Piekło. XVI-wieczny obraz portugalski, autor nieznany. Piekło. XVI-wieczny obraz portugalski, autor nieznany. BE&W
Opinie

Skromność w benedyktyńskiej pracy i perwersja w wyobraźni

To diada – awers i rewers tego samego fenomenu. Po jednej stronie: praca. Żmudna, wymagająca wyrzeczeń, zrodzona z ducha chrześcijańskiej ascezy i pokuty. Po drugiej stronie: myśli przy niej. Nie brudne, nieuczesane, grzeszne. Takie, w których urządza w nich piekło. Innym, oczywiście.    

Europa Europą, ale pierwsi mnisi pojawiają się już pod koniec III w. n.e. w Egipcie. A ściślej rzecz biorąc: jeden – egipski wieśniak o imieniu Antoni. Jego rodzice dobrze gospodarzyli i byli całkiem zamożni. Ale Antoni raz słyszy w kazaniu, że Jezus nakazywał sprzedawać swoje majątki i rozdawać ubogim. Nie wyprzedaje, co prawda, gospodarstwa rodziców, ale wszystko zostawia, opuszcza wioskę, wędruje na pustynię i tam zaczyna wieść życie pustelnicze. Ta zmiana stylu życia mu całkiem posłużyła, bo miał ponoć dożyć 105 lat! Antoni znajdzie wkrótce wielu naśladowców, a inny egipski wieśniak Pachomiusz po odbyciu służby wojskowej, skrzyknie wszystkich pustelników w Górnym Egipcie i zrobi dla nich coś na kształt obozów wojskowych, łącząc pojedyncze cele pustelnicze w wielkie osady klasztorne. Na czele tych wspólnot staną „ojcowie”, po egipsku apa – stąd nasz „opat”. Oni będą mieć wkrótce pod swoim dowództwem całe armie mnichów. A jak armie, to i wojny. Mnichów widzimy w religijnych zadymach przeciw poganom i „heretykom”, ale na szczęście nie tylko w nich. Robią wiele dobrego dla okolicznej ludności: bronią przed zachłannością poborców podatkowych, organizują szpitale, pomoc medyczną i bractwa pogrzebowe.

„Bardzo ciężką obręczą opasał szyję”, czyli udręczenia i wyrzeczenia dla spokoju w niebie

Jednak wszelkie rekordy ascezy bije Syria i Mezopotamia. Tu już dość wcześnie pojawiają się grupki „Dzieci Przymierza”, których członkowie żyją w stanie bezżennym. Z czasem ludzie tacy wędrują hen, hen poza pola uprawne i ludzkie siedziby, osiadają w niedostępnych górskich zboczach, grotach, jaskiniach i grobowcach, gdzieś wewnątrz ponurych masywów skalnych, na jałowych pustkowiach, gdzie nikt się nie zapuszcza. Byleby tylko w pobliżu była woda. Zimą asceci znoszą mrozy i śniegi, latem – potworne upały i susze. Porzucając „świat” ludzie ci wyruszali na wyniszczający bój z własnym ciałem i jego potrzebami. Bój pełen udręczeń i wyrzeczeń, dla nagrody w postaci wizji niebiańskiego spokoju.

Dieta? Ściśle wegańska. Rośliny, nasiona, zioła, dzikie owoce i jarzyny, jeśli chleb, to – broń Boże – nie codziennie. No i długie, częste posty. Sen? Byleby tylko ciału nie było za wygodnie. Zawiesić się na linach, owinąć łańcuchami, przywiązać do ramion belki, zamknąć w ciasnej klatce. Pomysłów było wiele. Odzienie? Tunika albo płaszcz z koziej sierści. Rytm dnia? Długie godziny spędzane na modlitwie, medytacji i śpiewaniu psalmów. Mają też owi „zapaśnicy wiary” obsesje nieustannego karania się za mniej lub bardziej wyimaginowane grzechy. Oto jeden karze swe oczy, bo mu „sprawiło przyjemność oglądanie oraczy” i postanawia już „nie cieszyć się pięknem nieba ni chórem gwiazd”. Ale to ciągle mało, więc „żelaznym pasem związał biodra, bardzo ciężką obręczą opasał szyję, a innym żelaznym łańcuchem związał pas z obręczą na szyi, aby w ten sposób przygarbiony musiał stale patrzeć w ziemię”. Słynny Szymon Słupnik, prawdziwa gwiazda syryjskich dziwaków, zmęczony sławą wziętego uzdrawiacza, wszedł na wysoką kolumnę i stał tam bez przerwy nieruchomo przez 40 lat, mimo że na stopach porobiły mu się od tego ropiejące wrzody. Praca? Z rzadka. Czasem na własne potrzeby wyplatanie koszy, ale żadnej zorganizowanej, „benedyktyńskiej”.

Średniowieczny mnich kopista. Rycina z XIX w.BE&WŚredniowieczny mnich kopista. Rycina z XIX w.

Na Zachodzie Europy monastycyzm to początkowo ekskluzywne hobby bogatych senatorów i patrycjuszy. Niby rozdają majętności, ale jakiś tam mająteczek sobie zostawiają i urządzają w nim dla znajomych arystokratyczne kluby ascetów. Siadają na włosienicach, prowadzą uczone i pobożne dialogi odziani w szaty z wielbłądziej sierści (sprowadzone za ciężkie pieniądze z Palestyny czy Egiptu). Dopiero były rzymski legionista, co podzielił się połą swego płaszcza z biedakiem, w średniowieczu przedstawiany jako rycerz, św. Marcin z Tours, zakłada nieco inny, mniej snobistyczny klasztor, w Marmoutier nad brzegami Loary. Tak, to jest ten nasz św. Marcin, co to na białym koniu jedzie i od którego zaczyna się zima. Ten od odpustowych rogali marcińskich w Poznaniu i od 11 listopada – „w święto Marcina znów dziesięcina”, „dzień świętego Marcina gęsi zarzyna”.

„Każde słowo Pańskie przepisane ręką kopisty jest raną zadaną szatanowi”, czyli jak się uwolnić od pokus i spełniać wspaniałą misję

W Marcinowym klasztorze młodzi adepci spędzali czas na przepisywaniu ksiąg, a więc na „benedyktyńskiej pracy”. Tyle, że Marcin nie zostawił żadnej reguły, jakiejś trwalszej organizacji i po jego śmierci w 397 r. wszystko się rozpadło. Prawie wszystko. Kopiowanie i studiowanie ksiąg zalecał półtora wieku później Kasjodor, rzymski arystokrata, który sekretarzował na dworze ostrogockiego monarchy Teodoryka Wielkiego, a potem w swych posiadłościach założył klasztor Vivarium. Tam napawał się widokiem „zwinnych palców kopiujących niebiańskie słowa”.

„Wśród wszelkich waszych zajęć fizycznych najbardziej mi się podoba (...) przepisywanie ksiąg (...). Odczytywanie Pism Bożych daje umysłowi zbawienne pouczenie, a przepisywanie przykazań Pańskich rozsiewa je szeroko i daleko. Cóż za szczęśliwe zajęcie, jak szczytny to trud, (...) grzeszne pokuszenia szatańskie zwalczać piórem i atramentem. Każde słowo Pańskie przepisane ręką kopisty jest raną zadaną szatanowi”.

Znów się więc zrobiło jakoś tak ekskluzywnie, intelektualnie. Ale zadbał też Kasjodor o warunki pracy, jak w profesjonalnym wydawnictwie. Zatrudnił introligatorów, by rękopisy zyskały wspaniałe oprawy, na noc przygotował specjalne oświetlenie i zegar wodny, a na dzień – zegar słoneczny. Dzięki temu braciszkowie wiedzieli, kiedy jest czas na pracę, kiedy – na modlitwę, kiedy – na posiłek, a kiedy – na odpoczynek.

Benedykt z Nursji (ur. ok. 480 r.) – właśnie ten od „benedyktyńskiej pracy” także był synem właściciela ziemskiego. Jako chłopiec z dobrego domu rozpoczął studia prawnicze i literackie, kariera stała przed nim otworem. Ale jak to często z młodymi bywa zaczął się miotać, odczuwać niepokoje, coś się z nim działo. Co? Tego dokładnie nie wiadomo. O tych rozterkach młodego Benedykta mówi nam w swoich Dialogach św. Grzegorz Wielki, w latach 590–604 papież Grzegorz I, pierwszy mnich na stolcu piotrowym. I choć to utwór bardziej komiksowo-przygodowy aniżeli poważny życiorys, jesteśmy nań skazani, bo innych przekazów na temat Benedykta nie mamy.

Pisze nam więc Grzegorz, że raz do Benedykta podleciał kos i „zaczął mu latać koło głowy tak natrętnie czepiając się twarzy, że święty mąż mógłby go łatwo złapać ręką, gdyby tylko zechciał ją wyciągnąć. Skoro zaś zrobił znak krzyża, ptaszek odleciał”. Ale problemy miały się dopiero zacząć.

„Zaraz po jego zniknięciu doznał Benedykt tak silnej pokusy cielesnej, jakiej poprzednio nigdy nie doświadczył. Ongiś widział pewną kobietę, którą teraz zły duch postawił mu przed oczami duszy, a posłużywszy się jej pięknością rozpalił taki ogień w sercu sługi Bożego, że nie mogąc zdusić owego płomienia miłości w swojej piersi, już zaczął rozważać, czyby namiętności nie ulec i nie porzucić pustkowia. Nagle jednak spłynęła nań łaska Boża: Oprzytomniał, a widząc gęsto rosnące tuż obok krzaki cierniowe i pokrzywy, zdarł z siebie ubranie i nagi rzucił się w ogień pokrzyw i na kolce cierni. Długo się w nich tarzał, a gdy wstał, całe jego ciało było pokaleczone. Przez rany zadane ciału usunął jednak chorobę, zagrażającą duszy. Namiętność przemienił w ból, a przyjmując słusznie karę ognia zewnętrznego, zagasił ów zakazy ogień, który płonął w jego piersi. Zwyciężył grzech, gdyż wybrał mniej groźny pożar”.

Wytarzany w pokrzywach, ale wolny od pokus, Benedykt zaczął wieść pustelnicze życie, najpierw pod okiem starego pustelnika, a potem samodzielnie. Grzegorz raczy nas opowieściami jak to Benedykt strzelał na lewo i prawo cudeńkami: a to kogoś uzdrowił, a to uniósł modlitwą ciężki głaz i sprawił, że ze skały wytrysnęła woda. Z czasem zaczęli się wokół niego gromadzić uczniowie, kolejni młodzieńcy wytarzani – jak niegdyś on sam – w pokrzywach. Tak oto Benedykt został przełożonym klasztoru. Ale niektórym braciom, nie w smak były surowe wymagania, które przed nimi stawiał. Górę wzięły pewnie dawne przyzwyczajenia – myśleli, że to będzie kolejny arystokratyczny klubik, a tu nie – nic z tych rzeczy, żarty się skończyły. Ruszył więc Benedykt przed siebie i w 529 r. założył nowy klasztor na Monte Cassino w miejscu, gdzie stała pogańska świątynia. Tak, to właśnie to wzgórze zdobyli 18 maja 1944 r. polscy żołnierze z II Korpusu Armii gen. Andersa.

Opactwo istnieje po dziś dzień i posiada najstarszą bibliotekę w Europie, choć jej zbiory uszczupliły amerykańskie bombardowania podczas wojny. Jest tam też skryptorium, gdzie przez długie wieki bracia ręcznie przepisywali wspaniale ilustrowane manuskrypty. To była dopiero „benedyktyńska praca”! I to ujęta w ścisłe ramy. Benedykt bowiem przed swą śmiercią napisał dla klasztoru Regułę, by braciszkowie nie błądzili. Drobiazgowo opisuje ona rytm życia w klasztorze, w którym nie ma miejsca na nicnierobienie. „Bezczynność jest wrogiem duszy. Dlatego też bracia muszą się zajmować w określonych godzinach pracą fizyczną (...), bo właśnie wówczas są prawdziwymi mnichami, jeśli żyją z pracy rąk swoich”. Ale oczywiście był też czas na modlitwę, recytowanie Psalmów i czytanie Słowa Bożego, razem i w samotności. Krótko mówiąc: Ora et labora! – „módl się i pracuj!”, to była dewiza Benedykta. Naczelną cnotą jest pokora i posłuszeństwo, opat to surowy ojciec, wszystko jest wspólne. Ale Benedykt nie lubił „odjazdów”. Ułożył „malutką regułę dla początkujących”. Żadnego wystawania na słupie w upale, przesadnego udręczania ciała, za częstych postów. Mnich powinien mieć siłę do pracy. I na polu, i w ogródku, i w skryptorium.

Na ziemie polskie zakonnicy trafili prawdopodobnie w XI w. Kto chce choć trochę zanurzyć się we wspaniałości świata, jaki nam przynieśli ci bezimienni (w większości) i milczący bohaterowie, niech koniecznie wybierze się na wycieczkę do Tyńca, Mogilna, Trzemeszna, Łęczycy i na Łysą Górę.

„Na każdym kroku strzec się zarozumiałej swobody, a uczyć się prawdziwej pokory”, czyli jak przepisywanie wybija z głowy wszelkie fiubździu

Klasztor benedyktyński na Monte Cassino opustoszał wprawdzie po najeździe germańskich Longobardów na Italię w 580 r. i zaczął się odradzać dopiero w połowie VIII w. W międzyczasie szczątki św. Benedykta przeniesiono do opactwa Fleury w środkowej Francji. Ale życie klasztorne – w surowszej i nieco odmiennej wersji – upowszechniali dalej w Europie mnisi irlandzcy i szkoccy. Tych to nosiło! Dla nich zasada Benedykta, żeby siedzieć w jednym miejscu (stabilitas loci) była po prostu nie do przyjęcia. Oni musieli ciągle jeździć, by szerzyć wiarę (peregrinatio Christi). „Obyczaj podróżowania stał się dla nich niemal druga naturą– stwierdził w I połowie IX w. mnich benedyktyński Walahfrid Zezowaty, który mimo swej wady robił karierę na dworze Karolingów.

Przy okazji tych podróży mnisi z Zielonej Wyspy przywrócili nieco blasku zapominanej powoli kulturze antycznej, a dokładniej temu, co z niej zostało po barbarzyńskich najazdach. Jeden z tych nawiedzonych włóczęgów Bożych Kolumban Młodszy założył w 614 r. na italskim pustkowiu klasztor w Bobbio.

Co to był za gość! Kiedy postanawia opuścić dom rodzinny, nie da się go powstrzymać. Na nic prośby, łzy i błagania matki – rusza do słynnego klasztoru w Bangor, tam się ćwiczy i hartuje, aż w końcu decyduje się porzucić ojczystą Irlandię. A jaki ma tupet! Pisze do papieża listy pełne kalamburów, żarcików, przechwałek i pouczeń. Układa humorystyczne kazania, figlarne wiersze i wesołe piosenki żeglarskie. Gdzieś koło 590 r. z dwunastoma towarzyszami udaje się do Galii i w głuchej leśnej kniei otoczonej przez osady germańskich Swebów (stąd nasz „Szwab”) zakłada aż trzy klasztory. I ta jego hiperaktywność rozwściecza nadętych i leniwych biskupów galijskich.

Wzywają go więc na synod, ale on się nie stawia, tylko śle im dość impertynencki list. Tego już pysznym biskupom za wiele! W porozumieniu z wizygocką księżniczką Brunhildą (ale to nie ta od „Przebacz mi Brunhildo” na zamku w Nidzicy!) wypędzają irlandzką ekipę Kolumbana z Galii. Wygnańcy pod eskortą wsiadają w Nantes na statek do Irlandii, ale statek tonie. Na szczęście Kolumban z czwórką druhów ratuje się i dociera w 612 r. do północnej Italii (dzisiejsza Lombardia). I zakłada w Bobbio kolejny klasztor.

To właśnie tutaj w Bobbio zaczyna działać klasztorne skryptorium, ośrodek „benedyktyńskiej pracy”. To tutaj niestrudzeni mnisi przepisują traktaty gramatyczne, retoryczne, glosaria, wyciągi z kronik historycznych. I robią to nieraz – o zgrozo! – wymazując na rękopisach teksty biblijne, żeby nanieść tam potem jakieś dzieło świeckie. Taki „recykling” tamtych czasów.

Ta „benedyktyńska praca” ma wybić z głowy wszelkie fiubździu. „Mnisi powinni na każdym kroku strzec się zarozumiałej swobody, a uczyć się prawdziwej pokory” – głosiła surowa reguła klasztorna Kolumbana. – „Mają słuchać bez szemrania i ociągania się”. Tyle że niedługo po śmierci mistrza klasztor przyjmie lżejszą Regułę św. Benedykta, z czasem dorobi się też wspaniałej biblioteki. Ona stanie się inspiracją dla Umberto Eco – w niej umieści on akcję swego bestsellera Imię róży. A film? – spyta ktoś. Zbliżenia filmował Jean-Jacques Annaud w opactwie cystersów Eberbach, a plany ogólne – w apulijskiej twierdzy Castel del Monte i na wzgórzach Rocca Calascio. A więc już nie w Bobbio, czy na Monte Cassino... Szkoda.

Tak czy inaczej wielkim, zbiorowym bohaterem filmu jest „benedyktyńska praca”. Chociaż nie, co ja mówię? Ona jest tylko tłem, pretekstem, iluzją. Skrywa buchające ambicje, potężne namiętności, obsesję i pragnienia. Ba, skrywa zbrodnię. Prawda jest bowiem taka, że jak masz żmudną, monotonną i trudną robotę, musisz ją lubić. Bardzo lubić! Bo inaczej nic z tego nie będzie. Albo będzie coś złego. Zaczniesz wymyślać jakieś niestworzone rzeczy. Horrory.

„W ich trzewiach legną się obrzydliwe węże”, czyli ósmy pasażer Nostromo w mnisim piekle

Przejmujące obrazy mąk piekielnych i strasznego losu potępionych grzeszników w zaświatach ludzka wyobraźnia zaczęła produkować już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Zapełniały one papirusowe zwoje apokryfów, czyli takich nieco „odjechanych” ksiąg, których dziś nie znajdziecie w oficjalnym kanonie Pisma Świętego. Opis piekła w pochodzącej z II w. Apokalipsie Piotra to np. prawdziwy horror. Czarne powietrze, czarne szaty potępieńców, czarne szaty aniołów-katów, w dole jezioro wypełnione gorejącym błotem, a nad nim bluźniercy zawieszeni za języki, grzeszne kobiety wiszące za włosy, zabójcy skręceni w męczarniach, pokryci cali robactwem, dręczeni przez okrutne jaszczury. W późniejszej o ponad sto lat Apokalipsie Pawła tysiąc dusz grzeszników przyczepionych do ognistego koła obraca się na wietrze tysiąc razy w ciągu dnia, a lichwiarze pożerają własne języki. To ludowe piekło pierwszych chrześcijan lubowało się w wymyślaniu coraz to okrutniejszych rodzajów odwetu na możnych tego świata – chciwych wydrwigroszach, skąpcach, żarłokach, rozpustnikach, próżniakach, wyniosłych i nadętych smutasach, nieznośnych luzaczkach.

Ilustracja z „Boskiej komedii” Dantego Alighieri, 1438-44 r.BE&WIlustracja z „Boskiej komedii” Dantego Alighieri, 1438-44 r.

Ale te nieokrzesane, niekiedy dość groteskowe wizje mocno jeszcze „podkręcą” w następnych stuleciach właśnie chrześcijańscy mnisi. Poddani surowym regułom zakonnym, odizolowani od zgiełku świata, pogrążeni w „benedyktyńskiej pracy” przepisywania ksiąg, oddawali się często dziwacznym rozmyślaniom o wszechobecnych siłach zła i mękach piekielnych, jakie czekają wszystkich grzeszników spoza murów opactwa. W zaciszu klasztornych cel rodziły się więc fantastyczne opowieści o podróżach do piekieł. Anglosaski mnich Beda Czcigodny raczy np. w VIII w. czytelnika niesamowitą historią, jak to pewien człowiek trafia któregoś dnia pod studnię, a tam buchają wielkie płomienie i strzelają snopy iskier. To dusze potępionych.

„Stałem tam przez długą chwilę, zdjęty trwogą, nie wiedząc co począć i co mnie czeka, gdy wtem usłyszałem za sobą rozdzierający i żałosny lament, któremu towarzyszył śmiech tak przeraźliwy, jakby motłoch jakiś naigrywał się z wrogów zakutych w łańcuchy. Gdy zaś ten zgiełk się wzmógł i przybliżył, ujrzałem tłum złych duchów, które śmiejąc się i nie posiadając z radości, ciągnęły za sobą w głąb czeluści pięć wyjących i jęczących dusz ludzkich. (…) Złe duchy wciągnęły ich do wnętrza gorejącej studni, a kiedy się w niej pogrążali, przestałem już rozróżniać ludzkie lamenty od diabelskiego śmiechu, słyszałem jeno bezładną wrzawę”.

W następnym stuleciu anonimowy utwór irlandzki Żegluga św. Brendana opisuje, jak to pewien mnich trafił któregoś razu na ponurą wyspę, gdzie słychać było tylko miechy kowalskie i głuche uderzenia młota. Podróżnik spotyka zakutego w łańcuchy Judasza, który akurat spędza tam urlop, czy też – jak kto woli – jest na zwolnieniu warunkowym z piekła. Judasz znalazł wreszcie słuchacza i może mu się wyżalić. Co też mu nie robią w tym piekle!

„W poniedziałek przywiązują mnie do koła i kręcę się razem z wiatrem. We wtorek rozciągają mnie na bronie i przywalają kamieniami (…) W środę smażę się w smole (…) we czwartek strącają mnie w lodowatą otchłań i nie ma od tego wielkiego mrozu gorszej tortury. W piątek obdzierają mnie ze skóry i posypują solą, a demony leja we mnie miedź i ołów. W sobotę wrzucają mnie do ohydnego lochu, gdzie smród jest tak okropny, że zwymiotowałbym własne wnętrzności, gdyby nie to, że poją mnie roztopioną miedzią. A w niedzielę jestem tutaj, gdzie mogę trochę ochłonąć”.

W połowie XII w. pewien irlandzki mnich (a jakżeby inaczej!) poszedł już na całość, opisując wycieczkę swojego bohatera Tungdala do najdalszych zakamarków czeluści piekielnych. Co widzi nasz turysta w zaświatach? Oto nad rozżarzonymi węglami skwierczy kudłaty szatan-gigant i z bólu wali na oślep tysiącem swoich łap, które miażdżą tłumy biednych grzeszników. Jego ognisty i cuchnący oddech wypluwa wysoko, wysoko w górę innych nieszczęśników. Reszta topi się w piekielnym grillu, paruje jako tłuszcz, by potem ponownie przybrać ludzką postać i tak w koło Macieju. Pozostałych pożera w lodowatym jeziorze straszny potwór z żelaznym dziobem. Pożera, trawi i wydala. A w ich trzewiach legną się obrzydliwe węże. By wyjść na zewnątrz, rozdzierają potępieńcom skórę. Tak, miłośnicy klasyki filmów science-fiction zakrzykną od razu: już wiemy skąd Ridley Scott wziął pomysł na swojego Obcego: Ósmego pasażera Nostromo.

Trafiali się też mnisi (i to nawet irlandzcy!) o umysłowości bardziej uporządkowanej, tacy bardziej księgowi niż wizjonerzy, co to lubią wszystko zaklasyfikować, opakować i rozłożyć starannie na półkach w odpowiednich segregatorach. Jeden z nich Honoriusz z Autun wyliczył w XII w. dziewięć rodzajów kar piekielnych: ogień, zimno, ogromne węże, smród, ogłuszające hałasy, gęste ciemności, wstyd, widok przeraźliwych szatańskich łbów, wreszcie ogniste łańcuchy skuwające potępionych. Dante – jak widać – nie był pierwszy.

PS A jak wygląda wasze piekło? Jakie męki i kary obmyślacie w swojej robocie dla nadętego szefa i kolegów, którzy robią wam koło pióra?

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną