Reklama
Roger Moore jako agent 007 w filmie „Moonraker” z 1979 r., podczas którego James Bond zaliczył m.in. Wenecję, Rio de Janeiro i Kalifornię. Roger Moore jako agent 007 w filmie „Moonraker” z 1979 r., podczas którego James Bond zaliczył m.in. Wenecję, Rio de Janeiro i Kalifornię. BE&W
Człowiek

Wstrząśnięte, zmieszane. Efekty uboczne masowych podróży

Eksplozja turystyki ma swój początek w Hollywood, ale jej skutki odczuwa dziś nawet biegun północny.

Czerwony helikopter z pomalowanym na biało podwoziem przelatuje nisko ponad częściowo zamarzniętym zbiornikiem wodnym, po czym oddala się w stronę ciemnych wysokich gór majaczących na horyzoncie. W następnym kadrze widzimy tę samą maszynę nad zaśnieżonym zboczem górskim pełnym radzieckich żołnierzy. Ale jest na tym zboczu ktoś jeszcze – ubrany w biały kombinezon, wtapiający się idealnie w otoczenie. Posłano go, aby odnalazł ukryte w lodzie ciało brytyjskiego szpiega i odzyskał znajdujący się przy nim cenny mikroprocesor. Posłaniec zdobywa to, po co przybył, po czym oddala się, ścigany przez oddział żołnierzy. Ucieka na nartach, które zmienia na skuter śnieżny, a ten na deskę snowboardową. Zmierza do celu, którym jest łódź kabinowa, wyglądająca z zewnątrz jak mała góra lodowa. Ląduje bezpiecznie w gorących ramionach operatorki łodzi, z którą spędzi najbliższe 6 dni.

Oczywiście domyślacie się już, kim jest nasz bohater. Rzecz jasna to słynny agent z licencją na zabijanie o numerze 007, tym razem pojawiający się w filmie „Zabójczy widok” („A View to a Kill”) z 1985 r., 14. z serii o nieustraszonym superszpiegu i ostatnim z udziałem Rogera Moore’a. Otwierająca film scena rozgrywa się na Syberii, ale w rzeczywistości nakręcono ją w lodowej lagunie Jökulsárlón w południowej Islandii oraz na spływającym do niej lodowcu Breiðamerkurjökull, którego czoło zaczęło się cofać pod koniec XIX w. Wody roztopowe utworzyły wtedy niewielkie jezioro połączone z oceanem wąskim kanałem. Sto lat temu zbiornik miał powierzchnię 4 km2, dziś jest 6 razy większy i ma blisko 300 m głębokości.

Kiedy 40 lat temu James Bond pojawił się na Islandii, był to kraj bardzo rzadko odwiedzany przez turystów. Można powiedzieć, że agent 007 przecierał szlaki. Do Jökulsárlón zawitał zresztą jeszcze raz – w 2002 r. w filmie „Śmierć nadejdzie jutro” („Die Another Day”). Tym razem nasz bohater – grał go w tym przypadku Pierce Brosnan – przybył na Islandię, by spotkać się z mającym złe zamiary miliarderem, który w lagunie wzniósł lodowy pałac. Na jej zamarzniętej powierzchni nakręcono scenę wyścigu pomiędzy dwoma samochodami marki Aston Martin wyposażonymi w silniki rakietowe. Wcześniej odcięto lagunę na dwa tygodnie od cieplejszego oceanu, aby mogła pokryć się grubym lodem. 15 lat później na Islandii nakręcono jeszcze jedną scenę pościgu na lodzie, wykorzystaną w 8. części serii „Szybcy i wściekli”. Tym razem wybrano zamarzające zimą wulkaniczne jezioro Mývatn w północnej części wyspy.

Laguna Jökulsárlón, jedna z atrakcji turystycznych południowej Islandii. Agent 007 był tu już w 1985 r.ShutterstockLaguna Jökulsárlón, jedna z atrakcji turystycznych południowej Islandii. Agent 007 był tu już w 1985 r.

Kabina Boeinga 707 – liniowca pasażerskiego dalekiego zasięgu. Jego produkcja ruszyła w 1958 r.Universal Images Group/ForumKabina Boeinga 707 – liniowca pasażerskiego dalekiego zasięgu. Jego produkcja ruszyła w 1958 r.

Pozdrowienia z Islandii

Islandię odkryli i pokochali nie tylko filmowcy. Wyspa stała się jednym z najbardziej spektakularnych przykładów turystycznego szału, który ostatnio ogarnął ludzkość i szerzy się wśród nas jak zaraza. Dwie dekady temu główne na wyspie lotnisko Keflavík w pobliżu Reykjavíku było obsługiwane przez cały rok tylko przez dwie linie lotnicze, obie islandzkie. I wtedy przyszedł marzec 2010 r., kiedy to obudził się ukryty pod lodem wulkan Eyjafjallajökull. W połowie kwietnia nastąpiła potężna detonacja, w wyniku której nad zlodzonym wierzchołkiem uniósł się obłok drobnej materii sięgający górnej granicy troposfery. Wulkan dymił na całego – każdej sekundy z jego krateru wydobywało się kilkaset ton pyłów. Wiatr porywał je i unosił w stronę Europy, gdzie z tego powodu wstrzymano loty, obawiając się, że mikroskopijne drobiny zatkają silniki samolotów, w wyniku czego te pospadają. W efekcie islandzki wulkan zafundował Europejczykom tydzień bez podróży lotniczych.

Zanim jednak do tego doszło, w ciągu kilku tygodni poprzedzających wybuch na Islandię zdążyło dotrzeć samolotami kilka tysięcy turystów, głównie z Wielkiej Brytanii, chcących na własne oczy zobaczyć erupcję. Islandczycy trochę w tym pomogli. W brytyjskich gazetach reklamowano detonację Eyjafjallajökull jako wspaniałą okazję do obserwowania z bliska potęgi natury. Przybysze wypożyczali skutery śnieżne, a ci z grubym portfelem – nawet helikoptery. Kto nie mógł skorzystać z żadnego pojazdu, szedł pieszo. To była forpoczta prawdziwej turystycznej erupcji, która nastąpiła w kolejnych latach. W ciągu pięciu lat liczba przybyszów zwiększyła się wielokrotnie. W 2009 r. było ich na Islandii ok. 350 tys., w 2014 – już ponad 1,5 mln, a trzy lata później na Keflavíku wylądowały już 2 mln cudzoziemców. Przylecieli samolotami należącymi już do 15 linii i zostawili na wyspie łącznie ok. 6 mld dol.

Nagle turystyka stała się głównym źródłem dochodów Islandczyków. Przegoniła tradycyjne branże takie jak rybołówstwo czy produkcja aluminium. Podczas pandemii COVID-19 ruch turystyczny zmniejszył się trzykrotnie, ale już w 2023 r. powrócił do poziomu ok. 2 mln, a w 2024 na zwiedzanie Islandii wybrały się 2,2 mln ludzi. Liczba przewoźników latających na wyspę zwiększyła się do 30. Ta olbrzymia fala gości wlała się do kraju, którego stała populacja liczy ok. 370 tys. mieszkańców, co oznacza, że na każdego rdzennego Islandczyka przypada obecnie sześciu przyjezdnych. Branża turystyczna jest szczęśliwa, ale presja przybyszów na infrastrukturę, środowisko naturalne i codzienne życie lokalnej ludności okazała się duża: tłumy w sklepach, restauracjach i na ulicach, olbrzymi ruch na drogach budowanych pół wieku temu i nieprzystosowanych do dużych obciążeń, ścisk na parkingach i wokół głównych atrakcji wyspy, do tego gwałtowny wzrost cen mieszkań w Reykjavíku wykupywanych przez tych, którzy chcieli załapać się na boom turystyczny i czerpać dochody z najmu krótkoterminowego.

Erupcja wulkanu Eyjafjallajökull w kwietniu 2010 r.ShutterstockErupcja wulkanu Eyjafjallajökull w kwietniu 2010 r.

Drogowskaz na lotnisku w Longyearbyen – stolicy norweskiego archipelagu polarnego Svalbard.ShutterstockDrogowskaz na lotnisku w Longyearbyen – stolicy norweskiego archipelagu polarnego Svalbard.

Słowem, Islandia wpadła w pułapkę określaną angielskim terminem overtourism. Podzieliła los innych miast, regionów i krajów, które swego czasu postawiły tak mocno na masową turystykę, że uzależniły się od niej ekonomicznie. Próbuje jednak się z tego wyrwać. W tym roku rząd wprowadził system opłat i podatków turystycznych, które mają być przeznaczone na utrzymanie infrastruktury i ochronę środowiska. Nowe regulacje limitują skalę najmu krótkoterminowego. Postanowiono też wzmocnić inne niż turystyka branże gospodarki, mogące zapewnić wysoko płatne miejsca pracy, takie jak energetyka geotermalna czy nowe technologie.

Licencja na podróżowanie

Nadmierna turystyka stała się znakiem rozpoznawczym naszych czasów. Homo sapiens od zawsze przejawiał skłonność do wędrówek. Gnało nas po świecie, aż w końcu dotarliśmy do wszystkich jego zakątków, łącznie z Antarktydą, którą odkryliśmy dopiero dwa wieki temu, a pierwszą stałą bazę założyliśmy tam dopiero w połowie XX w. Ale proces, jaki zaczął się na początku lat 60. XX w. i z każdą dekadą nabierał rozpędu, jest zjawiskiem bez precedensu. Ludzkość zaczęła przemieszczać się po globie nie tylko z konieczności czy też z chęci odmiany losu, lecz dla przyjemności.

Podróżowanie stało się naszym nowym hobby. Światowa Organizacja Turystyki (WTO) podaje, że w 1950 r. zarejestrowano na całym świecie ok. 25 mln zagranicznych turystów. Mowa o wszystkich tych osobach, które w celach wypoczynkowych przyjechały do innego kraju i wykupiły usługę hotelową przynajmniej na jedną dobę. W 1970 r. było takich podróżnych już ok. 200 mln, w 1990 – blisko 400 mln, a w 2010 – ponad miliard! I nie zatrzymywaliśmy się. Poprzednia dekada była okresem bicia kolejnych rekordów – w 2019 r., ostatnim przed pandemią, zarejestrowano już niemal 1,4 mld przyjazdów turystów zagranicznych. Potem wpadliśmy w covidowy dół (400 mln w 2020 r.), z którego jednak szybko się wygrzebaliśmy. W 2024 r. w podróż do innego kraju wybrała się rekordowa liczba 1,47 mld osób. Było ich 60 razy więcej niż w 1950. Wówczas za granicę wyjechał co setny mieszkaniec globu, w zeszłym roku – co czwarty. Staliśmy się globtroterami, a świat faktycznie zmienił się w globalną wioskę, o której Herbert McLuhan pisał już w 1962 r., mając na myśli ekspansję telewizji i innych masowych mediów, burzących bariery czasowe i przestrzenne. Te drugie równie skutecznie burzył masowy transport.

Le Grand Hôtel w Paryżu, zdjęcie z końca XIX w.Universal Images Group/ForumLe Grand Hôtel w Paryżu, zdjęcie z końca XIX w.

Oaza Schirmachera – wolny od lodu fragment Antarktydy Wschodniej. Latem ląduje tu mały odrzutowiec z turystami, pokonujący w 5 godz. drogę z Kapsztadu w RPA.ShutterstockOaza Schirmachera – wolny od lodu fragment Antarktydy Wschodniej. Latem ląduje tu mały odrzutowiec z turystami, pokonujący w 5 godz. drogę z Kapsztadu w RPA.

Oczywiście pierwsi turyści pojawili się na świecie wcześniej. Od średniowiecza jeżdżono do wód w ramach turystyki uzdrowiskowej, pielgrzymowano do miejsc świętych takich jak Santiago de Compostela, a począwszy od XVII w., wykształceni mieszkańcy północnej Europy wyruszali do Rzymu. W ramach wielotygodniowej podróży zwanej Grand Tour zaliczali po drodze takie miasta jak Paryż czy Genewa. Na początku XIX w. szwajcarski naukowiec i alpinista Horace-Bénédict de Saussure rozsławił Chamonix, czyniąc z niego pierwszy z prawdziwego zdarzenia kurort górski. Wkrótce nastała moda na Alpy, w których zaczęto wytyczać pierwsze szlaki turystyczne z prawdziwego zdarzenia. Pojawiły się też pierwsze hotele. Słynne przykłady to Hôtel des Bergues, otwarty w Genewie w 1834 r., Hotel des Anglais udostępniony w Kairze w 1841 bądź Le Grand Hôtel w Paryżu z 800 pokojami na czterech piętrach, działający od 1862. Były to wszystko przybytki przeznaczone wyłącznie dla wyższych klas, olśniewające wystrojem wnętrz, przepychem, ale też nowoczesnością (takie wynalazki jak elektryczność czy winda szybko znalazły w nich zastosowanie). Stawały się przedmiotem narodowej dumy – każdy kraj chciał mieć swój Hotel Grand, Savoya, Ritza, w którym mogłyby gościć koronowane głowy i ówcześni celebryci. Kiedy w 1913 r. otwierano w Nicei luksusowy hotel Négresco, w uroczystości wzięło udział siedmiu królów!

Początkowo turystyka zagraniczna była więc rozrywką zarezerwowaną dla elit. I praktykowaną niemal wyłącznie przez Europejczyków. Do połowy XX w. sytuacja mało się zmieniła pod tym względem. Z zagranicznych turystów, których liczbę w 1950 r. oszacowano na świecie na 25 mln, 4/5 przejechały z jednego kraju europejskiego do drugiego. Ale kilka lat później ludzkość śmiało wkroczyła w erę masowej komunikacji lotniczej. Samoloty pasażerskie pojawiły się już przed II wojną światową, a niektóre linie zaczęły w latach 30. XX w. oferować przeloty nad Atlantykiem. Na przykład Pan Am korzystała w tym celu z wielkiej latającej łodzi Boeing 314 „Clipper”, zabierającej 14 członków załogi i ok. 60 pasażerów. Prawdziwy przełom nastąpił jednak w latach 50. XX w. wraz z premierą pierwszego pasażerskiego samolotu odrzutowego. Był nim brytyjski DH 106 Comet. Wkrótce dołączyły do niego amerykańskie Boeing B-707 i Douglas DC-8, a także francuski Caravelle i radziecki Tu-104. Odrzutowe liniowce były szybsze, miały większy zasięg i zabierały znacznie więcej pasażerów niż samoloty z silnikami turbośmigłowymi.

Latającą łódź Boeing 314 „Clipper” linia Pan Am zaczęła eksploatować tuż przed II wojną światową. Zabierała na pokład 60 pasażerów.Mary Evans/ForumLatającą łódź Boeing 314 „Clipper” linia Pan Am zaczęła eksploatować tuż przed II wojną światową. Zabierała na pokład 60 pasażerów.

Turyści wpływają kajakami do zatoki Neko na Półwyspie Antarktycznym.ShutterstockTuryści wpływają kajakami do zatoki Neko na Półwyspie Antarktycznym.

Podróże są wieczne

Jednym z najsłynniejszych pasażerów był James Bond, którego można śmiało uznać także za symbol ery masowej turystyki lotniczej. Agent 007 nie był oczywiście turystą masowym. Wręcz przeciwnie, latał tylko pierwszą klasą, nocował w najlepszych hotelach, jadał w najdroższych restauracjach. Miał zawsze pełny portfel oraz kolekcję VIP-owskich paszportów, dzięki którym bez trudu pokonywał wszystkie przejścia graniczne. I od samego początku podróżował po świecie, aby ratować go przed złymi ludźmi. Pierwszy film opowiadający o przygodach dzielnego szpiega, noszący tytuł „Dr No”, pojawił się na ekranach w październiku 1962 r., drugi – „Pozdrowienia z Rosji” („From Russia with Love”) – dokładnie rok później. W obu znalazły się długie kadry pokazujące lądującego boeinga B-707 należącego do linii Pan Am, oczywiście z Bondem na pokładzie. Widzowie, z których znakomita większość nie odbyła jeszcze żadnej podróży lotniczej, mogli zobaczyć przyszłość przybywającą na skrzydłach. Kup bilet na nasz film, a my zabierzemy cię w podróż po świecie – zdawali się mówić twórcy.

Bond okazał się niestrudzonym turystą. W ciągu kolejnych sześciu dekad odwiedził ponad 60 krajów i pokonał, jak policzono, ok. 300 tys. km. Niejedno miejsce na świecie zyskało sławę dzięki jego odwiedzinom. I nadal jest zalewane przez kolejne fale przyjezdnych. Przykładem tajlandzka wyspa Khao Phing Kan, leżąca w zatoce Phang Nga na Morzu Andamańskim, gdzie agent 007 pojawił się w filmie „Człowiek ze złotym pistoletem” („The Man with the Golden Gun”), wyemitowanym w 1974 r. Wcześniej mieszkała tam niewielka rdzenna społeczność, raczej izolująca się od świata. Film wszystko zmienił. Dziś, jeśli tylko pogoda na to pozwala, każdego dnia płyną w jej stronę łodziami setki turystów, witanych przez sprzedawców pamiątek. Sam Bond raczej unikał takich tłumów. Może i dobrze, biorąc pod uwagę zawartość jego służbowej walizki, w której – jak to w „Licencji na zabijanie” (1989) ujął Q – znajduje się „wszystko, czego potrzebuje mężczyzna na wakacjach”, czyli ładunki wybuchowe, pistolet maszynowy i podobne gadżety. Widzowie szybko poszli w ślady Bonda i ruszyli w świat samolotami. Podczas gdy w 1960 r. z usług linii lotniczych skorzystało łącznie ok. 50 mln osób, w 1970 liczba pasażerów zwiększyła się do 300 mln, w 1980 sięgnęła 600 mln, a w 1990 przekroczyła miliard. 15 lat później były to już 2 mld rocznie, w 2012 r. – 3 mld, a w 2017 – 4 mld. Po krótkim kryzysie związanym z pandemią pasażerowie szybko powrócili na lotniska i w zeszłym roku było ich już 4,8 mld. W tym roku będzie zapewne jeszcze więcej – eksperci spodziewają się przekroczenia bariery 5 mld.

Obiad serwowany na pokładzie samolotu odrzutowego DH 106 Comet – zdjęcie z 1951 r.Mary Evans/ForumObiad serwowany na pokładzie samolotu odrzutowego DH 106 Comet – zdjęcie z 1951 r.

Francuski wycieczkowiec „Le Commandant Charcot” w pobliżu Tasiilaq w południowo-wschodniej Grenlandii.ShutterstockFrancuski wycieczkowiec „Le Commandant Charcot” w pobliżu Tasiilaq w południowo-wschodniej Grenlandii.

Turyści lecą, płyną, jadą i maszerują. Są wszędzie. Chciani i niechciani. Przez większość poprzedniego stulecia na norweskim archipelagu arktycznym Svalbard przebywali głównie górnicy, naukowcy i wielorybnicy. Ale w ciągu ostatniego ćwierćwiecza stał się on centrum masowej turystyki w Arktyce. Dziś połowa spośród ok. 2,5 tys. stałych mieszkańców osady Longyearbyen, stolicy archipelagu, zajmuje się obsługą turystów. Od 2000 r. liczba miejsc noclegowych zwiększyła się dziesięciokrotnie. Dawne kwatery górnicze zamieniono w pensjonaty. Latem kilka razy w tygodniu przypływa wycieczkowiec z ponad tysiącem pasażerów. Codziennie ląduje samolot z Oslo. W 2023 r. Longyearbyen odwiedziło już ponad 40 tys. turystów, ponad 5 razy więcej niż w 2000 r. Paradoks polega na tym, że miejsca takie jak Spitsbergen zawdzięczają swoją popularność modzie na zobaczenie „prawdziwej Arktyki”, zanim zostanie ona bezpowrotnie zmieniona w wyniku globalnego ocieplenia klimatu. Kuszą dziewiczą przyrodą, wspaniałymi, choć surowymi krajobrazami oraz obietnicą przygody życia. Przed komercjalizacją nie obronił się nawet biegun północny. Latem pływa do niego regularnie rosyjski lodołamacz atomowy „50 let Pobiedy”, zabierając na pokład 128 pasażerów. 4 lata temu dołączył do niego francuski wycieczkowiec „Le Commandant Charcot”, zabierający 270 pasażerów, jedyny na świecie statek turystyczny potrafiący skruszyć lód o grubości 2,5 m. We wrześniu zeszłego roku pokonał cały Ocean Arktyczny – popłynął z Alaski na Svalbard przez biegun północny.

A gdy na półkuli północnej nastaje jesień, „Le Commandant Charcot” zmienia Arktykę na Antarktykę. Dołącza tam do wielu innych jednostek, które wożą turystów w stronę Białego Lądu. Pierwszy mały wycieczkowiec pojawił się na wodach antarktycznych już pod koniec lat 60. XX w., ale masowa turystyka eksplodowała mniej więcej dekadę temu. W sezonie letnim 2019/2020, ostatnim przed pandemią, Antarktykę odwiedziły łącznie 74 tys. osób, z których 56 tys. zeszło na krótko na ląd. W sezonie letnim 2023/2024 było ich już ponad 100 tys. Celem rejsów są głównie Szetlandy Południowe oraz kilka łatwiej dostępnych fragmentów właściwej Antarktydy, do których można względnie szybko dotrzeć z chilijskiego portu Punta Arenas lub też argentyńskiego Ushuaia. Poza drogą morską jest też powietrzna. Na Białym Lądzie przybywa lądowisk dla komercyjnych samolotów. Jedno z nich znajduje się w Górach Ellswortha, najwyższym paśmie górskim Antarktydy. Korzystają z niego poszukiwacze ekstremalnych przygód z całego świata, w tym antarktycznego maratonu organizowanego zwykle w połowie grudnia.

Tajlandzka wyspa Khao Phing Kan. Agent 007 pojawił się tu w 1974 r. i od tego czasu zyskała sławę jako Wyspa Jamesa Bonda.ShutterstockTajlandzka wyspa Khao Phing Kan. Agent 007 pojawił się tu w 1974 r. i od tego czasu zyskała sławę jako Wyspa Jamesa Bonda.

Inna oferta to pięciogodzinny lot małym odrzutowcem Gulfstream G550 z Kapsztadu do Oazy Schirmachera na Ziemi Królowej Maud w Antarktydzie Wschodniej, gdzie można spędzić sześć dni w luksusowych dwuosobowych domkach, a następnie wrócić samolotem do Afryki. Koszt eskapady to 60 tys. dol. W cenie są m.in. wspinaczka, jazda na rowerze, wyprawy na nartach, skutery śnieżne, snowkiting oraz samolotowa wyprawa do kolonii pingwinów cesarskich. W ostatnim sezonie z oferty skorzystało ok. 200 osób, ale niedługo będzie ich więcej, bo baza zostanie powiększona. Docelowo w jej pobliżu ma regularnie lądować szerokokadłubowy Airbus A340 – próbny antarktyczny lot tego czterosilnikowego olbrzyma już się odbył. W tej samej części Antarktydy, położonej naprzeciwko Afryki, wylądował w zeszłym sezonie letnim inny olbrzym – Boeing 787 Dreamliner. Podczas dziewiczego lotu z Kapsztadu przywiózł kilkanaście ton sprzętu oraz 50 naukowców na norweską całoroczną stację polarną Troll, ale w przyszłości niemal na pewno będzie wozić zamożnych turystów, gotowych wydać fortunę na choćby tylko kilkugodzinny pobyt na Białym Lądzie. Może będzie wśród nich James Bond…

Wiedza i Życie 8/2025 (1088) z dnia 01.08.2025; Turystyka; s. 42
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną