Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Mirosław Gryń / pulsar
Człowiek

Prof. Jan Lucassen: O głębokim związku ludzkości z pracą

Mit życia bez pracy wraca jak bumerang. Ale to czysty eskapizm, projekcja zarazem naszych najskrytszych marzeń i najgorszych obaw – mówi holenderski historyk prof. Jan Lucassen.
Prof. Jan LucassenWikipediaProf. Jan Lucassen

Jan Lucassen (ur. 1947 r.), holenderski historyk, badacz procesów związanych z pracą, założyciel działu badań International Institute of Social History w Amsterdamie. Autor ponad stu publikacji naukowych. Jego najnowsza książka „Historia pracy. Nowe dzieje ludzkości” właśnie ukazała się po polsku nakładem wydawnictwa Znak.

Tomasz Targański: Będąc autorem kilkusetstronicowej „Historii pracy”, wydaje się pan właściwym adresatem pytania: dlaczego pracujemy?
Jan Lucassen: – Bo musimy. Nie tylko dlatego, że mamy wewnętrzną chęć, choć wielu z nas z pewnością tak, lecz z biologicznej konieczności. Mam na myśli nie tylko zaspokojenie podstawowych potrzeb, jak kupno jedzenia, ale inny, często niedostrzegany fakt. Nasza rzeczywistość jest na tyle złożona, że gdyby część ludzi przestała pracować, umarlibyśmy z głodu. Życie nas wszystkich zależy od skomplikowanego łańcucha dostaw. O ile więc lubię romantyczne mity o idealnym świecie bez pracy, to uważam je za absolutnie nierealistyczne.

Poza tym głęboki związek ludzkości z pracą polega na tym, że jest ona czymś więcej niż towarem podlegającym prawom kupna i sprzedaży. Jest ważnym źródłem naszego „ja”. Pracujemy, ponieważ buduje to poczucie naszej własnej wartości i wzbudza szacunek u innych. To coś, czego niekończący się czas wolny nie mógłby nam dać.

W takim razie dlaczego tak wielu ludzi jest dziś niezadowolonych ze swojej pracy i nie widzi w niej sensu?
Częściowo jest to wina charakteru wielu obecnych zawodów. Praca w samotności przed ekranem, gdzie przez całe dnie nie widujemy swoich kolegów i koleżanek, tylko uczestniczymy w spotkaniach online, nie sprzyja satysfakcji. Poza tym wiele osób pełni rolę trybików wielkiej maszynerii. Odpowiada tylko za niewielki wycinek procesu, nie widząc żadnego namacalnego efektu swojego działania. Ale już robotnicy fabryczni – choć praca tam jest coraz bardziej zautomatyzowana – są w stanie osadzić to, co robią przez osiem godzin, w kontekście większego procesu. Ułatwia im to architektura fabryki. W XIX w. wymyślono ją jako jedną przestrzeń, gdzie dany produkt powstaje od A do Z. W efekcie pracownicy mogli łatwiej zbudować więź z miejscem pracy i tym, co robią.

Być może za tą frustracją kryje się głębsza przyczyna? Antropolog David Graeber w głośnym eseju „Praca bez sensu” tłumaczył, że jesteśmy niezadowoleni z pracy, bo późny kapitalizm produkuje coraz więcej nikomu niepotrzebnych, biurokratycznych zajęć.
Bardzo cenię Graebera, ale teza, jaką wysunął, jest obarczona błędem metodologicznym. Na jego materiał badawczy złożyły się wyłącznie rozmowy z pracownikami biurowymi zatrudnionymi w wielkich korporacjach, którzy niestety zdawali sobie sprawę, jakich odpowiedzi Graeber oczekuje. W tej sytuacji uzyskał bardzo nieobiektywne wyniki. I o ile mówią nam one co nieco na temat pracy biurowej w XXI w., o tyle z pewnością nie można na ich podstawie wyciągać wniosków dotyczących wszystkich zawodów.

Gdyby pytanie o satysfakcję z pracy zadać gospodyni domowej, to pewnie usłyszelibyśmy, że część zajęć sprawia jej przyjemność, innych zaś nienawidzi. Powstałby dużo bardziej wyważony i bliższy rzeczywistości obraz. Chyba nie istnieje człowiek, który byłby w stu procentach zadowolony ze swojej pracy.

Być może więc jest to po prostu kwestia pieniędzy? Czy istnieje związek między zarobkami a satysfakcją z pracy?
Tylko pozornie. Nie mówię, że pieniądze nie mają wpływu na to, czy chętnie wstajemy rano do pracy. Oczywiście mają, lecz nie są czynnikiem decydującym. Można zarabiać miliony i wciąż być nieszczęśliwym. Z drugiej strony istnieje mnóstwo kobiet, które wykonują czynności domowe, nie dostają za to ani grosza, ale mają satysfakcję z dobrze wykonanego obowiązku.

Wszystko zależy od innych ludzi. Jeśli w ich oczach uchodzimy za pomocnych i potrzebnych, wtedy myślimy dobrze o sobie i chce nam się pracować. Praca wykonywana przez Homo sapiens przynajmniej przez początkowe 95 proc. naszego istnienia była przecież formą „wzajemnego altruizmu”, tj. wspieraliśmy członków swojej grupy w chorobie albo pomagając wychować dzieci. Źródło satysfakcji z tego, co robimy, znajduje się zatem nie w nas, lecz w innych.

Czy wielogodzinna praca przed ekranem, związane z tym zmęczenie oraz stres mogą wiązać się z faktem, że tak bardzo różnią się one od doświadczenia naszych przodków, łowców-zbieraczy?
Szukanie odpowiedzi na pytania dotyczące XXI w. w tak odległej przeszłości budzi moje wątpliwości. Choć intuicja podpowiada, że być może coś jest na rzeczy. Duża część zachowań i reguł nabytych, kiedy wiedliśmy życie łowców-zbieraczy, do dziś odbija się echem w relacjach z pracą. Mam tu na myśli przyjemność z wykonywanych zadań, skłonność do współpracy czy dążenie do równego wynagrodzenia za wysiłek. Wspomniałem już, że pracownik biurowy prawie nigdy nie widzi fizycznych efektów swoich wysiłków. To musi budzić frustrację. Tymczasem jako ludzie jesteśmy istotami społecznymi, satysfakcji z dobrze wykonanego zadania nie da nam żadna aplikacja ani odhaczanie na zielono kratek w Excelu.

W jaki sposób patrzy pan na aplikacje i platformy cyfrowe, umożliwiające wynajęcie za najniższą stawkę freelancerów z całego świata pracujących z domu? Czy nie jest to po prostu powrót do pracy chałupniczej?
Ta analogia jest o tyle trafna, że dawne chałupnictwo służyło przede wszystkim do omijania systemu cechowego, który pilnował jakości wykonania. Chałupnicy wykonywali pracę za półdarmo, ponieważ byli rozproszeni i nie mogli się zorganizować. Dla obecnych neoliberałów zewnętrzny kontraktor jest prawdziwym ideałem pracownika – przedsiębiorcy, mobilnego bohatera przyszłości pracującego na własny rachunek. Nie myślę jednak, aby praca w XXI w. przybrała taką właśnie, neochałupniczą, nazwijmy to, formę.

Widać wyraźnie, że po pandemii koronawirusa firmy chcą ukrócić pracę zdalną, bo ich zdaniem nie sprzyja ona efektywności. Aplikacje oferujące zajęcie za przysłowiowego dolara żadną miarą nie sprzyjają organizowaniu się pracowników w grupy zawodowe. A tylko w ten sposób można myśleć o rozwiązaniu problemów, które pojawią się w związku ze sztuczną inteligencją.

Główną obawą związaną z przyszłością pracy jest to, że AI wyśle nas wszystkich na bezrobocie. Jest się czego bać?
Zamiast przewidywać przyszłość, wolę mówić o tym, co dzieje się teraz. Bazując na bieżących danych, można stwierdzić, że nie ma przekonujących sygnałów, by sztuczna inteligencja miała odebrać nam chleb. Przynajmniej w najbliższej przyszłości. Obserwujemy na przykład stale rosnący popyt na zawody biurowo-administracyjne, związane bezpośrednio z zarządzeniem naszą coraz bardziej złożoną codziennością. Okazuje się, że potrzebujemy coraz więcej inspektorów, kontrolerów, nadzorców, audytorów oraz audytorów audytorów i tak bez końca. To ogólnoświatowa tendencja zarówno w sektorze prywatnym, jak i publicznym. Nowe stanowiska powstają szybciej, niż znikają stare. I jak dotąd wszystkie te prace muszą wykonywać ludzie.

A co ze skróceniem czasu? Czy nie pracujemy mniej niż nasi ojcowie i dziadkowie?
Nie. Niektóre społeczeństwa z pokolenia na pokolenie pracują więcej. Skrócenie czasu, który przeznaczamy na tę czynność w wyniku mechanizacji, obiecuje się już nam od ponad 150 lat. Tymczasem co najmniej od pół wieku tkwimy na poziomie ok. 40 godzin tygodniowo na żywiciela rodziny. Przypomnę tylko, że John Maynard Keynes w 1928 r. przewidywał, że w 2028 r. będzie to 15 godzin!

Nie ma jednego wytłumaczenia, dlaczego tak się dzieje. Jedną z przyczyn jest to, że automatyzacja posłużyła do produkcji coraz większych ilości tanich artykułów konsumpcyjnych, a nie większej ilości wolnego czasu. Poza tym światowa gospodarka charakteryzuje się coraz dłuższymi i bardziej złożonymi łańcuchami produkcyjnymi. To zaś oznacza coraz więcej pośredników, firm i instytucji dbających o kontrolę i bezpieczeństwo, prawników itd.

Zdaniem wielu dokonaliśmy najgorszego z możliwych wyborów, porzucając tysiące lat temu łowiectwo na rzecz rolnictwa. Zrezygnowaliśmy z wolności i długich godzin spędzanych na nicnierobieniu, wpędzając się w kierat pracy na roli.
W dużej mierze jest to romantyczny mit. W prowokacyjnym artykule, opublikowanym w 1968 r., znany antropolog Marshall Sahlins nazwał łowców-zbieraczy „pierwotnym społeczeństwem dobrobytu”. Zgodnie z jego ujęciem, które funkcjonowało w antropologii przez pół wieku, nasi przodkowie, aby się utrzymać, pracowali raptem parę godzin dziennie. Dane, które przywołuję w książce, przekreślają tę narrację. Jeśli za pracę uznamy wszystkie zajęcia, a nie tylko te związane z szukaniem pożywienia, okaże się, że tryb życia łowców-zbieraczy był dość wyczerpujący. Starsi badacze nie uwzględniali na przykład wykonywanych przez kobiety czynności domowych związanych z wychowywaniem dzieci. To samo tyczy się pracy, jaką musiały wykonywać dzieci, aby nauczyć się „zawodu” myśliwego.

W świetle tych faktów wydaje mi się fascynujące, że mit życia bez pracy wciąż wraca jak bumerang. To czysty eskapizm, a zarazem projekcja najskrytszych marzeń i najgorszych obaw człowieka XXI w. Marzeń, bo anarchistyczny mit o utraconej wolności jest jednym z najstarszych toposów kultury ludzkiej. Obawy dotyczą zaś strachu przed katastrofą klimatyczną.

Zamiast myśleć, jak zmierzyć się z jej konsekwencjami, marzymy o powrocie do romantycznej utopii. To szkodliwe. Jeśli wciąż roztaczamy przed sobą nierealistyczną wizję przyszłości, to jak możemy działać w sposób realistyczny?

Naukowcy nie mogą dojść do porozumienia, dlaczego łowcy-zbieracze ostatecznie zamienili tryb życia na rolniczy. Część jest zdania, że przeważyły korzyści długoterminowe. Przejście na osiadły tryb życia zaowocowało skokowym wzrostem globalnej populacji. Być może ludzie chcieli zapewnić swoim dzieciom i dzieciom swoich dzieci bardziej stabilny byt?
Być może. Wedle najnowszych wyliczeń globalna populacja wzrosła z 8 mln na początku neolitu do ok. 85 mln w 5000 r. p.n.e. Jest to więc jakaś wskazówka, ale moim zdaniem teza o pragnieniu bardziej bezpiecznego trybu życia nie wytrzymuje krytyki. Wbrew pozorom rolnictwo wiązało się z ogromną niepewnością. Była to nieustanna walka o przetrwanie. Wymagało ono nie tylko katorżniczej pracy w polu, ale również nagromadzenia ogromnych pokładów wiedzy. Aby uświadomić sobie, jak bardzo było to trudne, proponuję pewien eksperyment myślowy.

Wyobraźmy sobie, że każda rodzina na Ziemi dostaje dziś kawałek żyznego pola pod uprawę. Oczywiście nasza populacja jest zbyt duża, aby dla wszystkich wystarczyło, ale na potrzeby ćwiczenia przyjmijmy, że wszyscy dostali ziemię wraz z informacjami, jak ją uprawiać. Jaki byłby efekt? Duża część ludzi umarłaby z głodu. Rolnictwo jest złożonym procesem, wymagającym pogodzenia wielu umiejętności, których najlepiej nabywa się poprzez doświadczenie. Nawet najbardziej pracowici spośród nas, wyposażeni w wiedzę teoretyczną, nie byliby więc w stanie sobie z nim poradzić.

Rewolucja neolityczna to fascynująca kwestia, ale dużo bardziej od szukania jej przyczyn interesuje mnie ona jako moment umożliwiający produkcję nadwyżek żywności, zaostrzenie podziału pracy między mężczyznami i kobietami, pojawienie się oznak specjalizacji zawodowych oraz, w niektórych częściach Eurazji, zalążków nierówności społecznych.

Właśnie źródła tych nierówności są dziś przedmiotem gorącej debaty. Dominująca dotąd narracja mówiła, że ich pojawienie się było bezpośrednią konsekwencją budowy pierwszych miast. Zaprzeczają jej David Graeber i David Wanegrow, autorzy książki „Narodziny wszystkiego”. Według nich rolnictwo i miasta nie zawsze implikowały hierarchie i polityczną dominację elit.
Wraz z rewolucją neolityczną i pojawieniem się niewielkich nadwyżek żywności zaistniały warunki umożliwiające wystąpienie nierówności społecznych. Pamiętajmy jednak, że nie wszyscy obrali tę właśnie ścieżkę rozwoju, a ludzie reagowali na zmiany na setki różnych sposobów. Aby się o tym przekonać, wystarczy porównać wczesne społeczeństwa rolnicze w różnych częściach świata.

Na Bliskim Wschodzie nierówności faktycznie są wyraźne, bo sprzyjający klimat służył produkcji nadwyżek. Zupełnie inaczej było na terenie Afryki Subsaharyjskiej. Przez tysiące lat charakterystyczna dla tamtejszych plemion Bantu była matrylinearna struktura społeczna (nazwisko i majątek dziedziczy się po matce). Istniały tam też liczne mechanizmy służące redystrybucji zasobów, nie zaś ich akumulacji. Afryka przeczy zatem tezie, jakoby wraz z rezygnacją z łowiectwa bieg dziejów ludzkości przybrał automatycznie niekorzystny obrót. Rolnictwo i egalitaryzm jeszcze długo istniały ze sobą w zgodzie.

A czy pojawienie się pracy najemnej, za wynagrodzenie wypłacane w pieniądzu, nie było końcem historii w tym sensie, że odcięło drogę powrotu, wyeliminowało szanse na bardziej sprawiedliwy podział korzyści?
Ja tak nie uważam, choć dla niektórych tak właśnie jest. Ludzkość potrafiła organizować pracę na niezliczone sposoby – bardziej i mniej sprawiedliwe. Pisałem swoją książkę z myślą, że choć na przestrzeni tysiącleci przybierało to okrutne formy – dość wspomnieć koszmar niewolnictwa – to nie sposób sprowadzić pracy do brzemienia dźwiganego z pokolenia na pokolenie. To tylko jedna strona medalu.

Druga jest opowieścią o kreatywności, jakiej praca dała ujście, satysfakcji z dobrze wykonanego zadania, szczęściu z poświęcenia się czemuś w stu procentach. Czy bez pracy bylibyśmy bardziej wolni? Być może. Ale kim bylibyśmy bez niej?

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną