Reklama
Piotr Olechowski. Piotr Olechowski. Leszek Zych / Polityka
Człowiek

Piotr Olechowski, laureat Nagrody Naukowej POLITYKI 2025: Zaprzeczaj, a (może) przeżyjesz

Marek Wodziński, laureat Nagrody Naukowej POLITYKI 2025: Kości zostały uzupełnione
Technologia

Marek Wodziński, laureat Nagrody Naukowej POLITYKI 2025: Kości zostały uzupełnione

O tym, jak sztuczna inteligencja pomaga w analizie obrazów medycznych, mówi dr inż. Marek Wodziński, laureat tegorocznej Nagrody Naukowej POLITYKI w kategorii Nauki techniczne. [Artykuł także do słuchania]

O strategiach przetrwania ofiar wielkiej czystki 1937–38 i stanie polsko-ukraińskiej debaty historycznej opowiada dr Piotr Olechowski, laureat tegorocznej Nagrody Naukowej POLITYKI w kategorii nauki humanistyczne. [Artykuł także do słuchania]

TOMASZ TARGAŃSKI: – Mimo obecnej sytuacji kontynuuje pan kwerendy badawcze w archiwach ukraińskich. Jak wygląda rzeczywistość pracy historyka w warunkach wojennych?
PIOTR OLECHOWSKI: – Paradoksalnie obecnie warunki pracy w archiwach ukraińskich znacząco się poprawiły. Wynika to z wprowadzonych w życie przepisów dotyczących możliwości samodzielnego, a przede wszystkim bezpłatnego kopiowania dokumentów. W ubiegłych latach bywało z tym różnie. Niemniej skutki wojny są odczuwalne: pojawiają się ograniczenia czasu pracy niektórych instytucji do kilku – dwóch, niekiedy trzech – dni w tygodniu. Czasami przez kilka godzin nie ma też ogrzewania albo w pracowniach wyłączany jest prąd. Od kilku lat niedostępne są również zasoby archiwów Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. A właśnie one są najciekawsze dla historyka XX w., szczególnie jeśli chodzi o działalność ówczesnych służb specjalnych, organów śledczych czy sądów. Jest to jednak sytuacja w pełni zrozumiała, ponieważ tamtejszy personel musiał skupić się na zadaniach związanych z wojną.

Jeździ pan do Ukrainy od kilkunastu lat. Co się w tym okresie zmieniło we współpracy z historykami ukraińskimi?
Moje doświadczenia są o tyle niestandardowe, że w odróżnieniu od wielu polskich badaczy mówię zarówno w języku rosyjskim, który jest mi potrzebny do pracy ze źródłami, jak i w ukraińskim. A to dużo zmienia i wielu ukraińskich kolegów traktuje mnie w sposób życzliwy.

A czy po 2022 r. zaobserwował pan zmianę w ich nastawieniu do badania naszej wspólnej historii?
Z tym bywa różnie. Jeśli chodzi o moją specjalizację, a zajmuję się wiekiem XX, wciąż niestety często spotyka się, nawet w poważnych ukraińskich wydawnictwach naukowych, określenie „polska okupacja Zachodniej Ukrainy” w odniesieniu do całego okresu międzywojennego. Zupełnie ignoruje się fakt, że II Rzeczpospolita była legalnym państwem uznanym na arenie międzynarodowej.

To samo dotyczy zbrodni wołyńskiej. Część publikacji stara się ją usprawiedliwiać wcześniejszą polityką władz II RP w stosunku do obywateli narodowości ukraińskiej, co nie powinno mieć miejsca, biorąc pod uwagę skalę okrucieństwa wobec polskich kobiet, dzieci i starców. Niekiedy w odniesieniu do Wołynia pojawiają się też publikacje, które interpretują tamtą zbrodnię w formie niesprecyzowanych „wojen międzywsiowych”, które rzekomo „nie miały charakteru narodowego”, co jest oczywistą nieprawdą.

Czy jednak mimo tych problemów pana zdaniem obie strony starają się słuchać swoich argumentów i uwzględniać je w swoich badaniach? Słowem, czy debata polsko-ukraińska o przeszłości porusza się do przodu?
Obecnie niestety nie, gdyż spotkania historyków z obu krajów praktycznie wcale się nie odbywają na szczeblach oficjalnych.

W swoich pracach drobiazgowo rekonstruuje pan procesy wymierzone w społeczność polską w radzieckiej Ukrainie podczas stalinowskiej wielkiej czystki (1937–38). Co możemy powiedzieć o ofiarach?
W przypadku Polaków sytuacja była wyjątkowa, ponieważ w zasadzie nie było grupy społecznej czy zawodowej, która nie zaznałaby w tamtym czasie represji. Działania objęły cały przekrój polskiego społeczeństwa, począwszy od nielicznej inteligencji (zwłaszcza nauczycieli), poprzez urzędników, kolejarzy, indywidualnych rolników, skończywszy zaś na małorolnych chłopach, których jedyną „winą” było najczęściej polskobrzmiące nazwisko. Represje dotknęły nawet Polaków zatrudnionych w oficjalnych strukturach państwowych. Na poznanie pełnej skali represji przyjdzie nam poczekać, przede wszystkim ze względu na zamknięte obecnie dla polskich historyków archiwa rosyjskie i białoruskie. Nie nadejdzie to jednak zbyt szybko.

Czytając dokumenty, bezpośrednio styka się pan z jedną z najbardziej śmiercionośnych biurokratycznych machin w dziejach. Nie mamy niestety relacji z pierwszej ręki z perspektywy oskarżonych, ale czy można coś powiedzieć o sytuacji ofiar?
Z pewnością czuły zaskoczenie i niepewność co do dalszego toku śledztwa. Z czasem, widząc skalę absurdu, wielu z tych ludzi zdawało sobie sprawę, co ich czeka po zakończeniu przesłuchania. Tragiczny paradoks polegał na tym, że nawet tuż przed rozstrzelaniem nie informowano ich o prawdziwej przyczynie wykonania kary. Do oficjalnej dokumentacji najczęściej wpisywano bowiem zarzuty z ówczesnego Kodeksu karnego USRR, np. szpiegostwo bądź nielegalną działalność antypaństwową. Nie wiedzieli, że skazano ich na mocy tajnego rozkazu nr 00485, który dał początek masowym działaniom represyjnym wobec Polaków, czyli tzw. operacji polskiej NKWD.

Wymownym świadectwem stanu oskarżonych są niewątpliwie zachowane na protokołach zeznań – mimo upływu kilkudziesięciu lat – ślady krwi. Coraz bardziej niewyraźne, rozmazujące się podpisy składane na protokołach zeznań również świadczą o stosowaniu tortur. W wielu przypadkach śledczy NKWD już wcześniej preparowali protokoły, zmuszając do ich podpisania osoby w stanie skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego.

Jakie były strategie przetrwania? Czy oskarżeni gwałtownie zaprzeczali zarzutom? A może wiedzieli, że nie mają szans w starciu z tą machiną?
Ich sytuacja były bardzo trudna, ale nie beznadziejna. Jak pokazują dokumenty, nie brakowało osób, które konsekwentnie i stanowczo zaprzeczały zarzutom, nawet mimo tortur. W takich przypadkach zdarzało się, że śledztwo kończyło się bez decyzji skazującej i aresztanta zwalniano do domu.

Co decydowało o tym, że jednych skazano na śmierć, a inni zostali zesłani: przesłanki polityczne Kremla, a może czysty przypadek?
Rozkaz 00485 przewidywał podział ludności polskiej na dwie kategorie: pierwszą kwalifikowano do rozstrzelania, drugą przeznaczono do wywózki do obozów pracy na wiele lat. Podziału dokonywano na podstawie charakterystyki osoby z danej Rady Wiejskiej czy też zeznania sąsiadów o innej narodowości. W przypadku zsyłki oficjalnie widziano jeszcze nadzieje na „nawrócenie” skazanych na lojalnych obywateli Związku Radzieckiego. Jednak w praktyce wywózka najczęściej oznaczała śmierć, tyle że odłożoną w czasie, ponieważ warunki w obozach były niezwykle ciężkie. W dodatku ci, którzy przeżyli, nawet po zakończeniu kary nie zawsze mieli prawo do powrotu w rodzinne strony. Władze zmuszały je do pozostania na miejscu. Choć teoretycznie byli wolni, to w praktyce jako jednostki „niebezpieczne” wciąż pozostawali pod obserwacją służb. To samo dotyczyło ich dzieci, które przez lata musiały żyć z piętnem „dziecka wroga ludu”, co znacznie utrudniało życie codzienne w ZSRR.

Czy oskarżeni mimo wszystko mieli nadzieję na sprawiedliwość? Czy też zdawali sobie sprawę, że w tym systemie nie o sprawiedliwość chodzi?
Po śmierci Stalina w 1953 r. ci, którym udało się przeżyć na zesłaniu, rozpoczęli starania o rehabilitację i anulowanie decyzji skazujących. Najczęściej jednak robiły to ich rodziny, ponieważ sami zainteresowani już nie żyli. W większości wypadków przyniosło to oczekiwany efekt, choć ówczesne radzieckie służby specjalne posuwały się do perfidnych kłamstw, wymyślając nawet daty dzienne rzekomej śmierci w obozie z powodu konkretnej choroby, chociaż dana osoba została rozstrzelana jeszcze w 1937 lub 1938 r.

Czy spotkał się pan z przypadkiem, że ktoś wrócił z zesłania na Ukrainę i doczekał rehabilitacji w roku 1989?
Takich przypadków było bardzo niewiele. Pełną prawdę o przyczynach swojej nieludzkiej doli ofiary poznawały najczęściej dopiero po upadku ZSRR. W zdecydowanej większości natomiast rehabilitacje przyznawano pośmiertnie.

A kaci? Wielu badaczy się zastanawiało, czy wierzyli w marksizm i byli przekonani, że faktycznie istnieje jakaś tajna polska organizacja, która zagraża ZSRR? A może po prostu „wykonywali rozkazy”, bo taka jest swoista natura systemów totalitarnych?
Na prowincji szeregowi funkcjonariusze NKWD nie znali tajnych rozkazów, więc byli przekonani, że działają zgodnie z ówczesnym prawem. Świadczą o tym zapisy w zachowanej dokumentacji. Paradoks polegał na tym, że później wielu z nich oskarżono o szpiegostwo na rzecz obcego wywiadu (np. polskiego) i skazano na śmierć. Najbardziej wymownym przykładem była historia Nikołaja Jeżowa – ówczesnego szefa NKWD, którego rozstrzelano jeszcze w 1940 r., a po śmierci Stalina odmówiono rehabilitacji.

Czy jakiś wydobyty z archiwów przypadek szczególnie pana poruszył?
Trudno wskazać jeden konkretny przypadek, ale z pewnością najlepiej zapamiętałem historie tych osób, które konsekwentnie zaprzeczały spreparowanym zarzutom śledczych NKWD. Taka postawa udowodniła, że nawet w obliczu beznadziejnej sytuacji własnym heroizmem można było uniknąć niesłusznej kary.

Partnerzy Nagród Naukowych POLITYKI.|Partnerzy Nagród Naukowych POLITYKI.

Dr Piotr Olechowski jest historykiem, pracownikiem Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Autor książek „Agonia Polaków we Lwowie 1944–1959” i „Skazani za polskość”.

Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną