Reklama
Coil - od lewej - Ossian Brown, Thighpaulsandra, John Balance, Peter Christopherson Coil - od lewej - Ossian Brown, Thighpaulsandra, John Balance, Peter Christopherson Getty Images
Człowiek

John Balance: Malował obrazy nie z tej ziemi

Zespół, który współtworzył, pozostał dla mnie czymś w rodzaju wizyty UFO, błyskawicznym lądowaniem i momentalną ewakuacją obcych.

Dwadzieścia jeden lat temu, trzynastego listopada, John Balance stracił balans i wypadł z balkonu swojego mieszkania, umierając w wieku zaledwie czterdziestu dwóch lat. To niedużo, ale też całkiem sporo, zważywszy na dosyć rabunkową gospodarkę, jaką uprawiał na swoim zdrowiu.

Jedna z najistotniejszych formacji muzycznych, którą współtworzył ze swoim partnerem Peterem Christophersonem, czyli Coil, wiele zawdzięczała narkotycznym zanurzeniom jej lidera, co znajdowało swój obraz w tekstach grupy, ale nade wszystko w generowanych przez nią dźwiękowych pejzażach. Malowali faktycznie obrazy nie z tej ziemi, ale prawdziwy niepokój słuchacza wzmagał się w momencie uświadomienia sobie, że Coil to jedna z tych grup, dla których kontekst stanowi skądinąd apokaliptyczny fundament życia, rozumianego jako permanentny dół: wszystko w Coil było oddolnym wołaniem z jego dna.

Opresja seksualna, represja społeczna, penalizacja wszelkich transgresyjnych gestów jednostki w świecie kapitalizmu, wreszcie skłonności do okultystycznego imaginarium czyniły z Coil konglomerat lęków i afektów, które znalazły ujście w jedynej w swoim rodzaju, stechnologizowanej, jękliwej suicie. Jęki i krzyki, wycia i ujadania stanowiły echolalię niewypowiadalnych z gruntu dreszczy metafizycznych, tyleż miotających ciałami spiętymi w homoseksualnej rozkoszy, ile wpisanych w długą tradycję społecznego nieposłuszeństwa, dla którego Coil znajdował sobie właściwych ojców inspiratorów.

Chyba najważniejszym z nich był Pier Paolo Pasolini. Oglądając ostatnio zarejestrowany przez telewizję happening Tildy Swinton i Oliviera Saillarda „Embodying Pasolini”, automatycznie pomyślałem o Coil i trwałości dziedzictwa wielkiego włoskiego reżysera, poety i pisarza w pokoleniu, do którego należał tak Balance, jak i brytyjska aktorka. Skądinąd ekstensywna próba ożywienia kostiumów filmowych Pasoliniego przez Swinton – pracującej w pantomimie na rozległym, scenicznym wybiegu – bardzo przypominała mi efekt pojedynczych dźwięków świata generowanych na początku kongenialnego utworu Coil „Ostia (The Death of Pasolini)”. Słyszymy cykady, dalekie ujadanie psa, cały mikrokosmos czegoś prowincjonalnie niepokojącego, jakiejś oddali, do której zwiedziono kogoś, by na tych manowcach pozbawiać go życia. Jadąc z centrum Rzymu do Ostii można poczuć grozę tego oddalenia, chociaż jesteśmy przecież w uniwersum pewnej kulturowej jedni.

Cały Coil, jako projekt muzyczno-literacki, był chyba pomyślany właśnie jako głos z oddali. Z latami oddalenie to przyjmowało różne postaci. Niestety, coraz bardziej toksyczne, sztuczne, narkotyczne raje powolutku zrywały się z uwięzi tego, co realne. Niemniej właśnie to napięcie percepcyjnej struny, ten wręcz nieludzki przechył w stronę wykrzywienia obrazu rzeczywistości w diabolicznym lustrze pustki, rozpaczy i zagrożenia stanowiły o pozaczasowej jakości rzeczy nagranych przez Coil.

Nic w nich nie było poddane reżimowi rynku muzycznego. Skłonności do gestów awangardowych, całkowita niepodległość gustom masowej publiczności zjednały grupie zakon oddanych fanów, z którego się ewidentnie rekrutuję, ale do Coil wracam z dużą ostrożnością, jak do zakazanej religii. Najczęściej w listopadzie – miesiącu wielu zwątpień i nostalgii, miesiącu ciemności niepodatnych na rozświetlenie przez świąteczne iluminacje, w czasie nieważkości między dniem i nocą, która zastaje nas bodajże o szesnastej po południu. Skrócona obecność słońca świetnie nadaje się do odsłuchu płyt Coil, zwłaszcza tej ostatniej, arcydzielnej „The Ape of Naples”.

Na tej pożegnalnej, skrojonej już solo przez Christophersona płycie, Balance dosięgnął szczytów rozpaczy, ale też czegoś w rodzaju piekielnej czystości i prostoty przekazu. Mam na myśli utwór „Cold Cell” – być może najbardziej przejmującą modlitwę o wolność i pokój, na jaką stać wyobraźnię współczesnego człowieka, dla którego świat jest po prostu prefiguracją wielkiego więzienia, a stosunki międzyludzkie sprowadzają się do dialektyki pana i niewolnika, ewentualnie klawisza i osadzonego, w najlepszym natomiast wypadku – oskarżonego w kafkowskim procesie, który właśnie dowiedział się, że coś przeskrobał.

Grzechem pierworodnym Johna Balance’a ewidentnie była współczulność ze światem tych, którzy na poważnie przyjęli manichejski paradygmat jego dynamiki, przy czym sam muzyk i tekściarz obstawał coraz bardziej przy ciemnej stronie księżyca, pobywał w jego zimnym świetle niczym pokutnik w celi śmierci.

„Cold Cell”, aktywizując obrazy skazańców i osadzonych, podejrzanych i represjonowanych, ma w sobie całkiem duży potencjał zawierzenia w wyzwolicielską siłę modlitwy. Jakże patetycznie i przejmująco apostrofuje Balance swój tekst:
„O Lord, save my sinful soul / From local punishment / From the far-away zone”.
Kiedyś skłonny byłem tę „odległą zonę” czytać jako synonim nicości czekającej mnie po śmierci, dziś jednak widzę kazamaty i gułagi – całkiem ukonkretnione ośrodki penitencjarne, zupełnie realne miejsca zsyłek i tych, którzy wylądowali tam na wieczność. Widzę Andrzeja Poczobuta i Aleksieja Nawalnego. Twarze ludzi, którzy siedzieli i umarli, siedzą lub będą siedzieć.

Przerażająca trwałość terroru państwowego, czy to w wydaniu Rosji, czy Białorusi, nie pozwala właściwie myśleć o przyszłości inaczej niż w kategoriach rozpaczliwej modlitwy kierowanej właściwie we wszystkich kierunkach naraz. Z jednej bowiem strony jej adresatem – jak w „Cold Cell” – jest przecież jakiś ośrodek metafizycznego sensu, ale jednocześnie jego faktyczne wcielenie to Zły Demiurg albo synonimowany w tekście Balance’a diabeł, a ściślej „właściciel diabła”. Przerażał mnie ten fragment: „From the Devil or from the devil owner”. Tak, nie ma się co czarować. To jednak my, ludzie, właściciele zła, organizujemy ten najlepszy ze światów.

Nigdy nie udało mi się żadnej płyty Coil przesłuchać w trybie przyjemnościowym. Każdy dźwięk do dziś mnie rani, uruchamia w sumie paraliżujące uczucie błahości oporu i nonsensowności jakichś interwencji w rzeczywistość – tak, a nie inaczej rozpoznaną, tak, a nie inaczej podaną na zatrutej tacy zwątpienia przez artystę, który w Polsce grał dwa razy. Nie wybrałem się do Łodzi ani do Gdańska. Bałem się, ale od znajomych wiem, że były to spektakle kosmiczne. Coil to było zjawisko z pogranicza teatru, sztuk audiowizualnych i oczywiście muzyki. Dla mnie pozostało czymś w rodzaju wizyty UFO – błyskawicznym lądowaniem i momentalną ewakuacją obcych, którzy rzuciwszy okiem na ziemię uznali, że to jednak inferno.

Niedościgła interpretacja pieśni Leonarda Cohena „Who by Fire”, której dokonali na płycie „Horse Rotorvator”, pozwala mi jednak myśleć, że czasem – ale rzadko – warto zadać światu to jedno, niepokojące pytanie kodujące ten utwór: „And who shall I say is calling?”. Nawet jeżeli znamy smutną i mało satysfakcjonującą odpowiedź.

Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną