Prof. Maciej Gliwicz Prof. Maciej Gliwicz Leszek Szymański / PAP
Człowiek

Światowiec bez wątpienia. Zmarł prof. Maciej Gliwicz

W pierwszej połowie 2024 roku zmarło dwóch profesorów Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego – Piotr Węgleński i Zbigniew Maciej Gliwicz. Obaj urodzili się w 1939 r. i studiowali biologię na przełomie lat 50. i 60. XX w. Obaj wpłynęli na moją ścieżkę życiową, ale to Gliwicz nadał jej kierunek.

Maciej Gliwicz (na co dzień używał drugiego imienia, dla współpracowników był jeszcze ewentualnie Szefem) nie planował studiów biologicznych. Chciał zostać podróżnikiem morskim. Ledwo jednak dostał się do Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni – wówczas średniej – relegowano go w ramach sankcji wobec osób, których krewni nie wrócili z Zachodu. W 1956 r. rozpoczął studia na Wydział Budownictwa Okrętowego Politechniki Gdańskiej. To doświadczenie mogło mu później się przydać w realiach polskiej nauki, gdzie sprzęt do badań nieraz trzeba było konstruować samemu lub z pomocą odpowiednio poinstruowanych rzemieślników. Jednak pewnego razu zauważył wyładunek organizmów morskich ze statku Morskiego Instytutu Rybackiego i zainspirowało go to do zmiany studiów na warszawską biologię. Wówczas był to Wydział Biologii i Nauk o Ziemi. Gliwicz trafił do rocznika 1957–1962. Uznał, że postudiuje biologię, a potem dostanie się do MIR. Plan ten był bliski spełnienia, bo między trzecim a czwartym rokiem studiów trafił tam na praktyki letnie.

Jego ścieżka studiów była zoologiczna. Początkowo była to zoologia lądowa, którą na UW kierował Zdzisław Raabe. O Katedrze Hydrobiologii ledwie słyszał. Wystarczyło mu wiedzieć, że jej polem zainteresowania były zbiorniki śródlądowe, o wiele za małe dla jego ambicji. Bardziej odpowiadały mu wakacje nad morzem, gdzie ze swoją przyszłą żoną żywił się własnoręcznie łowionymi omułkami, przygotowując się do przyszłej kariery. Realia lat 50. pozwoliły na eksplorację autostopem co najwyżej wybrzeża bułgarskiego. Realia studiów zaś na wykonanie badań do pracy magisterskiej w Polsce pod okiem warszawskiego profesora – padło na Katedrę Hydrobiologii Mariana Gieysztora.

Marian Gieysztor wysunął hipotezę, że bardzo ograniczony zasięg współczesnej polskiej populacji skorupiaka skrzelopływki bagiennej (Branchinecta paludosa) wynika ze specyficznej hydrologii niektórych jezior. Dwa, które zamarzają w taki sposób, że nie są w stanie w nich przeżyć drapieżniki takie jak ryby, ale w osadach mogą przetrwać jaja skrzelopływki, okazują się dobrym siedliskiem. Do zbadania tej teorii wydelegował studentów czwartego roku, w tym Macieja Gliwicza. I on ją potwierdził. (Co znamienne, relacjonując te badania po latach, profesor czasem mylił polską nazwę skorupiaka. Pokazuje to, że wagę przywiązywał nie tyle do konkretnych gatunków, ile do interakcji).

Gieysztor obiecał, że po obronie pracy magisterskiej Gliwicz będzie mógł próbować się dostać do MIR, ale on sam zmienił w tej materii zdanie. Przekonał się, że interakcje między zwierzętami jeziornymi są dużo bardziej interesujące, niż się można było spodziewać. W zasadzie cała jego późniejsza aktywność naukowa wiązała się z tym zagadnieniem. Z rzadka jeszcze zajmował się morzami, rzeki do jego badań nie pasowały.

W 1962 r. Gliwicz rozpoczął studia doktoranckie u Kazimierza Petrusewicza. Biolog był postacią kontrowersyjną – przed wojną był członkiem Komunistycznej Partii Polski, a więc ekspozytury stalinizmu, a za Bieruta został wiceministrem i jednym z promotorów pseudonaukowego miczurynizmu-łysenkizmu. Może jednak dzięki wysokiej pozycji partyjnej udało mu się rozwinąć środowisko uniwersytecko-PAN-owskie. Mimo oficjalnego zakazu nauczania biologii sprzecznej z łysenkizmem, na Uniwersytecie Warszawskim była ona uprawiana, choć w cieniu. Nie wsparł za to skutecznie chociażby inicjatywy utworzenia Polskiego Towarzystwa Hydrobiologicznego przez jego kolegów z UW i Instytutu Ekologii PAN (na to trzeba było poczekać do 1959 r.). Nikt jednak nie zaprzecza, że był wybitnym naukowcem, twórcą polskiej szkoły ekologicznej. Kiedy w 1964 r. ruszył Międzynarodowy Program Biologiczny (IBP), dzięki jego pozycji Polska nie pozostała za żelazną kurtyną, a stała się jednym z poważnych jego uczestników. W tym okresie już nikt w Polsce o łysenkizmie nie pamiętał.

Nazwisko Petrusewicza gwarantowało otrzymanie stypendium doktoranckiego. On sam czasami promotorem był tylko formalnie, a funkcję tę pełnił ktoś o niższej pozycji. W przypadku Gliwicza opieka Petrusewicza nie była fikcją, ale wyznaczył on na pomocniczą, praktyczną promotorkę Ewę Pieczyńską, nową kierowniczkę Zakładu Hydrobiologii, której promotorem był sam kilka lat wcześniej. Pod jej opieką Gliwicz trafił do stacji hydrobiologicznej w Mikołajkach. Pieczyńska na zawsze pozostała dla niego autorytetem. Podobny stosunek miał chyba tylko do Igora Rybaka, który w podobnym czasie został zastępcą kierownika stacji hydrobiologicznej ds. naukowych.

W trakcie studiów doktorskich Gliwicz ożenił się z koleżanką ze studiów, Joanną Waszkiewicz, również doktorantką Petrusewicza. Ona także została jedną z najwybitniejszych polskich ekolożek, pozostając jednak przy zwierzętach lądowych. Zanim to nastąpiło, część badań prowadzili razem. Ważnym krokiem w ich karierze był prawie dwuletni staż podoktorski na Kanale Panamskim, możliwy dzięki pozycji Petrusewicza. Po kontaktach amerykańskich pojawiły się kontakty związane z IBP – głównie z bliższą zagranicą. Niemieckie czy skandynawskie jeziora nie są tak odmienne od polskich, co ułatwia wspólne badania. Gliwicz został założycielem międzynarodowej Plankton Ecology Grup, której ustalenia utworzyły kanoniczny obraz ekologicznych relacji wśród planktonu jeziornego.

Prowadził badania w Polsce i za granicą. W 1968 r. był to jugosłowiański Adriatyk. W czasie tych badań nastąpił kryzys dyplomatyczny wywołany udziałem Polski w pacyfikacji Czechosłowacji, przez co przenieść się na Balaton. Miewał problemy z celnikami przy wwożeniu nieznanych im sprzętów typu echosonda.

Gliwicz powtarzał, że jednym z najważniejszych pytań ekologicznych jest „Dlaczego Ziemia jest zielona?”. Co sprawia, że roślinożercy nie wyjedzą wszystkich roślin? Hydrobiologia już przed jego badaniami dała częściową odpowiedź – roślinożercy muszą się powstrzymywać nie przez tajemnicze, czyli mętne, wewnętrzne mechanizmy samoregulacji przez samoograniczanie, a przez konieczność unikania drapieżców. Z kolei mali drapieżcy muszą unikać dużych – i tak na wszystkich poziomach. Mechanizmy hydrobiologiczne przekraczające poziomy troficzne działają w dwie strony – od poziomów niższych do wyższych (bottom-up) lub przeciwnie (top-down). Początkowo ekologia wód skupiała się na produktywności ekosystemów, gdzie podejście bottom-up wydaje się naturalne. Produktywność zależy od żyzności, jej nadmiar to eutrofizacja, a liczebność roślinożerców czy drapieżców (w planktonie ten podział, tak wyraźny na lądzie, zaciera się) zależy od ilości pokarmu. Tymczasem Gliwicz uważał, że kluczowe są mechanizmy top-down.

Oczywiście, jako nauczyciel akademicki wskazywał, że jednoczynnikowe wyjaśnienie niemal zawsze jest niepełne. We własnej praktyce badawczej jednak starał się znaleźć właśnie jeden najważniejszy element i najlepiej się czuł, gdy pochodził on z wyższego poziomu troficznego. Kiedy ten nie zostawał znaleziony, wyniki mu się nie podobały i bardziej podejrzewał, że eksperyment przeprowadzono błędnie. Już przy okazji pracy magisterskiej był świadkiem sytuacji, gdy wprowadzenie nowego drapieżnika do środowiska całkowicie przebudowuje ekosystem. W jeziorach tatrzańskich chodziło o pstrągi. Jeżeli w pewnych zachowaniach nie udawało się znaleźć aktualnego czynnika, nie wahał się odwoływać do oddziaływań trudniej uchwytnych (np. drapieżnictwa ptaków) czy historycznych, zapisanych w ewolucji. Przez większość kariery zajmował się ekologią strachu, którą ekolodzy lądowi „odkryli” kilkadziesiąt lat później.

Mechanizmami obrony behawioralnej przed drapieżnictwem wyjaśniał fenomeny cyklicznej zmienności kształtów ciała zwierząt planktonowych i ich dobowe migracje w dół i górę zbiornika. Wcześniejsze wytłumaczenia poszukujące przyczyn na niższych poziomach troficznych, sięgające do czynników abiotycznych, nie przekonywały go. Gdy pewnego razu przywołałem przykład renaturyzacji pewnej rzeki, w której ominięcie nieużytkowanego jazu pozwoliło na powrót właściwego składu ichtiofauny, żachnął się, że to tylko technika, a nie żadna ekologia. Był propagatorem biomanipulacji, czyli prób rekultywacji jezior nie przez obniżanie ich żyzności, a przez wprowadzanie ryb drapieżnych lub przynajmniej wydzielanych przez nie substancji. Tu zbiegały się jego drogi z Prejsem. On jednak doszedł do tego, odkrywając zależności między rozmiarem planktonowych filtratorów a wydajnością wyjadania glonów.

Część z jego odkryć była możliwa dzięki przemyślnym eksperymentom z użyciem specjalnie zaprojektowanego sprzętu, ale niektórych dokonał podczas obserwacji terenowych. Tak było z pułapką księżycową, w którą wpadają zwierzęta planktonowe zamieszkujące wschodnioafrykańskie zbiorniki o stromych brzegach. Z kolei w jeziorach tatrzańskich wykazał, że intensywność dobowych migracji oczlików wiąże się z historycznym czasem wprowadzenia ryb. Zostało to uznane za przyłapanie ewolucji na gorącym uczynku i doczekało się publikacji w „Nature”. Kiedy nadeszła era wykorzystywania badań molekularnych, nie opierał się przed nią, choć do takich badań delegował już raczej swoich uczniów. Nie stronił od matematyzacji swoich badań, korzystając z sąsiedztwa Instytutu Matematyki Stosowanej UW.

Będąc wielką osobowością, zawiązał wiele przyjaźni, ale też naraził się niektórym naukowcom. Ostatecznie, mechanizmy bottom-up są również dobrze udokumentowane. Z jednej strony, wiele jego odkryć nie wymagało zaawansowanego sprzętu, z drugiej, nie miał zbyt dużego poważania dla badań środowiska bardziej przypominających monitoring czy inwentaryzację. Raz wrócił zniesmaczony że spotkania PAN, twierdząc, że wielu akademikom przydałoby się doświadczenie pracy że studentami, bo bez tego nie umieją już jasno mówić po polsku. Podobno zdarzyło mu się przedstawić z anglicyzującą wymową nazwiska: Glajwicz, co niektórzy podchwycili, ironizując z jego światowości. Tyle że jego światowość była nie do podważenia. Świadczą o tym nagrody i honorowe członkostwa, które otrzymał od środowiska hydrobiologicznego.

***

Ja pierwszy raz zetknąłem się z Maciejem Gliwiczem, gdy jako osoba świeżo przyjęta na Międzywydziałowe Indywidualne Studia Matematyczno-Przyrodnicze Uniwersytetu Warszawskiego musiałem znaleźć opiekuna mojego toku studiów. W tym momencie nic nie było jeszcze jasne. Najbardziej naturalnym wyborem głównego kierunku była biologia, ale równie dobrze mogłem wybrać geografię. Otworem stały też inne kierunki wchodzące w skład MISMa-P-u, a nawet poza nim. W teorii. W praktyce okazało się, że, plany zajęć ułożone są tak, że wykorzystanie tego potencjału wymagałaby bilokacji. Nawet w obrębie biologii mogłem jednak wybrać od razu ścieżkę prowadzącą do specjalizacji genetycznej, środowiskowej albo jeszcze innej. Pierwsze kilka dni miały sprawić, że któraś z szalek wagi nabierze ciężaru.

Część moich koleżanek i kolegów, od razu była zdecydowana na specjalizację środowiskową, najlepiej ornitologiczną. Mnie ptaki aż tak nie interesowały. Wolałem raczej ssaki, co też wskazywałoby na Zakład Ekologii. Starsi studenci jednak zasugerowali, że skoro ten zakład cieszy się tak dużym zainteresowaniem, a moje preferencje nie są jeszcze wykrystalizowane, mógłbym spróbować z Zakładem Hydrobiologii. Brzmiało to nieco egzotycznie, ale zapewniali, że uprawiana tam ekologia nie ustępuje tej z zakładu nominalnie się nią zajmującym. I że wybór opiekuna nie jest aż tak deterministyczny – hydrobiolog może mnie poprowadzić przez studia równie dobrze. Poza tym, jeśli chcę ssaków, są przecież choćby wydry.

MISMa-P był wówczas słabo jeszcze ukształtowanym bytem i opiekunowie też nie mieli za dużego doświadczenia. Na liście, którą dostałem z sekretariatu, pracownicy Zakładu Hydrobiologii byli wypisani zbiorczo, bez dodatkowej charakterystyki, więc po prostu zadzwoniłem do drzwi i powiedziałem, że szukam kogoś, kto się podejmie tej funkcji. Kierownikiem zakładu był właśnie Gliwicz i zaprosił mnie na rozmowę w celu ustalenia, komu mnie polecić. W jej trakcie doszedł do wniosku, że sam może zostać moim – jak to ujął – tutorem.

Tak, jak zapowiadali bardziej doświadczeni koledzy, rola opiekuna indywidualnego toku studiów była formalnością. W praktyce sam wybierałem zajęcia na interesujących mnie kierunkach, a Gliwicz ten wybór zatwierdzał. Na pierwszych dwóch latach i tak trzeba było zaliczyć fundamentalne zajęcia biologiczne. Oferta hydrobiologiczna, nie tak znowu szeroka, otwierała się później. Skoro chciałem – tak czy inaczej – pójść drogą środowiskową, i tak bym z niej pewnie skorzystał. Okazał się jednak, że pociąga mnie ona coraz bardziej, a rozwielitki wcale nie są gorszym obiektem badań niż myszy czy drzewa. Na trzecim roku więc klamka zapadła: specjalizację zrobię w zakładzie Gliwicza. W tym czasie był on jednym z liczniejszych na wydziale i już wyodrębniały się w nim grupy badawcze.

Wtedy jeszcze nie było prac licencjackich i na czwartym roku studenci, którzy wybrali specjalizację środowiskową, wykonywali pracę nazywaną promagisterską. Moja – dotycząca rozwielitek – była sprzężona z badaniami jednego z doktorantów z kręgu Gliwicza. Wtedy też okazało się, że ostatecznie promotorem mojej pracy magisterskiej nie zostanie on, a prof. Andrzej Prejs.

Obaj nie zawsze zgadzali się w niuansach naukowych. Dla Prejsa ryby były centrum uwagi, a plankton tylko ich pokarmem, dla Gliwicza odwrotnie. Tego drugiego, generalnie przekonanego o własnej wielkości, mogło to nieco irytować, ale pierwszy miał wypracowany autorytet, dzięki któremu nie musiał ulegać presji kierownika. Łączył ich zresztą nie tylko naukowy szacunek, lecz także zadzierzgnięta na studiach przyjaźń. Dlatego przekazanie opieki nad moją ścieżką było aksamitne, a ja nie musiałem czuć się jak między Scyllą a Charybdą.

Niezależnie od indywidualnej opieki, obaj profesorowie na zmianę prowadzili seminaria specjalizacyjne dla studentów dwóch ostatnich lat. W ten sposób dopiero na czwartym roku mój tutor stał się również prowadzącym moje zajęcia. (Wykład z Hydrobiologii prowadziła nestorka tej dziedziny Ewa Pieczyńska, a z Ekologii, który Gliwicz prowadził rotacyjnie, ja akurat zaliczałem w trakcie zmiany Michała Kozakiewicza). Prawdę mówiąc, to nieformalnie zacząłem na nie chodzić już na trzecim roku. Gliwicz na każdy wtorek przygotował dla nas zestaw publikacji, które uważał za kamienie milowe ekologii. Mieliśmy je przeczytać i zreferować pozostałym. Mnie trafił się artykuł Roberta M. Maya „Biological Populations with Nonoverlapping Generations: Stable Points, Stable Cycles, and Chaos” z 1974 r. Tekst króciutki, ale przez Gliwicza uznany za jeden z najważniejszych w XX w. To nim teorię chaosu deterministycznego wprowadzono do ekologii. Być może – choć nie pamiętam – Gliwicz wybrał ten tekst dla mnie, sądząc, że mam predyspozycje do zrozumienia tkwiącej w nim matematyki.

Podczas seminariów zawsze był czas na dyskusję. Profesor zachęcał nas do zadawania sobie nawzajem pytań. Uczyło to nas nie tylko prezentowania – najpierw cudzych, później własnych – badań, ale też wskazywało, że referent nie musi mieć ostatniego zdania. Co więcej, ma prawo nie znać odpowiedzi na każde pytanie. Miał to być dla nas poligon przed obroną pracy magisterskiej i ewentualnymi konferencjami.

Gliwicz zauważył, że chętnie podejmuję tematy wykraczające poza hydrobiologię czy to w stronę ewolucyjną, czy molekularną, a nawet filozofii przyrody, ale czasem temperował mnie za zbyt śmiałe tezy. Dla ambitnego studenta było to czasami jak kubeł zimnej wody, ale zawsze wylany z elegancją i bez krztyny złośliwości. Do dziś mam jego list polecający i wolę wierzyć, że przynajmniej jego część nie była jedynie kurtuazją.

Z profesorem spotykałem się nie tylko na seminariach zakładowych. One z reguły wykraczały poza ramy sali seminaryjnej i przenosiły się do sali socjalnej, nazywanej przez Gliwicza refektarzem (nazwa ta tak się utrwaliła, że przy okazji jakiegoś międzynarodowego spotkania ktoś zaprosił gości „to the Refektarz”). Maciek jako filar polskiej ekologii ewolucyjnej współorganizował ogólnopolskie warsztaty ekologii ewolucyjnej, na które przyjeżdżała krakowska elita tej dziedziny z Adamem Łomnickim na czele, a czasem także goście zza granicy. Poza tym spotykaliśmy się w stacji terenowej Wydziału Biologii w Pilchach, gdzie prowadzono niektóre zajęcia plenerowe, a później spędziłem kilka tygodni nad kadziami, na potrzeby publikacji nazywanymi mezokosmami, i olbrzymimi akwariami w ramach eksperymentalnej części pracy magisterskiej. Jednego razu profesor zabrał mnie samochodem do Warszawy. Miałem atak migreny, więc niewiele kojarzyłem, ale na pewno pokonaliśmy trasę w czasie krótszym, niż wynikałoby to z przepisów o dozwolonej prędkości. Zapewne prowadził jak zawsze z apaszką na szyi i w nieodzownej w pracy hydrobiologa kamizelce.

Mimo ważnej pozycji Gliwicza i Prejsa, ekonomia wzięła górę i w roku obrony mojej pracy magisterskiej Instytutowi Zoologii, do którego należał Zakład Hydrobiologii, nie przyznano stypendium doktoranckiego. Musiałem poszukać dla siebie innego miejsca. Przez jakiś czas jeszcze przychodziłem na wtorkowe seminaria. Później spotykałem profesora na konferencjach, jednak coraz rzadziej. Razem z Karolem Jałochowskim wpadliśmy na pomysł, że warto przeprowadzić z nim wywiad-rzekę. Niestety, wtedy dowiedziałem się o jego chorobie, aż wreszcie 2 czerwca 2024 roku na moją skrzynkę pocztową przyszedł e-mail z nagłówkiem „Smutna wiadomość”.