Archeolodzy zostali wikingami. To nie była romantyczna żegluga
Maj, północne wybrzeże Norwegii, deszcz ze śniegiem. Wąska łódź z jednym żaglem sunie wzdłuż poszarpanego wybrzeża, szukając schronienia. Na pokładzie nie ma ani długobrodych wojów z toporami, ani bogatych łupów, są za to archeolodzy, etnolodzy, lokalni rybacy – wszyscy oni starają się odtworzyć realia wikińskiej żeglugi. 11 studentów, dwóch doświadczonych skipperów i jeden badacz płyną od Rissy do Lofotów na tradycyjnej łodzi typu fembøring, zbudowanej dawnymi metodami. Nie mają silnika, poruszają się dzięki sile wiatru. Prowadzą dzienniki pokładowe, rejestrują trasę i dokumentują wszystko: od stanu zawilgotnienia żagli po nastroje załogi. To część projektu, który archeolog Greer Jarrett z uniwersytetu w Lundzie prowadził przez trzy lata, mającego odpowiedzieć na jedno pozornie proste pytanie – jak wyglądały wyprawy morskie Skandynawów? Wbrew pozorom nie wiemy tego dobrze.
Każdy musiał wiosłować
Epokę wikingów słusznie kojarzymy z morzem. Skandynawia ma wyjątkowo długą linię brzegową, a mieszkańcy Północy zbudowali cywilizację opartą na wodzie, tej przybrzeżnej, śródlądowej i morskiej. To właśnie dzięki statkom nordyccy wojownicy, kupcy, osadnicy i podróżnicy mogli nie tylko plądrować klasztory, ale też tworzyć rozległą sieć kontaktów handlowych. Słynne langskipy – smukłe okręty wojenne o płaskim dnie i wysokich burtach z zachodzących na siebie desek – budziły podziw. Ich rzeźbione dzioby często ozdabiano smoczymi głowami, które miały odstraszać złe moce i przeciwników.
Wiedzę o budowie langskipów zawdzięczamy nie tylko znaleziskom wraków, takim jak łódź z Gokstadu, w której złożono ciało dostojnika wraz z dobytkiem, czy sześć innych, zatopionych dla wzmocnienia linii obrony w XI w. w fiordzie Roskilde. Archeolodzy eksperymentatorzy z muzeum w Roskilde zrekonstruowali kilka tych łodzi, wykorzystując tradycyjne techniki epoki wikingów: użyli drewna dębowego i sosnowego, deski mocowali klinami, a połączenia uszczelniali smołą i wełną. Repliki pozwoliły przetestować wydajność, manewrowość i wytrzymałość jednostek na wodzie, potwierdzając, że były one nie tylko szybkie i zwrotne, ale też odporne na sztormy i zdolne do podróży oceanicznych.
Badaczom w rekonstrukcjach pomagała też ikonografia, np. kilka przedstawień okrętów, które z tęsknoty za domem albo wiedzeni dumą Skandynawowie wyryli na ścianach bizantyjskiej Hagii Sophii, czy odnaleziona w Bergen gałąź jałowca z XIII-wiecznymi wizerunkami 48 langskipów o wydłużonych liniach kadłubów, dziobach ze zdobieniami oraz z rzędami pionowych linii masztów lub wioseł. Jest tam też runiczny podpis – Hér ferr hafdjarfr, co można przełożyć jako „Oto wilki morskie”.
Te wilki nie miały łatwo, zauważa brytyjska mediewistka Eleanor Rosamund Barraclough w wydanej właśnie po polsku książce „Nieznane oblicze wikingów. Zapomniane opowieści nordyckiego świata”. Co prawda północne sagi ukazują podróż morską jako domenę elity, ale rzeczywistość była bardziej przyziemna – żegluga wymagała licznej załogi, w której każdy musiał wiosłować, nawigować, łatać uszkodzenia i stawiać żagle. O tym, że na pokładach byli także zwykli ludzie, świadczy choćby obrys stopy młodego człowieka na desce z Bergen – być może znudzonego podróżą członka załogi albo i pasażera. Bo pływali nie tylko wojownicy i handlarze, lecz także kobiety i dzieci. Ponieważ na wyprawy na Islandię czy Grenlandię zabierano całe rodziny i bydło, statki stawały się domami osadników, wcieloną ideą wspólnego trwania w ruchu, zauważa Barraclough.
Pieśni wycieńczonych
Skandynawowie dotarli na zachodzie aż do Nowej Fundlandii, a na wchodzie – do Bagdadu i Bizancjum. Na ich żeglugowej mapie były Dublin, York, Nowogród, Kijów i osada L’Anse aux Meadows (na dzisiejszej Nowej Fundlandii), którą zamieszkiwali już w 1021 r. Na rzekach radzili sobie równie dobrze jak na morzach, dlatego po założeniu wokół Bałtyku faktorii takich jak Wolin, Kołobrzeg czy Truso, łatwo przyszło im ruszyć wzdłuż Dniepru i Wołgi na południe.
Podróże morskie były głęboko zakorzenione w kulturze skandynawskiej, stanowiąc symbol wolności i sposób na zdobycie sławy. Dlatego już dzieci marzyły, by zostać żeglarzami, o czym świadczy mierząca 37 cm łódź z Dublina – może zabawka albo pomoc edukacyjna, zastanawia się Barraclough w „Nieznanym obliczu wikingów”. Jednak pływanie było wyczerpujące i niebezpieczne. Langskipy nie miały kajut. Załogi przemakały w deszczu, smażyły się w słońcu, a gdy dopadł je sztorm, modliły się o życie. W ich pieśniach pobrzmiewa irytacja, fizyczne wycieńczenie, chociażby od wiosłowania pod wiatr przy marnej pogodzie.
Skandynawowie potrafili odnaleźć drogę przez otwarte morza bez kompasu – dzięki zmysłom, doświadczeniu i zbiorowej pamięci. Przy pochmurnym niebie wykorzystywali „kamień słoneczny”, zapewne kalcyt, który działał jak prymitywny filtr polaryzacyjny pozwalający zlokalizować pozycję kryjącego się za chmurami słońca. Obserwowali też barwę i zasolenie wody oraz fale. Z sag wiemy, że wypuszczano z pokładu ptaki, które leciały w stronę lądu. Korzystano też z méd, czyli punktów orientacyjnych widocznych z morza, których położenie zapamiętywano i przekazywano z pokolenia na pokolenie.
Nadal jednak nie bardzo wiadomo, jak wyglądały rejsy morskie, jak Skandynawowie planowali trasy i gdzie się zatrzymywali. Greer Jarrett postanowił odpowiedzieć na te pytania, przeprowadzając 15 rejsów testowych i dwie długodystansowe wyprawy łodziami o tradycyjnej norweskiej konstrukcji, opartej na wikińskim dziedzictwie. Pływano zarówno na większych jednostkach (fembøring, ok. 13 m długości), jak i mniejszych (fyring, ok. 9 m), w warunkach silnego wiatru.
Nie była to romantyczna żegluga. W maju i czerwcu często podróżowano w deszczu, śniegu, mgle. By przetrwać nocne odcinki, trzeba było dzielić załogę na wachty, a wybór przystani decydował nieraz o zdrowiu i życiu. Dokumentowano i mierzono wszystko: czas przelotu, trudności w manewrowaniu, wybór miejsc cumowania, narastające zmęczenie, błędy nawigacyjne, reakcje w chwilach napięcia. Wszystko po to, by poczuć się jak Skandynawowie epoki wikingów, by zrozumieć ich sposób żeglowania oraz decyzje.
Jarrett przeanalizował pół tysiąca kilometrów trasy wzdłuż norweskiego wybrzeża, łącząc dane z cyfrowych modeli topografii, uwzględniających m.in. zmiany poziomu morza z IX–XIII w., z obserwacjami własnymi z pokładu. Pozwoliło to na stwierdzenie, że załogi wikingów wybierały przystanie (havens) między otwartym morzem a fiordami o zmiennych wiatrach i silnych prądach. Badacz wyróżnił cztery takie lokalizacje: Smørhamn, archipelag Sørøyane, Tarva oraz okolice wysp Kråkvåg i Storfosna, które zapewniały ochronę przed falami i wiatrem, umożliwiały łatwe zejście na ląd, dawały dostęp do drewna, słodkiej wody i dziczyzny.
Żeglarze odnajdywali te schronienia, kierując się dźwiękami ptaków, kierunkiem wiatru czy zapachem słodkiej wody niesionym znad lądu. Jarrett pisze, że używali „nawigacji sensorycznej” opartej na zapamiętywanych wrażeniach ciała, nawigowali „po znakach” – skale, wyspie – a w nocy i we mgle orientowali się po dźwiękach i méd. Bo przystanie wybierano też ze względu na mieszkających tam ludzi, którzy mogli pomóc, nakarmić, ostrzec. Co ciekawe, ich sieć nie odpowiadała średniowiecznym centrom handlowym i władzy, ale naturalnym miejscom odpoczynku – często niewidocznym na mapach.
Przetrwać, dotrzeć, wrócić
Miejsca postoju wybierano więc na podstawie wiedzy środowiskowej i wspólnotowej, ale też – sugeruje Barraclough – opierano się na przekazach. Bo Skandynawowie często opowiadali o podróżowaniu, łodziach, które były przedłużeniem ich tożsamości – domem, miejscem pracy, transportu, śmierci. Kultura nordycka pełna jest kenningów (poetyckich zagadek), w których morze to „ścieżka foki”, a złoto to „żar tlący się w dłoniach”. Jednak wyniki badań Jarretta wskazują, że ich podróże były krótsze i bardziej przerywane, niż sądzono. Zamiast spektakularnych przelotów przez morze, uprawiano raczej mozolną żeglugę wzdłuż brzegu.
Dzisiejsze technologie – cyfrowe modele czy dane GPS – pozwalają zbliżyć się do intuicyjnej wiedzy żeglarzy czasów wikingów. To, co kiedyś było nawigacją opartą na słońcu, falach, zapachu oraz intuicji, dziś rekonstruuje się piksel po pikselu. Ale sens pozostaje ten sam: przetrwać, dotrzeć, wrócić.
Narracja o wikingach długo była pełna patosu, silnych mężczyzn, potężnych statków, wielkich odległości. Tymczasem byli to zwykli ludzie, którzy przedzierali się przez fiordy, czasem dla handlu, czasem dla przetrwania. Nie każdy rejs kończył się sukcesem. Nie każda wyprawa była zapamiętana. Na pewno jednak każda była wpisana w pejzaż i wspólną pamięć pokoleń.
Wiedza, która wypływa z zestawienia eksperymentalnej archeologii z narracją o dawnej codzienności, pozwala lepiej zrozumieć, jak naprawdę wyglądało podróżowanie. Jarrett i Barraclough pokazują, że prawdziwa siła Skandynawów tkwiła nie w podbojach, lecz w ich zdolności do przystosowania się. Do życia w ruchu, na wodzie, w niepewności.