Shutterstock
Opinie

Jak Sierotka świętego rozebrał

Jeden nagi derwisz widziany w Damaszku zaszkodził wszystkim innym: do języka weszło powiedzenie „goły jak święty turecki”. Czas pożegnać tę lingwistyczną ramotę.

Bayraktar – to słowo jest dziś na ustach wszystkich. Bezzałogowy dron, który przeżywa swoje wielkie chwile na wojnie w Ukrainie. Diabelnie skuteczna broń turecka, zabójcza dla kolumn rosyjskiego agresora. Jej twórca – inżynier Selçuk Bayraktar przyćmił, przynajmniej na czas jakiś, wszystkich Seldżuków i Osmanów razem wziętych, Sulejmanów Wspaniałych i Mehmedów Zdobywców. Tak, wiem, serial o sułtanie Mehmedzie podbija ponoć serca polskicj widzów. Ale dziś to nie ma znaczenia. Bo dziś na piedestale jest on, Selçuk Bayrakta. A skoro tak, to pytam: czy wypada dziś mówić: „goły jak święty turecki”?

Nie, zdecydowanie nie. To lingwistyczna ramota, skamielina z dawnych czasów. Absolutnie passé. Kto to jest w ogóle ten „święty turecki”? To Turcy mieli jakichś świętych?

Mieli. Jak wszyscy muzułmanie. Co prawda Mahomet zabraniał oddawać cześć ludziom, ale mógł sobie mówić. Allah był za bardzo odległy, żeby modlić się tylko do niego. Potrzeba było pośredników, tak zresztą, jak w chrześcijaństwie. Pojawili się też ludzie, którzy szukali bardziej intymnego kontaktu z Bogiem, mistycy. W Europie tych muzułmańskich mistyków nazwano sufimi, od arabskiego słowa suf czyli „wełna”. Przywdziewali oni bowiem nie szaty z jedwabiu, czy innych drogich tkanin, ale proste wełniane opończe. Ludzie z czasem zaczęli ich nazywać „przyjaciółmi Boga” i czcić jak świętych. Muzułmanie nazywali ich też fakirami albo derwiszami, czyli „ubogimi” (pierwsze słowo z arabskiego, drugie z perskiego). Tu niejednemu zapali się zapewne światełko. Tak, Derwisz i anioł, jeden z przebojów nieodżałowanej Kory i Maanamu.

„Derwisz tańczy trzeci dzień
Miłość zabrała mu rozum
Miłość zabrała mu sen, sen
Sen, trzeci dzień
Derwisz tańczy trzeci dzień

Tłum patrzy, derwisz tańczy
Włosami rynek smaga
Piruet za piruetem
Ekstaza, ekstaza, ekstaza”.

Zaraz, zaraz, „derwisz tańczy”…? Tańczy, tańczy, ale nie sam. Derwisze bowiem zrzeszali się w bractwa religijne (coś jakby mnisi i zakony w Europie). W Imperium Osmańskim popularność zdobyli rzeczywiście „tańczący derwisze”. Na terenie Syrii popularni zaś byli derwisze „wyjący”. Co bractwo to inny obyczaj, prawdziwa parada atrakcji. Nierzadko na granicy religijnej prawowierności. A czasem już poza nią…

No dobrze, a skąd w takim razie ten „goły jak święty turecki”? Przecież islam się strasznie certoli z ubiorem wiernych na ulicy. Te wszystkie hidżaby, kwefy, burki. A niech tylko jakiś facet spróbuje wejść w krótkich spodenkach do meczetu! To skąd ten dziwny święty? Goły?

Z pewnej podróży. Przywiózł go nam Mikołaj Krzysztof Radziwiłł zwany Sierotką, co się wybrał w dwuletnią pielgrzymkę do Grobu Pańskiego w Ziemi Świętej. „Sierotka”… Żaden tam „sierotka”, wielki pan. Pierwszy ordynat nieświeski, marszałek wielki Wielkiego Księstwa Litewskiego, później wojewoda wileński. A i ojca miał nie byle jakiego, ale – trzeba to powiedzieć – wywinął staremu niezły numer. Papa, Mikołaj Krzysztof „Czarny” Radziwiłł, sponsor Biblii Radziwiłłowskiej, był wyznania kalwińskiego i wychował syna na dobrego protestanta. Ba, nie tylko dobrego! Roił sobie, że synuś zostanie jednym z przywódców reformacji w Rzeczpospolitej. Ale dwa lata po śmierci tatusia Mikołaj junior pojechał do Rzymu, podyskutował sobie tam z gwiazdami kontrreformacji Piotrem Skargą i Stanisławem Hozjuszem, no i przeszedł na „papizm”. Ojciec przewracał się w grobie! Zmienił wiarę i od razu zaczął szaleć. Wiadomo: gorliwość neofity. Pozamykał w swoich dobrach zbory ewangelickie, za to pootwierał kościoły, gardłował za arcykatolickim Habsburgiem na tronie polskim, majstrował przy unii brzeskiej i zasponsorował księdzu Skardze wydanie pracy O jedności Kościoła Bożego. Gdy zachorzał ciężko, ślubował, że jak wyzdrowieje, uda się z pielgrzymką do Ziemi Świętej o czym powiadomił papieża Grzegorza XIII (tego od kalendarza gregoriańskiego), a ten mu pobłogosławił.

Siedem lat po złożeniu ślubów „Sierotka” wsiadł na wenecki statek, wyruszył do Ziemi Świętej i szczęśliwie dotarł do celu. W Jerozolimie franciszkanie pasowali go na Rycerza Grobu Pańskiego, a ten im hojnie za tak zaszczytny tytuł odpłacił. Jerozolima należała wówczas do Imperium Osmańskiego. Za panowania Sulejmana Wspaniałego (1520–1566) zapanowały tam nowe porządki. Sułtan usunął franciszkanów z Wieczernika na górze Syjon, gdzie znajdowały się grobowce króla Dawida i Salomona. Ale dzięki wstawiennictwu Francji urządzili sobie oni główną siedzibę w klasztorze Najświętszego Zbawiciela w pobliżu bazyliki Grobu Świętego, gdzie wcześniej przebywali mnisi gruzińscy. I tak zostało do dziś. Podobnie rzecz się miała ze Ścianą Płaczu. Sulejman zarządził, że Żydzi mają się modlić tylko w maleńkiej uliczce pod murem wokół Drugiej Świątyni odbudowanej przez Heroda (Mur Zachodni), którą nazwano później właśnie Ścianą Płaczu. Przylegała ona co prawda do dzielnicy żydowskiej, ale leżała już na terenie kwartału przybyszów z dalekiego Maghrebu. (W XX w. Żydzi i Arabowie będą wieść nieustające boje o Mur Zachodni). Dawny Wieczernik stał się zaś sanktuarium muzułmańskim. Odwiedził go nasz podróżnik, nie mogąc wyjść z podziwu nad „wzniosłym pomnikiem wyciętym całkowicie w skale, z rzeźbą w kamieniu wykonaną ze sztuką godną podziwu i takiej wielkości”. „Nigdy przedtem takiego nie widziałem – relacjonował. – Pod nim Dawid, Salomon i inni królowie judzcy są pochowani, i są one w najwyższym poważaniu przez Turków. Cała kaplica usłana tureckimi dywanami, a sam pomnik pokryty zielonym jedwabiem z Damaszku, wokoło zawieszone jest wiele lamp”.

Z Egiptu zabrał nasz „Sierotka” dwie mumie, ale gdy na morzu rozpętała się burza, wyrzucił je w zabobonnym przerażeniu za burtę. No, ale najważniejsze, że napisał później Podróż do Ziemi Świętej, Syrii i Egiptu, 1582–1584. Prawdziwy staropolski bestseller. A i w Europie czytano jego przekłady z wypiekami na twarzy. No, ale co tu dużo mówić – pan marszałek był pierwszym Polakiem, który postanowił nogę na szczycie piramidy w Gizie, jednego z siedmiu cudów świata, pochodził sobie po jednej z nekropolii w Memfis, a i jeszcze Sfinksa opisał. I mnóstwo ciekawych rzeczy o napotkanych ludziach opowiedział. Byli to w większości muzułmanie, więc ludzie innej wiary. Nie pisze o nich zazwyczaj dobrze (podobnie zresztą, jak inni Europejczycy w tym okresie). Turcy są dlań chciwi, bo zdzierają z biednych pielgrzymów na czym się da, często oszukują i krzywią z pogardą, gdy ktoś podkręca wąsa. A Arabowie napadają na karawany i grabią podróżnych. Jak się szło po ulicy, to miejscowi pluli, gwizdali i wygrażali „niewiernym”. Za to chrześcijańscy Etiopczycy (Abisyńczycy) przy Grobie Pańskim odziani w białe płótno, tylko się modlą i czytają na kolanach Pismo Święte. Wysocy, chudzi, z niewielkimi głowami pokrytymi kędziorami spadającymi aż do ramion , robią na naszym pielgrzymie wrażenie ludzi dobrych i szczerych. Ale czasem Radziwiłł dostrzega, że nie wszyscy są na jedno kopyto: że jak innej wiary, to już musi być zły, a chrześcijanin to prawie anioł. Bo żołnierze tureccy bywają silni i odważni, a najęci Arabowie strzegą podróżnych jak oka w głowie. Smutne opowieści dwóch dezerterów z armii sułtana budzą w panu wojewodzie współczucie. Turcy chodzą poza tym modlić się na grób niewinnie zabitego biblijnego Abla, a jeden nie przyjął od pielgrzymów pieniędzy, „choć Turek, dobrego żywota był i niełakomy, co nowina u Turków”.

I oto któregoś dnia, spacerując po uliczkach Damaszku, natknął się imć pan Mikołaj na derwisza muzułmańskiego: „Znajdują się też tu ludzie, którzy się za nabożne udawają, tak w zimie jak i lecie nagucko bez wszego zgoła okrycia chodzą, głowę i brodę ogoliwszy. Napadłem [spokojnie, po staropolsku to znaczy „napotkałem” – przyp. J.R.] w Damaszku na jednego i zrozumiałem, że szalony, ale gdym pytał, powiedziano: że to człek święty i żywota niewinnego, który światem i doczesnym szczęściem pogardziwszy, na ziemi anielski żywot prowadzi”.

Dewisze – kalandarzy. Album Turkiestański 1865–1872.Biblioteka Kongresu USA/pulsarDewisze – kalandarzy. Album Turkiestański 1865–1872.

Nasz „nagućki święty” nie był najprawdopodobniej pochłoniętym w osobistej rozmowie z Bogiem mistykiem, czy medytującym filozofem, tylko kalandarem – wędrownym derwiszem z bractwa prawdziwych skandalistów. Tacy budzili wkoło tylko zgorszenie, a pobożnych muzułmanów wprawiali w osłupienie. Czegóż to oni nie wyprawiali!? Naigrywali się z duchowych autorytetów, naśmiewali z praktyk islamu, no i popisywali swoim ostentacyjnym ubóstwem. Żadnego majątku, chodzili ciągle w jednej szacie, a kęs chleba i kubek wody to była ich codzienna dieta. No i ten wygląd! Wygolone głowy, czasem w pociesznej, długaśnej, stożkowej czapie z filcu, ogolone brwi, wąsy i brody, w uszach, na rękach i nogach jakieś dziwaczne, przyciężkawe kolczyki i bransolety. Za ubranie służy kusa opończa do bioder. Choć właściwie czasem obywali się ci oberwańcy i bez opończy. Wszak jeden z patronów bractwa, XI-wieczny perski poeta Baba Taher zwany był „Nagim”. No i takie indywiduum, gołe i wesołe, stało się właśnie owym „świętym tureckim”. Podobnego jegomościa widział też w Aleppo ok. 1600 r. William Biddulph, protestancki „kapelan” brytyjskiej Kompanii Lewantyńskiej. Tam mówili na nich „madżhub” – czyli „opętani Boskim zachwytem”.

A jak ubarwią potem jeszcze tego „świętego tureckiego” XIX-wieczni podróżnicy europejscy. Nie wiemy czy Radziwiłła „Sierotkę” czytał np. francuski pisarz Gustave Flaubert (1821-1880). Pewnie raczej nie, ale i on wypatrzył trzysta lat później „gołego świętego”, tym razem na ulicach Kairu. Pytanie tylko: wypatrzył czy wymyślił? Zgodnie z panującą wówczas wśród pisarzy modą, pojechał na Bliski Wschód napawać się miejscowymi osobliwościami, nie stroniąc przy tym od zakazanych uciech i domów schadzek. W historii literatury francuskiej znany jest jako prekursor kierunku zwanego naturalizmem. A naturaliści lubili często szokować publiczność opisami odrażającymi, nieraz brutalnymi, czasem wręcz czyniącymi z ludzi zwierzęta. I cóż to Flaubert zaobserwował podczas podróży? „Jakiś czas temu pewien santon (kapłan asceta) zwykł był przechadzać się ulicami Kairu całkiem nago, jeśli nie liczyć kapelusza na głowie i drugiego na przyrodzeniu. Kiedy chciał oddać mocz, zdejmował ten drugi kapelusz, a wtedy zbiegały się bezpłodne kobiety pragnące mieć dzieci, kładły się pod strumieniem i tarzały w nim”. Dość niesmaczne, muszą Państwo przyznać. Tylko czy on to rzeczywiście widział?

A oto z kolei nasz podróżnik i pisarz Teodor Tripplin (1812–1881) raczy swych czytelników ekscytującym opisem wyczynów „sekty zjadaczy węży”. „Sam widziałem, jak jeden z nich na publicznym placu w Tetuan [miasto marokańskie – przyp. J.R.] przy odgłosie dzikiej, uszy rozrywającej muzyki, przedstawiał ludowi swe figle i mamidła, utrzymując zuchwale, że sam Mahomet nadał mu przywilej zniesienia wszelkiego jadu i że żadne jadowite gadziny szkodzić mu nie mogą. Na dowód tego wydobył dwa jadowite węże – opowiada drogi nasz pan Teodor – (…) Z tymi przebrzydłymi gadami bawił się święty (…), nareszcie wsadził sobie ogon żmii do ust i zaczął ją całą żuć i połykać przy wykrzywieniach i grymasach tak okropnych, że nam się wszystkim źle zrobiło. Żmija wyrywała się z gardła, gryzła go po twarzy, ale to na próżno: połknął ją całkiem przebrzydły człowiek i jeszcze pokazywał, jak mu się w brzuchu wiła”. Brrr. No dobrze, ale mamy w to wierzyć? Nie do końca. Dlaczego? Ano dlatego, że pan Teodor lubił oszukiwać. Wydał raz np. cudzą książkę pod swoim nazwiskiem. Może i nie do końca była w tym jedynie jego wina, ale już pomysł, by rozpuścić fałszywe wieści o swojej śmierci, był chyba jak najbardziej jego autorstwa. No, ale żeby powiedzieć też coś sympatycznego: Tripplin to jeden z ojców fantastyki naukowej w Polsce. Jego powieści Maskarada w obłokach czyli podróż napowietrzna na Morze Północne (1856) i Podróż po Księżycu odbyta przez Serafina Bolińskiego (1858) ukazały się na długo wcześniej przed słynnymi Pięcioma tygodniami w balonie Juliusza Verne’a. Może tym razem to Francuz ściągnął coś od naszego rodaka? No, ale tak czy inaczej ci połykacze węży, podróże w balonie, loty na księżyc – to nie brzmi za bardzo wiarygodnie, przekonująco. Lubił fantazjować pan Teodor.

No i takimi to fantazjami obrósł przez wieki ten nasz „święty turecki”. Było goło i wesoło. Ale dziś już tak nie wypada.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną