Łupinki na oceanach
Dawno temu mieszkańcy Starego Kontynentu poczuli zew dalekich mórz i nieodkrytych krain. Aby wypłynąć na nieznane wody, wybrali najbardziej optymalny wówczas statek. Karawela pozwalała na zabranie licznej załogi z zaprowiantowaniem i podstawowymi sprzętami, niezbędnymi do przeżycia przez jakiś czas na bezludnym lądzie. Po ich pionierskich wyczynach przekraczanie oceanów stało się rutyną, a z portów zaczęły wychodzić coraz okazalsze statki. Wówczas człowiek zapragnął sprawdzić, czy da radę zrobić w pojedynkę to, co dla zespołu żeglarzy nie było już szczególnym wyzwaniem. Także i tym razem wybrał do realizacji ambitnego przedsięwzięcia optymalną jednostkę pływającą. W 1895 r. Amerykanin Joshua Slocum wszedł na pokład „Spraya”, ponad 11-metrowego jachtu żaglowego, i w pojedynkę powtórzył wyczyn floty Magellana – opłynął świat. Jednak już wtedy niektórzy żeglarze zaczęli robić bardzo dziwną rzecz, wypływali na bezkres oceanów w łodziach, które się kompletnie do tego nie nadawały. Dla ich małych kadłubów, w sam raz na przeloty między przybrzeżnymi wysepkami, wyjście na środek oceanu było niczym przekroczenie wrót piekieł. I ta niezwykła sytuacja przybrała postać trendu, rosnącego do dziś.
Człowiek – katamaran
Beto Pandiani to Brazylijczyk, który w latach 90. XX w. porzucił nocne życie São Paulo, aby wyruszyć w morze na katamaranie plażowym. Ten żaglowy jachcik, jakim przepłynął wtedy z Miami w Stanach do Ilhabela w Brazylii, miał dwa wąskie, ledwo wystające z wody kadłuby długości 5 m, rozpiętą między nimi siatkę i żadnej kabiny. Z pływania na podobnych jednostkach Pandiani uczynił sposób na życie. Do dziś, mając za towarzyszy kilku zaufanych żeglarzy, pokonał nimi przylądek Horn, dotarł na Półwysep Antarktyczny, odbył transpacyficzny rejs z Chile do Australii i transatlantyczny z Kapsztadu do Rio, a w 2022 r. porwał się na pokonanie Przejścia Północno-Zachodniego. A to tylko większe z jego wyczynów. Trudy wyjścia tak rachityczną łódką na otwarte morze nie ograniczają się do tego, że pierwsze lepsze fale są dla niej duże, ani do tego, że przez kilka tygodni człowiek musi być non stop na zewnątrz, wystawiony na bryzgi wody i podmuchy wiatru przerywane flautą i palącym słońcem. Obejmują także, a może przede wszystkim, tak przyziemne rzeczy jak brak kącika do gotowania czy miejsca na załatwianie potrzeb fizjologicznych. Wszystko trzeba robić jak pod namiotem. Gdy płynie się wzdłuż wybrzeża, nawet najbardziej odludnego, to nie problem. Gorzej sprawy się mają na środku wielkiej wody. Przy ładnej pogodzie może wydawać się, że wysikanie się za burtę to pestka, ale realia dalekiego rejsu to także ciągnące się całymi dniami sztormy, a przecież na sikaniu się nie kończy.
Pandiani to bez wątpienia prawdziwy człowiek morza, obdarzony wielką odwagą i porównywalnym zapałem. Myliłby się jednak ten, kto opisywałby jego rejsy jako przełomowe, pionierskie czy wyjątkowe. Gdy w 1986 r. współtworzył jeszcze najbardziej znane sceny muzyczne swojego miasta, Francuzi Tony Laurent i Daniel Pradel wypłynęli na podobnym katamaranie plażowym z Dakaru i po 19 dniach w morzu, które opisali jako horror (trafili na wyjątkowo silny sztorm z wiatrem do 70 węzłów), przybili do brzegów Gwadelupy. Ale i ich, choć byli pierwszymi, którzy przepłynęli Atlantyk w katamaranie plażowym, nie można mieć za pionierów rejsów transoceanicznych w małych łódkach. Nie licząc rozbitków, którzy znalazłszy się w opałach, byli skazani na szalupy, aby odszukać pierwsze takie przedsięwzięcia, trzeba cofnąć się co najmniej do roku 1870, kiedy Irlandczyk John Buckley i Chorwat Nikola Primorac weszli na pokład przerobionego z szalupy 6-metrowego jachtu żaglowego „City of Ragusa” i odbili nim od brzegów Zielonej Wyspy. Jakby nie dość dziwaczny był sam pomysł wypłynięcia takim maleństwem na środek Atlantyku, wyposażyli je w osobliwy napęd żaglowo-wiatrakowy. Ten drugi element najwyraźniej bardziej przeszkadzał, niż pomagał, bo do brzegów USA przybili dopiero po 96 dniach w morzu. W kolejnej dekadzie Norweg Fredrick Norman i Kanadyjczyk George Thomas na pokonanie podobnej trasy w niespełna 5-metrowej żaglówce „Little Western” (krótszej, czyli wolniejszej) potrzebowali 65 dni. W XIX w. takie rejsy były domeną ekscentryków, wynalazców oraz poszukiwaczy przygód i całkiem możliwe, że wystarczy palców jednej ręki, aby je zliczyć. W kolejnym stuleciu, szczególnie jego drugiej połowie, stawały się coraz częstsze, a w tym milenium – wręcz masowe.
Mamy na falach
Od 1977 r. odbywają się regaty Mini-transat, czyli transatlantyckie wyścigi jachtów żaglowych o maksymalnej długości kadłuba 6,5 m. Natomiast w 1997 r. zapoczątkowano znacznie osobliwsze regaty. Z Kanarów na Karaiby ścigają się łodzie wiosłowe. Aktualnie wydarzenie to nosi nazwę Talisker Whisky Atlantic Challenge. Nie wszystkie startujące w nim łodzie są całkiem małe, choć każda jest niebywale ciasna względem liczebności załogi. W ostatniej edycji, czyli w 2021 r., wystartowało 36 załóg. Wśród uczestników spotyka się biznesmenów, wojskowych, zawodowych wioślarzy i panie domu. Pewnego razu wzięła w nich udział załoga złożona z czterech Brytyjek w średnim wieku, które do klubu wioślarskiego zapisały się zaledwie trzy lata przed startem. Chciały jedynie zadbać o dobrą formę i relaks, a wyszedł im z tego materiał na książkę („Four Mums in a Boat”, Janette Benaddi, Helen Butters, Niki Doeg, Frances Davies).
Zainteresowanie pływaniem po oceanie o sile własnych mięśni okazało się na tyle duże, że brytyjska firma Rannoch Adventure wyspecjalizowała się w produkcji oceanicznych łodzi wiosłowych z mikrokabinami. Niedawno poszerzyła swoją ofertę, zmieniając wioślarstwo oceaniczne z niszowego sportu w równie niszową turystykę. I to na każdą kieszeń. Miejsce przy wiośle w rejsie wzdłuż brytyjskiego wybrzeża kosztuje 1000 funtów, podczas gdy przeprawienie się przez Atlantyk – 16 tys. Jak to na wolnym rynku Rannoch Adventure ma konkurencję. Wioślarze z apetytem na zapisanie się na kartach historii myślą naturalnie o coraz mniej gościnnych akwenach. W 2019 r. Islandczyk Paul Fiann pokonał w ten sposób Cieśninę Drake’a. Polacy żyli tematem łupinek na oceanach, gdy w 1998 r. Arkadiusz Pawełek przepłynął Atlantyk w ożaglowanym półsztywnym pontonie, i w 2010 r., kiedy Aleksander Doba pokonał ten ocean w kajaku. Potem w 2018 r., gdy Szymon Kuczyński ukończył wokółziemski rejs bez zawijania do portów szlakiem kliprów (opływając Wielkie Przylądki, czyli Horn, Leeuwin i Przylądek Dobrej Nadziei) na nieco ponad 6-metrowym jachcie żaglowym „Atlantic Puffin”, i w ubiegłym roku, kiedy Pawełek wyszedł w morze z takim samym zamiarem na metr krótszym „Elblągu”. Niestety, ten ostatni z powodu urazu doznanego podczas silnego sztormu na Atlantyku wezwał pomoc i został ewakuowany z pokładu przez portugalski okręt wojenny. Jego jacht morze wyrzuciło na brzeg. To tylko próbka, bo tej ogólnoświatowej modzie uległo więcej naszych rodaków. Trzeba z niezwykłą skrupulatnością podchodzić do ogłaszanych rekordów.
O ile Doba pierwszy przepłynął Atlantyk w kajaku, mając za napęd same wiosła, o tyle transatlantyczny rejs kajakiem, tyle że z żaglem, pierwszy odbył Niemiec Hannes Lindemann. Dokonał tego w roku 1956. Łodziowym napędom mogą pomagać albo przeszkadzać prądy morskie. Akurat około równika i Zwrotnika Raka niosą wodę i to, co w niej pływa, na zachód. To dlatego na Karaibach jest meta, a nie start, regat Talisker. Nie zmienia to faktu, że tygodnie spędzone z dala od brzegów w tak małej przestrzeni wymagają niezwykłego hartu ducha. W 2013 r. na Morzu Koralowym ratownicy podjęli na pokład śmigłowca żeglarza, którego wzięli za współczesnego Don Kichote’a. Francuz Daniel Alary próbował opłynąć świat w niespełna 3-metrowej żaglówce „Poisson d’Avril”, lecz po 100 dniach w morzu i sztormowych epizodach jego jachcik zaczął nabierać wody, a on zaniemógł na serce. Nadał SOS. Wydawałoby się, że śmiałkowie przemierzający oceany w lilipucich łodziach są znacznie częstszymi klientami służb ratowniczych niż ich koledzy pływający jachtami z prawdziwego zdarzenia. To jednak złudne wrażenie. We wspomnianych regatach Talisker ’21 do mety nie dopłynęła tylko jedna łódź. Gdy Laurent i Pradel przeżywali koszmar na swoim katamaranie plażowym, ich rodak Loïc Caradec zginął, kiedy płynął w regatach Route du Rhum ponad cztery razy dłuższym katamaranem. W 1964 r. Brytyjczycy Bill Brockbank i Frank Dye pokonali trasę ze Szkocji do Norwegii w niespełna 5-metrowej odkrytopokładowej żaglówce „Wanderer”. Kilkunastometrowe fale tak nią miotały, że zaliczyli cztery wywrotki, stracili prowiant i byli zmuszeni naprawiać maszt na pełnym morzu. Mimo to do osłoniętych wód dotarli bez niczyjej pomocy. Dopiero w fiordzie skorzystali z holu łodzi rybackiej. Razem z „Wandererem” na Wyspy wrócili frachtowcem. Pełnomorskie rejsy łupinkami są ryzykowne i skrajnie wyczerpujące, lecz zwykle kończą się dobrze.
Szpanerzy i biedacy
Najmniejsza łódź, jaka opłynęła świat (przez Kanał Panamski), to licząca 3,6 m żaglówka „Acrohc Australis”. Rekord pochodzi z 1987 r. i należy do Australijczyka Serge’a Testy. W przypadku rejsu transatlantyckiego robi się jeszcze ciekawiej. W 1993 r. Brytyjczyk Tom McNally odbył go w długiej na 1,6 m żaglówce „Vera Hugh”. Chciał poprawić swój rekord, lecz przeszkodziła mu choroba nowotworowa. Pałeczkę przejął jego rodak Andrew Bedwell, który w 2018 r. odkupił niedokończoną, liczącą 110 cm (!) konstrukcję od córki McNally’ego i nazwał ją „Big C”. Porwanie się na ocean w czymś takim można mieć za szaleńczą odwagę, lecz także za obraz kryzysu w sporcie. Rekordy są już tak wyśrubowane, że próba zapisania się w ten sposób w historii coraz bardziej oddala się od walorów praktycznych, a zaczyna przypominać zdobywanie Mount Everestu skakaniem na jednej nodze. Bo jak opisać wielotygodniowy rejs w łódce, w której można ułożyć się do snu jedynie w pozycji embrionalnej, a za pożywienie muszą robić batoniki odżywcze, oprócz tłuszczu, białka, soli i miodu zawierające paracetamol rozrzedzający krew i kwas askorbinowy, zapobiegający szkorbutowi, bo pomarańcza już się nie zmieści? „Wanderer” był niedorzeczny jako jednostka pełnomorska, ale tak w ogóle to świetna żaglówka. Do dziś jej siostrzane jachty są ciągle popularne i uznawane za bardzo udane. Przy nich „Big C” jawi się jako sztuka dla sztuki.
Bicie rekordów to jednak tylko cząstka oceanicznych rejsów małymi łodziami. Chyba najprostszym podsumowaniem takich wyczynów są słowa Pawełka z wywiadu dla czasopisma „Jachting” „Bo lubię przygody”, połączone z telewizyjną wypowiedzią uczestnika regat Talisker: „Można być z siebie dumnym”. Jeszcze pół wieku temu na motywację podobnych śmiałków istotny wpływ miały gorzkie doświadczenia II wojny światowej. Lindemann był lekarzem, którego frapowały losy licznych w jej czasie rozbitków. Chciał sprawdzić na sobie możliwości przetrwania w małej łodzi z dala od brzegów bez adekwatnych zapasów, a zarazem zweryfikować wnioski swojego kolegi po fachu, Francuza Alaina Bombarda, który w 1952 r., powodowany tymi samymi pobudkami, przepłynął Atlantyk w liczącym ok. 4,5 m półsztywnym pontonie, wyposażonym w minimalistyczny żagiel. Założeniami Bombarda były m.in. odżywianie się planktonem i pozyskiwanie słodkiej wody z ciał złowionych ryb. Obaj balansowali na granicy przetrwania. Wojna odcisnęła piętno także na żeglarstwie Brytyjczyków Stana i Colina Smithów. Gdy opadł wojenny kurz, bracia wyemigrowali do Kanady, gdzie chcieli założyć kolonię dla ludzi z różnych zakątków świata, żyjących w duchu pokoju i mówiących w esperanto. W 1949 r. przepłynęli z Dartmouth w Nowej Szkocji do Dartmouth w Anglii 6-metrowym jachtem żaglowym „Nova Espero”, który sami zbudowali. „Tym rejsem chcieli dowieść kunsztu w budowaniu łodzi, ale też zademonstrować swoje zaangażowanie w założenie pacyfistycznej kolonii. W esperanto nova espero znaczy »nowa nadzieja«” – mówi Robin Somes, żyjący krewny braci Smith. Powojenna Wielka Brytania bardzo potrzebowała takich bohaterów, o czym świadczył wiwatujący tłum i kamery telewizyjne, witające ich w ojczyźnie. „Nova Espero” za namiastkę kabiny miała na pokładzie zamocowaną do góry dnem jeszcze mniejszą łódkę wiosłową. Czy bracia Smith nie mogli zaprojektować czegoś z normalną kabiną? Potrafiliby, czego dowiedli swoimi późniejszymi konstrukcjami, ale prosta prawda jest taka, że wraz z długością i złożonością kadłuba wydatki rosną szybciej, niżby się mogło wydawać.
„Mam 68 lat i powoli przestaję liczyć się w regatach, a dalej chcę pływać wyczynowo. Lubię dużą szybkość i duże wyzwania, ale na duże jachty samego mnie nie stać” – mówi Wojciech Kaliski, zawodowy żeglarz, weteran wspomnianych regat Route du Rhum ’86, który kończy budowę mniej więcej 6-metrowego odkrytopokładowego katamaranu własnego projektu. Przy dobrych wiatrach ma szansę na osiągnięcie nim najlepszego czasu przejścia Atlantyku dla tej klasy jachtów. Francuz Yann Quenet w zeszłym roku ukończył wokółziemski rejs (przez Kanał Panamski) na 4-metrowej żaglówce „Baluchon”. Zbudował ją sam, wydając jedynie 4 tys. euro. Niedawno oszacował, że głównie z powodu ogólnego wzrostu cen na następny mikrojacht, jaki chce zbudować z myślą o rejsach arktycznych, będzie musiał przeznaczyć 6 tys. To nadal mało. Finanse miały spory udział w tym, że regaty Mini-transat były pierwszym krokiem w karierze wielu światowej sławy żeglarzy, czego najlepszym przykładem jest Brytyjka Ellen MacArthur, rekordzistka w samotnym opłynięciu świata z 2005 r.
Zew prostoty
Podobnie jak rower, małe łódki to styl podróżowania. „Miss Cindy” jest niespełna 5-metrowym katamaranem żaglowym, ale poza wymiarami różni się od tego, na jakim zaczynał Pandiani. Przypomina duży turystyczny katamaran, jakich pełno na ciepłych morzach, tyle że w wersji dla krasnali. W kabince „Miss Cindy” są namiastki tego, co na turystycznym jachcie powinno się znaleźć. Jest łóżko dla dwojga, wydzielony skrawek do gotowania i toaleta, choć to górnolotne określenie na porta potti. Mimo to Kanadyjczyk Tony Bigras, jej projektant i budowniczy, powiedział, że spośród wszystkich jachtów, jakimi pływał, a były wśród nich całkiem spore, na niej żeglowało mu się najlepiej. W 2008 r. przewiózł „Miss Cindy” na dachu swojego kombi nad Zatokę Kalifornijską, by w czasie dwuletniej żeglugi zwiedzić Amerykę Środkową i Karaiby.
Grono podobnych mu włóczykijów jest coraz liczniejsze, a spanie w namiocie rozbijanym na otwartym pokładzie małej łódki – popularne. Od 2015 r. odbywa się nawet wydarzenie sportowe szyte na ich miarę – Race to Alaska. Różnorakie pływadła, ścigające się przy brzegu z Port Townsend w stanie Waszyngton do Ketchikan na Alasce, nie mogą korzystać z silników pod jakąkolwiek postacią. Sporo startujących decyduje się na małe łodzie o napędzie wiosłowo-żaglowym. Na łamach czasopisma „Yachting World” Szwed Sven Yrvind, który projektowaniu mikrojachtów poświęcił całe życie, filozofię pływania takimi łódkami wyraził w słowach: „Lawrence z Arabii żył prosto na pustyni i mawiał, że wino zabiera smak wody”. Małe łódki z niewielkim zanurzeniem dają niezależność od drogich zatłoczonych marin i łatwość przybijania do dzikich plaż. W przeciwieństwie do dużych jachtów „mają intymną relację z linią brzegową”, jak ujął to Roger Barnes, prezydent Dinghy Cruising Association, w swym artykule dla czasopisma „Classic Sailor”. Słowem, wolność!
Francuzi Nicolas Marcillaud i Tom Gautier w 2022 r. zapragnęli powspinać się na Grenlandii. Przypłynęli na nią z Islandii katamaranem plażowym. Wybór na tak osobliwy dla tamtych wód środek transportu padł, bo trudno zostawić na wiele dni jacht na kotwicy bez nikogo na pokładzie, a katamaran plażowy, jak sama nazwa wskazuje, bez problemu można wyciągnąć na plażę, samemu zaś ruszyć w góry. Na małych łódkach na wiele elementów wyposażenia większych jachtów nie ma miejsca, co przez żeglarzy minimalistów też jest postrzegane jako zaleta. „Małe łodzie równają się małym problemom”, komentuje na łamach „Yachting World” Quenet. Czy po takich słowach nawet zdeklarowany szczur lądowy nie może stać się na chwilę miłośnikiem łupinek na oceanach?