Całun Turyński: cud czy oszustwo? Ten spór się nie skończy
13 października 1988 r. naprzeciwko tłumu dziennikarzy zgromadzonego w sali londyńskiego British Museum usiadło trzech elegancko ubranych mężczyzn. Byli to prof. Edward Hall i dr Robert Hedges z University of Oxford oraz dr Michael Tite z British Museum. Za nimi stanęła tablica z enigmatycznym napisem kredą: „1260–1390!”.
Węgiel silniejszy niż serce
Na ten dzień z zapartym tchem czekały świat nauki, Kościół katolicki i rzesze osób zainteresowanych zagadką Całunu Turyńskiego – płótna, w które miało być zawinięte zdjęte z krzyża ciało Jezusa z Nazaretu. Po dekadach spekulacji i analiz prowadzonych głównie przez zwolenników autentyczności słynnej relikwii głos zabrała fizyka. Do badań wykorzystano metodę datowania opartą na analizie ilości promieniotwórczego izotopu węgla 14C. Działa ona jak swego rodzaju „atomowy zegar”, gdyż m.in. rośliny, w tym len użyty do produkcji całunu, przez całe życie pobierają z atmosfery niewielkie ilości 14C. Po śmierci organizmu proces ten ustaje, a zgromadzony radioaktywny węgiel zaczyna naturalnie rozpadać się w stałym tempie. Mierząc, ile pozostało go w próbce materiału, naukowcy są w stanie dość precyzyjnie obliczyć, jak dawno temu powstał. W połowie lat 80. XX w. metoda ta stała się regularnie stosowanym sposobem datowania artefaktów archeologicznych. Zgoda Kościoła na jej wykorzystanie w przypadku Całunu Turyńskiego była zaś decyzją przełomową, gdyż wiązała się z niewielkim uszkodzeniem relikwii.
Procedurę przygotowano tak, by uniknąć jakichkolwiek zarzutów o nierzetelność. 21 kwietnia 1988 r., pod okiem ponad 30 obserwatorów od płótna odcięto niewielki fragment. Następnie próbkę podzielono i przekazano trzem przodującym w dziedzinie datowania radiowęglowego laboratoriom – przy University of Arizona w Tucson, University of Oxford i politechnice w Zurychu. Każde niezależnie miało określić wiek materiału.
Ogłoszone pół roku później i opublikowane w „Nature” wyniki były jednoznaczne. Na podstawie 12 pomiarów z 95-procentową pewnością ustalono, że całun powstał między 1260 a 1390 r. Datowanie wpisywało się zatem idealnie w moment pojawienia się go we Francji (ok. 1355 r.). Co znamienne, ówczesny „strażnik całunu” z ramienia Kościoła katolickiego, kard. Anastasio Ballestrero, zaakceptował werdykt, stwierdzając, że nie byłoby odpowiedzialne poddawanie wyników cenzurze tylko dlatego, że być może nie są zgodne z „argumentami serca”. Wydawało się, że zagadka pochodzenia relikwii została ostatecznie rozwiązana.
Promienie lepsze niż łaty
Nic bardziej mylnego. Wiara okazała się silniejsza niż „szkiełko i oko”. Szczególnie w przypadku przedstawicieli tzw. syndologii (od greckiego słowa sindon, oznaczającego cienką, najczęściej lnianą tkaninę). Choć ona sama prezentuje się jako interdyscyplinarna nauka zajmująca się obiektywnym badaniem Całunu Turyńskiego, to bardzo szybko zaczęła dryfować w kierunku pseudonauki, podciągając wszystko pod z góry założoną tezę: relikwia jest autentyczna i liczy sobie 2 tys. lat. Robi to na tyle skutecznie, m.in. podważając wiarygodność badania radiowęglowego, że w przestrzeni medialnej tajemnica całunu do dziś uchodzi za – co najmniej – nierozstrzygniętą.
Jednym z argumentów syndologów jest tzw. hipoteza zanieczyszczenia. Przez setki lat płótno miało wchłonąć „nowszy” radioaktywny węgiel z otoczenia, co zaburzyło „zegar atomowy”, doprowadzając do błędnego datowania. Lista potencjalnych zanieczyszczeń była długa i obejmowała niemal wszystko, z czym relikwia mogła mieć kontakt: pyłki roślinne, dym ze świec, pot z rąk wiernych i kapłanów, wodę użytą do gaszenia pożaru w 1532 r. (w kaplicy Sainte-Chapelle kolegiaty w Chambéry we Francji, gdzie przechowywano wówczas relikwię), a nawet smog. Z naukowego punktu widzenia argument ten był nie do obrony. Aby przesunąć datę aż o 1,3 tys. lat, masa zanieczyszczeń musiałaby kilkakrotnie przewyższać masę oryginalnego lnu, a to fizyczny nonsens. Co więcej, standardową procedurą laboratoriów jest chemiczne czyszczenie próbek przed analizą. Zrobiono to również w 1988 r.
Pojawiła się więc hipoteza „niewidzialnej łaty”. Sugerowała, że naukowcy pobrali fragment, który w przeszłości został skrupulatnie zacerowany nowszymi nićmi. To jednak również było skrajnie nieprawdopodobne. Oznaczałoby bowiem, że dwóch światowej klasy ekspertów od tekstyliów, którzy przez wiele godzin badali płótno, nie zauważyło miejsca naprawy. Ponadto, aby tak znacząco wpłynąć na wynik, użyte w badanej próbce nici musiałyby być liczniejsze niż oryginalne włókna.
Powstały też hipotezy zahaczające o zjawiska nadprzyrodzone, ale ubierane w naukowo brzmiący język. Jedna z nich, rozpowszechniana jeszcze pod koniec lat 70. XX w., głosiła, że obraz na płótnie był rezultatem tajemniczego „napromieniowania”. Promowali ją niektórzy członkowie amerykańskiej grupy badawczej Shroud of Turin Research Project (STURP), która w 1978 r. uzyskała zgodę na serię bezpośrednich oględzin relikwii. Kłopot w tym, że część jej członków była związana z katolicką organizacją Holy Shroud Guild. Założył ją w 1951 r. w ramach zakonu redemptorystów w USA ks. Adam Otterbein, by upowszechniać pogląd, że Całun Turyński jest autentyczną relikwią sprzed dwóch tysiącleci.
Pokrewna hipoteza pojawiła się jako próba podważenia wyników datowania z 1988 r. Niemiecki chemik Eberhard Lindner twierdził, że zmartwychwstanie Chrystusa spowodowało „emisję neutronów”. Ten potężny impuls miał wzbogacić płótno w radioaktywny izotop węgla 14C, co doprowadziło do błędnego, znacznie późniejszego wyniku datowania. Tego typu „cudowne” wyjaśnienia są jednak z definicji niemożliwe do naukowej weryfikacji i należą do sfery wiary.
Spryt ważniejszy niż rozum
Mimo to często przebijają się do goniących za sensacją mediów. Przykładem jest tegoroczna publikacja emerytowanego profesora inżynierii chemicznej Thomasa McAvoya z University of Maryland, która ukazała się latem w „International Journal of Archaeology”. Posłużył się on sztuczną inteligencją do analiz zdjęć całunu, z nich zaś miało wynikać, że struktura płótna jest niejednolita, a różnic tych nie da się wyjaśnić jedynie zabrudzeniami czy śladami po pożarze. Musiały powstać w wyniku zmian w samym materiale – i to na poziomie molekularnym. A ponieważ podobne modyfikacje w strukturze lnu może wywołać krótkotrwałe, intensywne promieniowanie, takie jak UV, gamma czy pewnego typu wyładowania elektryczne (koronowe), to wizerunek na całunie powstał właśnie wskutek gwałtownej emisji energii. Dlatego każda teoria próbująca wyjaśnić zagadkę relikwii musi tłumaczyć nie tylko sam obraz, ale i te niezwykłe zmiany płótna.
Na tę publikację dała się nabrać „Gazeta Wyborcza”, pisząc, że wprawdzie badania Mcavoya nie dają ostatecznej odpowiedzi na pytanie o pochodzenie całunu, ale „pokazują jednak coś zasadniczego: obraz powstał w sposób, którego nie da się wyjaśnić działaniem człowieka ani znaną technologią”.
Problem z wiarygodnością polega jednak m.in. na tym, że „International Journal of Archaeology” od lat znajduje się na niechlubnej liście tzw. drapieżnych czasopism, czyli szemranych periodyków publikujących za sowitą opłatą właściwie wszystko, co zostanie im przysłane przez naukowców. Wydawca ma wprawdzie adres w Nowym Jorku, ale faktycznie działa z Pakistanu. Teksty nie przechodzą tu procesu niezależnych recenzji ekspertów z danej dziedziny, co jest standardem w porządnych czasopismach. Świadczy o tym błyskawiczna akceptacja tekstu McAvoya – redakcji zajęła zaledwie 11 dni, choć powinna trwać miesiące. Najprawdopodobniej więc amerykański chemik, nie mogąc umieścić swojego artykułu w żadnym rzetelnym czasopiśmie, wykupił sobie miejsce tam, gdzie nikt nie weryfikował jego sensacyjnych hipotez. Często odwołujących się zresztą do tendencyjnych badań wspomnianej grupy STURP z końcówki lat 70.
Przypadek sprawił, że w sierpniu ukazała się – w cenionym periodyku „Archaeometry” – publikacja przecząca tajemniczej „emisji energii”. Jej autorem jest brazylijski badacz Cicero Moraes, specjalizujący się w cyfrowej grafice 3D i historycznych rekonstrukcjach twarzy. Za pomocą algorytmów komputerowych przeprowadził symulację tego, jaki odcisk zostawiłoby na płótnie prawdziwe ciało. Okazuje się, że twarz i sylwetka zostałyby mocno zniekształcone – stałyby się „pękate” i nie przypominałyby eleganckiego wizerunku z całunu. Ślad niemal identyczny jak na płótnie z Turynu pozostawiłaby zaś płaskorzeźba.
Publikacja Moraesa nie spotkała się z powszechnym entuzjazmem ekspertów – nie dlatego, że jego wnioski są błędne. Andrea Nicolotti, profesor historii chrześcijaństwa na Università degli Studi di Torino i jeden z najlepszych ekspertów od Całunu, stwierdził bowiem, że nie widzi w niej niczego przełomowego. Jego zdaniem to, że wizerunek na turyńskim płótnie przypomina prostopadły rzut na płaszczyznę i nie mógł powstać w wyniku bezpośredniego kontaktu z trójwymiarowym ciałem, wiadomo od co najmniej czterech stuleci (rzut prostopadły to idealnie płaskie, dwuwymiarowe odwzorowanie obiektu, pozbawione zniekształceń wynikających z perspektywy).
Bez zaskoczenia przyjęta została także inna tegoroczna praca, która ukazała się w prestiżowym „Journal of Medieval History”. Belgijski historyk Nicolas Sarzeaud pisze o odnalezieniu najstarszego (datowanego na lata 1370–80) tekstu, w którym całun zostaje uznany za oszustwo. Jego autorem jest XIV-wieczny duchowny, filozof i uczony Mikołaj z Oresme. Jego opinia nie była zresztą wówczas odosobniona – w 1389 r. bp Pierre d’Arcis z francuskiego Troyes wysłał do papieża list opisujący całun jako fałszerstwo. Oskarżył w nim kanoników z kościoła w Lirey (gdzie wystawiono płótno) o świadome działanie – z chciwości i wykorzystując łatwowierność ludzi, mieli zlecić „zręcznemu artyście” namalowanie wizerunku na płótnie. W odpowiedzi papież zezwolił wprawdzie na dalsze wystawianie relikwii, ale pod jednym warunkiem – kanonicy musieli publicznie oświadczać, że jest to tylko „figura lub wyobrażenie” prawdziwego całunu Chrystusa, a nie oryginał.
Tarcie skuteczniejsze niż cuda
Jak zatem, według aktualnej wiedzy, powstał Całun Turyński i skąd się w ogóle wziął? Najbardziej chyba wyczerpującą odpowiedź przynosi książka wspomnianego prof. Nicolottiego „Sindone” (Całun). Wyjaśnia w niej, że płótno z Turynu nie jest ani najstarszą, ani jedyną tego typu relikwią. Pojawił się bowiem w okresie ogromnego popytu na ten rodzaj obiektów kultu, o czym świadczą takie osobliwości, jak kołyska i pieluszki małego Jezusa, jego zęby mleczne, pępowina, a nawet napletek pozostały po obrzezaniu. Ponadto różne miasta, takie jak Akwizgran, Rzym czy Arles i Cadouin (Francja), szczyciły się posiadaniem własnych całunów.
Płótno z Turynu, o wymiarach ok. 4,4 na 1,1 m, wyróżniało się jednak monochromatycznym wizerunkiem całej postaci. Po raz pierwszy zostało wystawione na widok publiczny ok. 1355 r. w małym kościele w Lirey. Ważny rozdział jego historii rozpoczął się po 1453 r., kiedy przeszło na własność dynastii rządzącej księstwami Sabaudii i Piemontu. Nadworni kronikarze stworzyli fałszywą historię całunu, celowo ignorując średniowieczne dokumenty podważające jego autentyczność. Miał bowiem stać się narzędziem legitymizacji polityczno-religijnej władzy Sabaudów. Po przeniesieniu do Turynu w 1578 r. jego sława była ugruntowywana m.in. przez wysyłanie malowanych kopii na dwory w całej Europie (co najmniej 50 zachowało się do dziś).
Nowa fala zainteresowania całunem wezbrała po 1898 r., gdy po raz pierwszy wykonano jego fotografię. Odkrycie, że obraz na kliszy negatywowej wygląda jak pozytyw i uwydatnia szczegóły postaci, uznano za dowód niemożliwego do podrobienia, nadprzyrodzonego pochodzenia wizerunku. Takie płótno można jednak stworzyć stosunkowo prostymi średniowiecznymi technikami. Najprawdopodobniejsza hipoteza zakłada, że wizerunek człowieka to efekt wykonania odcisku, a konkretnie zastosowania artystycznej techniki frotażu, czyli pocierania (jak odbijanie wizerunku monety na kartce za pomocą ołówka).
Jak wykonać w ten sposób całun, pokazały eksperymenty przeprowadzone w latach 80. przez Joego Nickella, amerykańskiego sceptyka i demaskatora zjawisk paranormalnych, a 30 lat później udoskonalone przez włoskiego naukowca Luigiego Garlaschellego. Należy przygotować płaskorzeźbę służącą jako forma lub matryca, a następnie rozłożyć na niej płótno i pocierać narzędziem z bawełnianą tkaniną nasączoną pigmentem (np. czerwoną ochrą). Taki wizerunek ma cechy negatywu fotograficznego, jest pozbawiony zniekształceń typowych dla owinięcia trójwymiarowego ciała i zawiera zakodowaną informację przestrzenną, którą komputery mogą przetworzyć na obraz 3D.
Również inne rzekome dowody autentyczności nie wytrzymują krytyki. Na przykład słynne „plamy krwi” na całunie to w rzeczywistości artystyczne pigmenty – wspomniana czerwona ochra oraz cynober (choć syndolodzy ze STURP twierdzą, że składają się one z hemoglobiny i dają pozytywny wynik w testach na albuminę, główne białko osocza). Ponadto ich rozmieszczenie jest artystycznie wystylizowane – „krew” na turyńskim płótnie nie spływa naturalnie po ciele, a rany po biczowaniu przypominają te zadawane średniowiecznymi narzędziami, a nie rzymskimi. Również mity o rzekomych monetach z czasów Poncjusza Piłata na oczach postaci czy ukrytych inskrypcjach okazały się jedynie skutkiem pareidolii (skłonności ludzkiego mózgu do porządkowania i nadawania znaczenia losowym wzorom). Niektórzy badacze cyfrowo manipulowali starymi fotografiami, by osiągać oczekiwane efekty.
Wszystkie zebrane do tej pory rzetelne dowody i przesłanki wskazują, że Całun Turyński nie jest płótnem z czasów Chrystusa, lecz wyrafinowanym dziełem średniowiecznego artysty. Spór jednak nigdy się nie zakończy, gdyż jego oś przebiega daleko poza laboratoriami i archiwami. Wkracza bowiem w sferę, w której materialne dowody ustępują miejsca potrzebie wiary, a prawdziwe dzieje przedmiotu stają się mniej istotne niż jego symboliczno-religijna siła.