Gdy śledztwo sięga DNA. Jak to działa i dlaczego zawodzi? Nie wierzcie serialom true crime
Wyobraźmy sobie, że podjeżdżamy na stację paliw, wkładamy pistolet dystrybutora do wlewu, tankujemy, płacimy i odjeżdżamy. Za chwilę tej samej pompy używa mężczyzna, który zaraz po napełnieniu baku pojedzie w ustronne miejsce, by dokonać brutalnego morderstwa. Na narzędziu zbrodni obok materiału genetycznego sprawcy i ofiary technicy kryminalistyki znajdują jeszcze jeden, niepasujący do nikogo profil DNA. Nasz. Komórki naskórka pozostawione przez nas na zimnym metalu pistoletu rozpoczęły własną niekontrolowaną podróż, którą zakończyły na miejscu zbrodni, przeniesione tam przez samego zabójcę. My zaś, nieświadomi niczego, trafiamy do grona głównych podejrzanych. Scenariusz rodem z filmu? Niekoniecznie. To realne ryzyko, które naukowcy nazywają „transferem wtórnym” (secondary transfer) i które każe dziś na nowo ocenić rolę dowodów DNA w sądzie.
Czytaj też (Polityka): Ile jest warte profilowanie kryminalne
Tragiczna pomyłka
Podobna sytuacja do tej opisanej powyżej przydarzyła się w 2012 r. Lukisowi Andersonowi, młodemu mężczyźnie z Kalifornii. Jego życie rozsypało się w jednej chwili. Został aresztowany i oskarżony o zamordowanie milionera Ravesha Kumry. Dowód wydawał się nie do podważenia – profil DNA Andersona znaleziono na paznokciach ofiary. Dla prokuratury sprawa była jasna – ślad wprost wskazywał na sprawcę. Anderson protestował, twierdząc, że jest niewinny, ale jego tłumaczenia brzmiały jak desperacka próba obrony. Miał jednak żelazne alibi: w momencie popełnienia zbrodni znajdował się – z powodu upojenia alkoholowego – pod opieką medyków w szpitalu, a jego pobyt został skrupulatnie udokumentowany.
Jakim cudem jego DNA znalazło się więc na ciele ofiary oddalonej o wiele kilometrów? Okazało się, że ci sami ratownicy medyczni, którzy kilka godzin wcześniej udzielali pomocy Andersonowi, zostali później wezwani na miejsce zbrodni. Nieświadomie, na swoim sprzęcie lub ubraniu, przenieśli materiał genetyczny jednego człowieka na ciało drugiego. Anderson został oczyszczony z zarzutów, choć spędził kilka miesięcy w areszcie.
Znacznie dłużej, bo aż dziewięć lat, za kratkami przesiedział Emanuel Fair, młody Afroamerykanin oskarżony w 2008 r. o brutalny gwałt i zamordowanie inżynierki Arpany Jinagi. Kobieta zginęła tuż po imprezie halloweenowej, na której bawiła się wraz z oskarżonym. Dowodem w sprawie było jego DNA na szczoteczce do zębów w łazience ofiary. Nie odnaleziono jednak materiału genetycznego Faira ani na ciele zamordowanej, ani na narzędziach zbrodni, ani w innych kluczowych miejscach. W 2018 r. eksperci zakwestionowali wagę dowodu DNA, tłumacząc, że ślady na szczoteczce mogły być skutkiem transferu wtórnego, np. poprzez wspólne ręczniki, dotyk innych osób lub przypadkowy kontakt w ciasnym mieszkaniu.
W ostatnich latach takich przypadków ujawniono kilkadziesiąt. Najsłynniejsza medialna sprawa dotyczyła oskarżenia amerykańskiej studentki Amandy Knox o zabójstwo swojej koleżanki Meredith Kercher (2007 r.). Okazało się, że DNA tej pierwszej oraz jej ówczesnego chłopaka na miejsce zbrodni przenieśli sami pracownicy techniczni. Czy zatem testy DNA, powszechnie uważane za złoty standard kryminalistyki, zawsze wyznaczają prawdę? – Dziś ważniejszym pytaniem od tego, z czyim DNA mamy do czynienia, jest to, jak znalazło się na miejscu zbrodni. Bez odpowiedzi na to drugie samo dopasowanie profilu może prowadzić do tragicznych pomyłek – ostrzega prof. Ruth Morgan, dyrektorka Centre for the Forensic Sciences przy University College London.
Nieoczywista rewolucja
Zanim pojawiły się wątpliwości, była rewolucja. Prawdziwa i dająca ogromną nadzieję. Aby zrozumieć jej skalę, musimy cofnąć się do lat 80. XX w., do hrabstwa Leicestershire w Anglii. Miejscową społecznością wstrząsnęła śmierć dwóch nastolatek, Lyndy Mann i Dawn Ashworth, brutalnie zgwałconych i zamordowanych. Mimo intensywnego śledztwa policja błądziła po omacku. Co prawda aresztowano 17-letniego pracownika szpitalnego Richarda Bucklanda, który przyznał się do winy w sprawie drugiej zbrodni, ale coś się nie zgadzało. Wówczas na scenę wkroczył dr Alec Jeffreys, naukowiec z University of Leicester. W 1984 r. opracował metodę umożliwiającą tworzenie unikalnych profili genetycznych, swoistych „odcisków palców” zapisanych w naszym DNA.
Bezradna policja zwróciła się do niego o pomoc. Wyniki analizy zszokowały wszystkich. Po pierwsze, dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że Buckland jest niewinny, a jego DNA nie pasowało do śladów zabezpieczonych na ciałach ofiar. Po drugie, potwierdziły, że obu zbrodni dokonał ten sam nieznany mężczyzna. Sprawcą okazał się miejscowy piekarz Colin Pitchfork. Kryminalistyka zyskała narzędzie, które wydawało się nieomylne.
Testy genetyczne szybko stały się jednym z najczęściej wykorzystywanych narzędzi dowodowych na całym świecie. Rozwój technologii, miniaturyzacja sprzętu i cyfryzacja danych pozwoliły na analizę coraz mniejszych śladów, czasem zaledwie kilku komórek. Dowód z opinii biegłego z zakresu genetyki sądowej jest jednym z filarów postępowania karnego na całym świecie. W Polsce profilowanie genetyczne prowadzi Komenda Główna Policji w ramach Krajowego Systemu Informacyjnego. Zgodnie z ustawą o policji (art. 20) funkcjonariusze mogą pobierać materiał biologiczny „w celach identyfikacyjnych” od osób podejrzanych, skazanych, a także – w szczególnych przypadkach – od świadków.
Kraje wypracowały własne ścieżki postępowania. Wielka Brytania jako pionier stworzyła gigantyczną National DNA Database (NDNAD), która przechowuje miliony profili genetycznych i budzi podziw śledczych, ale też ciągłe kontrowersje etyczne związane z masową inwigilacją. W Stanach Zjednoczonych o tym, czy dany dowód naukowy może trafić przed ławę przysięgłych, decyduje tzw. standard Dauberta. Nakłada on na sędziego obowiązek oceny, czy metoda badawcza jest sprawdzona, recenzowana i akceptowana przez środowisko naukowe.
Przez lata wierzyliśmy, że podwójna helisa nie kłamie, a jej odczyt jest obiektywny jak wynik dodawania. Jednak rewolucja, jak każda, z czasem zaczęła odsłaniać swoje drugie, bardziej skomplikowane oblicze. Zaczęły się pojawiać wątpliwości dotyczące nie samej technologii, lecz interpretacji jej wyników.
Czytaj też (Polityka): Powrót do zbrodni po latach: podważone badanie DNA
Najsłabsze ogniwo
– Dawniej badania genetyczne dotyczyły klasycznych śladów kryminalistycznych, takich jak krew, ślina czy nasienie. Łatwo było je zobaczyć i zrozumieć mechanizm ich przeniesienia. Obecnie dzięki nowym narzędziom możliwe jest badanie śladów kontaktowych, których nie widać gołym okiem. Wystarczy dotknąć przedmiotu, a pot z komórkami i molekułami DNA na nim zostaje. Problemem jest interpretacja, w jaki sposób ślad się tam znalazł: przypadkowo w trakcie zdarzenia czy przed zdarzeniem – tłumaczy dr Tomasz Kupiec, kierownik Pracowni Genetyki Sądowej w krakowskim Instytucie Ekspertyz Sądowych.
Wątpliwości potwierdziło Centre for the Forensic Sciences, które w 2019 r. przeprowadziło prosty eksperyment. Poproszono grupę ochotników, by dobrali się w pary i przez dwie minuty trzymali za ręce. Następnie jedna osoba z każdej pary chwytała rękojeść noża. Po wszystkim z noża pobierano próbki. Aż w 85 proc. przypadków na nożu znajdowano również DNA tej drugiej osoby, która go nigdy nie dotknęła. Co więcej, w co piątym przypadku jej profil genetyczny był dominujący, sugerując, że to ona była głównym użytkownikiem narzędzia.
– To, co uznaje się dziś za jeden z najmocniejszych dowodów, może w rzeczywistości pochodzić od osoby, która nie miała ze sprawą nic wspólnego – podsumował dr Peter Gill, jeden z autorów eksperymentu, który potwierdził zresztą niemal te same wnioski, do których trzy lata wcześniej doszli badacze z University of Indianapolis.
Czytaj też (Polityka): Jak się kiedyś ścigało i karało zbrodniarzy
Fundamentalny błąd
Tego typu analizy, jedne z wielu prowadzonych w ostatnich latach, udowodniły potęgę transferu wtórnego. Każdego dnia zostawiamy za sobą biologiczną smugę: na klamkach, poręczach w autobusie, banknotach czy terminalach płatniczych. Te ślady mogą być przenoszone dalej, przez innych ludzi, na inne przedmioty i w inne miejsca. Niedawne odkrycia potwierdziły, że nie wszyscy zostawiają ich tyle samo, a ilość pozostawianego przez nas materiału biologicznego może zależeć np. od częstości mycia rąk czy chorób skóry. „Zbyt często DNA traktuje się jak dowód absolutny. Tymczasem to tylko jeden z elementów układanki. Istotny, ale wymagający ostrożnej interpretacji” – pisze na łamach „Forensic Science International” prof. Charles Brenner, analityk profili genetycznych.
Istotnym elementem jest tu praca i funkcjonowanie samych laboratoriów diagnostycznych. Te również nie są wolne od błędów. W 2021 r. National Institute of Standards and Technology postanowił sprawdzić, jak z interpretacją dowodów radzą sobie same laboratoria. Do 105 placówek w USA i 3 w Kanadzie rozesłano identyczną próbkę materiału dowodowego. Była to skomplikowana mieszanina DNA pochodzącego od trzech osób, mająca symulować ślady z hipotetycznego napadu na bank. Eksperci mieli za zadanie porównać ją z profilami genetycznymi ofiary oraz dwóch podejrzanych i wskazać, kto mógł być sprawcą.
Wyniki były alarmujące. O ile z prostymi próbkami laboratoria radziły sobie świetnie, o tyle przy złożonej mieszaninie wkradał się chaos. Tylko niewielka część placówek poprawnie wykluczyła z grona sprawców osobę niewinną (której profil celowo wmieszano w materiał dowodowy jako profil ofiary). Aż 74 laboratoria (blisko 70 proc. badanych) popełniły fundamentalny błąd, wskazując niewinną osobę jako potencjalnego współsprawcę.
Najbardziej nieprawdopodobna sprawa dotyczyła „Ducha z Heilbronn”, rzekomej seryjnej morderczyni, której DNA w latach 1993–2009 znalazło się w ponad 40 miejscach zbrodni. Okazało się, że materiał biologiczny należał do robotnicy z fabryki patyczków i wymazów, używanych przez techników do pobierania próbek DNA. Patyczki nie były sterylnie pakowane ani certyfikowane do użytku kryminalistycznego, przez co śledczy bezwiednie sami nanosili DNA kobiety na różne miejsca zbrodni.
Aby nie popełniać takich błędów, laboratoria, także polskie, starają się ponad wszelką miarę minimalizować ryzyko zanieczyszczenia próbek. – Wszyscy technicy policyjni są w bazie eliminacyjnej, co oznacza, że znany jest ich profil genetyczny. Jeśli ich ślady pojawią się na miejscu zdarzenia, wiadomo, że pochodzą z nieostrożnej pracy, a nie od poszukiwanego sprawcy. Laboratoria mają podobne zabezpieczenia. Wszyscy pracownicy, łącznie z personelem sprzątającym, są w naszym wewnętrznym zbiorze profili, który porównuje się z każdym uzyskanym wynikiem. Jeśli profil się zgadza, oznacza to kontaminację, a taki wynik nie może opuścić laboratorium – uspokaja dr Kupiec.
Wyciągnięto również wnioski z pomyłki przy sprawie „Ducha z Heilbronn”, wprowadzając obowiązującą normę 18385 dla producentów odczynników. Nakłada ona na każdego producenta surowe restrykcje związane ze sposobem wytwarzania narzędzi stosowanych w kryminalistyce.
Serialowy mit
Historie pomyłek sądowych, niegdyś szeptane w kuluarach, dziś stają się głośnym ostrzeżeniem. Droga od znalezienia śladu do wydania wyroku jest znacznie bardziej wyboista, niż nam się wydawało. Na ten problem od lat zwraca uwagę prof. Itiel Dror, ekspert w dziedzinie psychologii sądowej z University College London. Jego badania odsłoniły, że biegli – jak wszyscy ludzie – są podatni na sugestie, np. znajomość wcześniejszych dowodów czy oczekiwania śledczych. W jednym z badań ci sami eksperci otrzymali identyczną próbkę do analizy, ale w dwóch różnych kontekstach sprawy. Wyniki różniły się diametralnie, zależnie od oczekiwań śledczych. – Wierzymy, że DNA mówi prawdę, ale problem polega na tym, kto i jak tę prawdę odczytuje – tłumaczy Dror.
Swój udział ma w tym zjawisko, które socjologowie ochrzcili mianem „efektu CSI”. Popularne seriale stworzyły wyidealizowany i fałszywy obraz kryminalistyki. Prokuratorzy czują presję, by przedstawiać dowody genetyczne, a sędziowie i ławnicy, wychowani na medialnej fikcji, mają skłonność do traktowania opinii biegłego jak wyroczni.
Testy DNA, choć niezwykle użyteczne, nie są narzędziem nieomylnym. Co więcej, ich ogromna siła przekonywania sprawia, że błąd może mieć katastrofalne skutki. Dlatego tak ważne jest, by wyniki analizy materiału genetycznego nigdy nie były interpretowane w oderwaniu od szerszego kontekstu. Nie odpowiadają już na proste pytanie, „kto to zrobił?”. Jedynie podpowiadają, „kto mógł tu być?”. Bez zrozumienia, jak i kiedy dany ślad biologiczny znalazł się na miejscu zdarzenia, ryzykujemy, że los niewinnych ludzi będzie poddawany loterii.