słowniki, dzięki czemu dana kultura ma szansę przetrwać.
W Stanach Zjednoczonych na uwagę zasługuje inicjatywa Biagia Arobby, 32-latka z Dakoty Południowej, który założył stronę społecznościową LiveAndTell. Użytkownicy jego platformy dokumentują ginące języki indiańskie. Ze swoim pomysłem wystartował również koncern Google. Lider wyszukiwarek uruchomił podobny Endangered Languages Project. W przeciwieństwie jednak do prywatnej inicjatywy Arobby na straży poprawności językowej nie stoją zwykli użytkownicy, lecz profesjonaliści, m.in. Naczelna Rada Kultury Ludowej (First Peoples’ Cultural Council). Własne projekty lingwistyczne realizuje również zespół dr. Davida Harrisona. Dokumentując lokalne języki w południowej Syberii, w Indiach, Nowej Gwinei i na terenie stanu Oregon, chce stworzyć bogaty słownik, który krok po kroku będzie publikowany w internecie.
Ratowanie języków przed wymarciem to klucz do ochrony różnorodności kulturowej naszego świata. Te unikalne systemy komunikacji są nośnikami niepowtarzalnej wiedzy i perspektyw, które wzbogacają nasze globalne porozumienie i poczucie tożsamości. Warto je doceniać, póki jeszcze istnieją.