Brian Merchant: Luddyści wiedzieli, co zostanie utracone, jeśli technologia będzie ważniejsza od człowieka
|
Brian Merchant – amerykański publicysta. Porusza problematykę pracy, automatyzacji, wpływu technologii na środowisko, a także kryzysu klimatycznego i bioróżnorodności. Autor bestsellerowej książki „The One Device: The Secret History of the iPhone”. Po polsku ukazała się niedawno „Krew w maszynie. Luddyści i pierwszy bunt przeciwko technologicznym gigantom”. |
KASPER KALINOWSKI: – Na początku swojej książki pisze pan, że ta historia mogłaby się wydarzyć dziś. Po 200 latach jest aktualna?
BRIAN MERCHANT: – Jak najbardziej. Ujmijmy to następująco: luddyści walczyli o większą inkluzywność w procesie rozwoju technologicznego – o sposób życia, który znali od pokoleń, o ochronę swoich praw, godność i wpływ na własne losy. Na głębszym poziomie działali więc na rzecz demokracji. Występowali nie przeciw nowym technologiom, lecz przeciw temu, jak pracę wokół nich organizowali fabrykanci i przemysłowcy. W wielu miejscach warunki stały się niewyobrażalne. Nadzorcy stosowali kary cielesne. Mnożyły się wypadki. Wskaźnik śmiertelności był wysoki. Dziś szefowie big techów używają wielu argumentów z okresu rewolucji przemysłowej, by maksymalizować zyski kosztem pracowników.
Kiedyś ofiarami technologii padli rzemieślnicy czy tkacze, których w Wielkiej Brytanii były setki tysięcy. Kiedy pisałem książkę, dominującym zagrożeniem był wzrost liczby opartych na algorytmach aplikacji do pracy dorywczej oraz sposób organizacji pracy w fabrykach Amazona i podobnych miejscach. Dziś najbardziej palącym problemem stała się sztuczna inteligencja. Może być zagrożeniem dla pisarzy, artystów, grafików, ilustratorów, dziennikarzy czy programistów. Lista jest bardzo długa.
Skąd wzięła się czarna legenda luddystów i dlaczego wciąż ją powtarzamy?
Pracując nad książką, natknąłem się na cytat z lat 90. XX w. autorstwa Theodore’a Roszaka (1933–2011, amerykański historyk i publicysta, twórca pojęcia „kontrkultura” – przyp. red.): „Gdyby luddyści nie istnieli, ich krytycy musieliby luddystów wymyślić”.
Ich współczesny krzywdzący wizerunek jest bardzo użyteczny dla osób, które czerpią wielkie zyski z technologii. Luddysta – oto wygodny epitet wobec każdego, kto ośmieli się dyskutować o kosztach wprowadzania nowych narzędzi. Widać to było już w XVIII w. w przemowach parlamentarzystów czy wystąpieniach króla. Doskonale zorganizowany ruch przedstawiano jako grupę ludzi prymitywnych, szkodzących samym sobie. Ta propaganda pomijała ich wielką ówczesną popularność. Często się zastanawiałem, dlaczego wciąż romantyzujemy postać Robina Hooda, który zresztą luddystów inspirował. Wyjaśnieniem może być to, że dla władz to mit o wiele mniej niebezpieczny niż prawdziwy obraz XIX-wiecznych buntowników. Ich przedsięwzięcie mogło bowiem uderzyć w samo serce interesów elit. Pierwszy raz w dziejach mogliśmy więc dostrzec coś, co miało stać się częścią całej historii cywilizacji przemysłowej – krytyków technologii przedstawiano jako zacofańców.
Z podobną narracją mieliśmy do czynienia podczas antymonopolowych procesów Microsoftu w latach 90. XX w. Później w przypadku krytyków Ubera, których również nazywano luddystami. A obecnie – przy okazji dyskusji o AI.
Wydaje się, że takich mitów jest więcej. Budują je choćby liderzy z Doliny Krzemowej.
Rzeczywiście, zarówno w przypadku właścicieli pierwszych fabryk, jak i współczesnych wizjonerów mamy do czynienia z tymi samymi mechanizmami. Z przypisywaniem sobie zasług za wynalazki innych, a następnie monopolizowaniem rynku.
Tak działał np. główny wróg luddystów Richard Arkwright. To on opatentował krosno tkackie napędzane kołem wodnym i zbudował pierwsze zakłady przemysłowe w środkowej Anglii. Myślę, że kluczem do jego sukcesu nie była niezwykła inteligencja ani smykałka do biznesu, ale chęć zrobienia czegoś, czego inni się wystrzegali. Otóż na niespotykaną wcześniej skalę naginał pracowników do własnej woli, zmuszał ich do pracy – także dzieci – w fabrykach działających całą dobę. Wprowadził reżim pracy pod dyktando maszyn.
Jak wówczas wyglądały warunki życia w Anglii?
Były wręcz idealne do buntu. Ludzie cierpieli z wielu powodów. Pierwszą przyczyną była katastrofalna polityka handlowa. Cła i sankcje nałożono na każdego, kto prowadził interesy z napoleońską Francją, z którą Wielka Brytania toczyła wówczas wojnę. Nie można było również eksportować towarów do Stanów Zjednoczonych. Dodajmy niskie plony i wzrost cen żywności oraz postawę rządzących, którzy zakazali robotnikom zrzeszania się i tworzenia związków zawodowych oraz walki o swoje prawa. Nie było mowy o żadnej demokracji. Luddyści przyłożyli iskrę do beczki prochu, która wypełniała się bardzo długo.
Po 200 latach mamy do czynienia z jeszcze większymi nierównościami.
Może w Europie nie jest tak bardzo źle, ale w USA różnice dochodów są uderzające. A wiele firm technologicznych promujących AI jest sprzymierzonych z administracją Donalda Trumpa, którego autorytarne tendencje stają się coraz bardziej wyraźne. Wspólnie dążą do stworzenia prawa służącego ich interesom. Znowu odbierane są nam narzędzia demokracji, dzięki którym mogliśmy wyrazić niezadowolenie i wpływać na to, jak wprowadzana jest nowa technologia. W USA kapitał jest niezwykle skoncentrowany wokół grupy ludzi, którzy będą o tym decydować za nas. Buntownicy sprzed lat pojawili się w zaskakująco podobnej sytuacji.
Niszczenie maszyn często karano śmiercią. Zarządzono największą okupację wojskową ziem brytyjskich – mniej żołnierzy walczyło z Napoleonem w Hiszpanii. Było blisko powtórki z rewolucji francuskiej?
Wielu historyków twierdzi, że gdyby w Anglii miało nastąpić podobne przesilenie, to właśnie wtedy. A ówczesne elity były o tym przekonane, i to wręcz obsesyjnie. Widać to w dużej mierze w języku, jakim w raportach posługiwali się rządowi szpiedzy. Zapanował powszechny strach przed wielotysięcznym powstaniem ludu.
Maszyny zwyciężyły, a luddyści ponieśli porażkę. Zawodów, które wykonywali, już nie ma.
Moim zdaniem luddyści przegrali bitwę, ale nie wojnę. Co prawda wielu zostało powieszonych lub zabitych na ulicach. Udało im się jednak pierwszy raz doprowadzić do solidarności klasy robotniczej. Zasiali nasiona czegoś, co dziś nazywamy technokrytycyzmem.
Dobrze oddaje to wymyślona w tym okresie przez Mary Shelley postać Frankensteina, symbolizująca przekonanie, że niekontrolowana technologia może być niebezpieczna, jeśli jest wdrażana lekkomyślnie. Może zaszkodzić ludziom, jeśli używa się jej tylko dla powiększenia własnej władzy. Po powstaniu niektórzy luddyści stali się reformatorami. Wielu ustaw by nie było, gdyby nie oni. Myślę, że ich dziedzictwo jest złożone.
Na przykład ręczne tkactwo na krosnach nie zniknęło – ta praca wciąż jest wykonywana przez miliony ludzi. Tyle że już nie na angielskiej wsi, tylko w Bangladeszu, Kambodży, Wietnamie czy w Indiach. Czasami w gorszych warunkach niż w przypadku pierwszych luddystów, a już na pewno rzemieślników, którzy mieli własny dom z warsztatem. Tak pewnie powstała koszula, którą mam na sobie. Luddyści przegrali, więc korporacje dyktują, jak ma być produkowana. Wciąż korzystniej jest zapłacić komuś grosze za tkanie na krosnach.
Wspomniał pan, że na głoszone przez właścicieli pierwszych fabryk wizje postępu powołują się elity Doliny Krzemowej. W jaki sposób?
Zanim tkacze się zbuntowali, wielokrotnie występowali w parlamencie, mówiąc: „Słuchajcie, te nowe fabryki obniżają nasze płace, produkują towary o niskiej jakości, łamią ustawy, które regulują takie sprawy, jak liczbę nici w produktach lub jak długo ktoś musi być uczniem, zanim będzie mógł obsługiwać maszynę”. Właściciele maszyn argumentowali, że ich to nie dotyczy – technologia jest nowa, więc stare prawo nie ma do niej zastosowania.
Współcześnie obserwujemy to samo. Sam Altman, szef OpenAI, mówi: „Będziemy musieli zerwać umowę społeczną, ponieważ AI wszystko odmieni”. A jeszcze udajemy, że nie potrzebujemy już pracowników, choć wszyscy wiedzą, że ktoś musi nadzorować wytwory AI, żeby nie wyszły poza określone ramy. Pracownicy otrzymują marne grosze za sortowanie niekończących się danych, nieobrobionego materiału dla komputerowych systemów rozpoznawania obrazu czy pojazdów autonomicznych. Badacze Mary L. Gray i Siddharth Suri określili to mianem ghost work (pracy duchów). A para się nią coraz więcej osób.
A może po prostu boimy się każdej nowinki technologicznej? Podobnie było z automatyzacją w fabrykach Forda.
Często słyszę ten argument. Podobnie jak ten, że samochody musiały zastąpić powozy konne. Wszystko to jednak nie zostało wprowadzone w przemyślany sposób. Linie Forda służyły tym, którzy produkowali samochody. Nikt nie myślał o zanieczyszczeniu środowiska ani o przemocy, a przecież osoby zatrudniane przez Forda biły, zastraszały i szpiegowały działaczy związkowych.
Czy chcemy pozwolić Altmanowi decydować o kształcie społeczeństwa? Na razie dajemy całą władzę Elonowi Muskowi, Google i garstce firm technologicznych, które dyktują warunki. Miliony pracowników, których miejsca pracy są zagrożone przez AI, nie ma nic do powiedzenia. Przypomnijmy, że luddyści nie protestowali przeciwko technologii, lecz przeciwko sposobowi, w jaki była narzucana całemu społeczeństwu, które uległo przez nią rozpadowi.
Jak odpowiada pan krytykom, którzy mówią, że to lewicowy punkt widzenia na ekonomię?
Nie chodzi o powrót do komunizmu, a ten argument pojawia się równie często. Fakt, że firmy z Doliny Krzemowej mają zbyt wiele władzy, niepokoi również wielu konserwatystów. Obawiają się, że człowiek staje się czymś przestarzałym i zbytecznym. Widzą zagrożenia związane z AI i obawiają się ich moralnych implikacji. Spotkałem bardzo niewielu ludzi skłonnych posunąć się do stwierdzenia, że skargi luddystów były nieuzasadnione. Wystarczy spojrzeć na ich marną sytuację i ubogie środki, jakimi dysponowali. Jak pisał Frank Peel, jeden z pierwszych historyków ruchu luddystów, „ich powinnością było zwinąć się w kłębek w pobliskim rowie i wyzionąć ducha”. Musimy znaleźć mechanizmy, które dadzą zwykłym ludziom wpływ na decyzje dotyczące tego, jak rozwijana i używana w ich miejscach pracy jest technologia.
Nie wydaje się, by społeczeństwo ogarnął tak wielki gniew, że zaczną płonąć serwerownie. Jak więc wprowadzić zmiany?
Myślę, że jedyna szansa to większa solidarność i samoorganizacja. Musimy się po prostu spotykać. Istnieje tyle platform zrzeszających pracowników – w Stanach Zjednoczonych to np. Substack, z którego sam korzystam. Mamy kanały na YouTube, ale to wciąż rozproszona i izolowana aktywność. Nadzieją są nowe projekty i narzędzia jak Mastodon czy – do pewnego stopnia – BlueSky, gdzie można budować sieci społeczne. Technologia może być w pewnym stopniu użyteczna w walce przeciwko własnym panom.
To społeczeństwo będzie toczyć tę bitwę i to od niego zależy, czy zakończy się ona sukcesem, czy porażką. Wiele możemy się nauczyć od luddystów. Wszyscy oni się znali, byli wspólnotą i mieli świadomość, co zostanie utracone, jeśli technologia będzie ważniejsza od człowieka.
Od premiery pana książki na rynku anglosaskim w 2023 r. wiele się zmieniło. Co uznałby pan za najważniejsze?
Wszystkie moje obawy i podejrzenia związane z Doliną Krzemową się potwierdziły. Przedstawiciele big techów mówią o tym, jak ich produkty coś zdemokratyzują, a jednocześnie lobbują w Waszyngtonie, aby zakazać stanom uchwalania praw, które je regulują. Gromadzą coraz więcej kapitału i stają się coraz bardziej antydemokratyczne. Nic dziwnego. Ich imperatywem jest pomnażanie zysków.
Niebo robi się coraz bardziej pochmurne. Nie dlatego, że nowe technologie zmienią się w Terminatorów, lecz dlatego, że widzieliśmy już, co się stało z mediami społecznościowymi. Rozwiązania kojarzone z AI mogą być jeszcze bardziej antyspołeczne i niebezpieczne, bo po co ludzie mają się uczyć czegoś nowego, skoro wszystko się automatyzuje?
Myślę, że największą zmianą w czasie ostatnich dwóch lat jest to, że firmy postawiły wszystko na rozwój AI. Nie ma żadnych oznak, żeby cokolwiek mogło się zmienić w najbliższym czasie. Big techy to niesamowicie dobrze zabezpieczone finansowo monopole, które nie odpowiadają przed nikim poza swoimi akcjonariuszami i dyrektorami.
ROZMAWIAŁ KASPER KALINOWSKI
|
„Krew w maszynie.
|