Stanisław Tym jako dziedzic Pruski w Stanisław Tym jako dziedzic Pruski w "Misiu" Stanisława Barei. mat. pr.
Opinie

Pruski dryl, czyli lepiej tracić ludzi, niż kontrolę nad nimi

Żołnierz miał się bardziej bać swojego dowódcy niż wroga. Ale może o to chodziło, żeby w bitwie poczuł się wolny i odreagował upokorzenia z koszarów?

Pruski dryl ma całkiem długą tradycję. Całe te upiorne bachanalia musztrowania i dyscyplinowania miał wcielić w życie generał-feldmarszałek armii pruskiej Leopold I, książę von Anhalt-Dessau (1676-1746), osobisty przyjaciel Fryderyka Wilhelma I, nazywanego „Królem Sierżantem”. Książę miał obsesję idealnego szyku bojowego ustawianego pod dźwięki muzyki wojskowej. Gdy ktoś nie trzymał szyku czy nie wykonywał natychmiast rozkazu – receptę miał prostą: nie patyczkować się. Lać od razu kijem albo pod mur.

Nie zgadzał się z tą wizją inny Generalfeldmarschall tych czasów, nieco młodszy hrabia Kurt Christoph von Schwerin (1684–1757). Ale cóż z tego? Zginął w bitwie pod Pragą podczas Wojny Siedmioletniej. Gdy 6 maja 1757 r. prowadził swój regiment na lewym skrzydle do ataku i, wysforowawszy się do przodu, zakrzyknął „Wszyscy odważni Prusacy za mną!”, padł rażony kulą armatnią. Historia zadecydowała więc, że nie miał racji.

Odtąd nie było w pruskiej armii miejsca na żaden romantyzm, żadne szalone szarże i straceńcze ataki. Liczył się szyk, ciąg ludzkich linii nacierający beznamiętnie do przodu, śmiercionośny walec nie do powstrzymania. Odpadnie jedno ogniwo, zaraz z tyłu jest następne.

Ale nasz książę Leopold sam do tego wszystkiego nie doprowadził. Podczas wojny o sukcesję hiszpańską w 1707 r. służył w Niderlandach pod Johnem Churchillem księciem Marlborough (1650–1722), zwanym przez żołnierzy „kapralem Jasiem”, praprzodkiem Winstona Churchilla. To właśnie ów praszczur brytyjskiego premiera opanował do mistrzostwa rozwijanie wojska w linie – 3 –4 szeregowe w piechocie i 2–3 szeregowe w kawalerii, odnosząc zwycięstwo za zwycięstwem. „Pruski dryl” ma więc pochodzenie brytyjskie. Sprawdzone.

Konie na ośle, czyli inspekcje i konsekwencje

Istota owego „drylu”? Żołnierze mieli się bardziej bać swojego dowódcy niż wroga. W pruskich koszarach zagościła więc absurdalnie surowa dyscyplina. Ciągłe przeglądy, musztra, inspekcje w garnizonach! Stoją na baczność, a oficer jakby koniom w zęby zaglądał. Chodzi, patrzy, mierzy. Zawsze coś się znajdzie. A to buty ma wypolerowane nie na połysk, a to nie ma guzika w kamaszach, a to gęba nie dość wypudrowana, a to z peruką coś nie tak: loki nie dość sztywne, warkocz za długi. I na najbliższym apelu porannym chłosta wierzbowymi albo leszczynowymi rózgami. Lżejsze kary? Proszę bardzo: np. siedzenie na drewnianym ośle z grzbietem obitym żelazną blachą. Żołnierz siedzi przez kilka godzin na grzbiecie z przywiązanymi do nóg kulami armatnimi, blacha ma ostre krawędzie, które coraz mocniej wbijają mu się w krocze i odbyt. Urocze, prawda? Albo stoi przy drewnianym palu wkopanym w ziemię, ma doń przywiązane wyciągnięte ręce, a stopy stoją na małych ostrych kołkach. I to wszystko na oczach rechoczącej gawiedzi, przed jakąś karczmą albo na rynku. Ale może o to chodziło: żeby w bitwie żołnierz poczuł się wolny i odreagował upokorzenia z koszarów?

A dochodziły do nich jeszcze upiorne parady z charakterystycznym krokiem defiladowym (Paradeschritt). Chyba najbardziej idiotycznym i nienaturalnym, jaki znała ludzkość. Nazwano go z angielska „gęsim krokiem” (goose-step), bo też i Brytyjczycy jako pierwsi go zastosowali. Ale prawdziwą karierę zrobił dopiero w Prusach właśnie. Maszerują kolejne szeregi biedaków w butach z cholewami, przy każdym kroku zadzierają stopy do góry, a jedną nogę unoszą wysoko do góry, tak, że tworzy z druga kąt prosty, a nawet lekko rozwarty. Żeby utrzymać równowagę i się nie wywalić, żołnierz musi wymachiwać ramionami, pochylić się do przodu i wysunąć podbródek.

Ponure i złowrogie było to widowisko, czemu dodatkowo przydawały smętnego wyrazu przeraźliwe grymasy na żołnierskich obliczach. I po co to wszystko? Jak to? Miało wszystkim dokoła pokazać, że żołnierz pruski wykona każdy, nawet najbardziej niedorzeczny rozkaz. Że jest cyborgiem, który zniesie wszystko i że dyscyplina jest podstawą wychowania. W Niemczech taki krok obowiązywał na paradach do 1945 r., po wojnie zadomowił się – charakterystyczne – w NRD i ZSRR. Znamy przecież te obrazki z wartami honorowymi przed Mauzoleum Lenina...

Zamulone cyborgi, czyli nieudana reforma

W samych Prusach takie podejście przeżywało jednak czasem gorsze momenty. Armia pruska, a wraz z nią „pruski dryl”, dostała tęgie lanie od Napoleona pod Jeną i Auerstedt. Wielu jeńców skorzystało wtedy z oferty Cesarza i zasiliło Pruski Regiment w armii napoleońskiej. Płacono im lepiej, przełożeni nie czepiali się byle pierdoły, a i możliwości awansu rysowały się ciekawiej. A w upokorzonych Prusach zaczęła się dyskusja o reformie armii. Czy nie lepszy żołnierz uświadomiony patriotycznie od takiego posiniaczonego od kijów i przymulonego ciągłą dyscypliną robota, wykonującego bezmyślnie wyćwiczone schematy? Dyskutowano, rozważano, ale po ostatecznej klęsce Napoleona w 1815 r., do której cegiełkę dołożył pruski feldmarszałek Gebhard von Blücher, wszystko wróciło w stare koleiny.

Monarchowie pruscy zbyt byli przywiązani do swoich oficerów – arystokratów, którzy lali kijami swoich chłopskich żołnierzy – żeby cokolwiek zmieniać. No i ten idealny szyk! Po zjednoczeniu Niemiec w 1871 r. formalnie istniały nadal oddzielne armie – pruska, bawarska, saska i wirtemberska, ale duch całości, doktryna i filozofia, pozostały pruskie. Armia niemiecka – jak zauważył jeden z zagranicznych obserwatorów – wciąż „wolała tracić ludzi, niż żeby oficerowie tracili nad nimi kontrolę”.

John Cleese w „Ministerstwie głupich kroków”, skeczu grupy Monty Phyton.mat. pr.John Cleese w „Ministerstwie głupich kroków”, skeczu grupy Monty Phyton.

Wilhelmińskie Niemcy przejmą też do cna pruskiego fisia na punkcie munduru. Ten mógł przecież zdziałać wszystko! Kiedy raz w 1906 r. z podberlińskiego więzienia wyszedł drobny złodziejaszek, wpadł na genialny pomysł i na pchlim targu kupił sobie mundur kapitana gwardii z demobilu, po czym przywdziawszy go, ruszył ulicami miasteczka. Idzie, idzie, a tu z pobliskiej łaźni wychodzą żołnierze. Zgarnia ich, oni nic – w końcu jest wyższy szarżą, idą razem do ratusza, po drodze obcinają druty telefoniczne, wchodzą, wojacy obstawiają wyjście, a on do burmistrza, że go aresztuje! Zaraz, zaraz, co, jak to, dlaczego? Jak to co? Zdefraudował pan pieniądze! Proszę otworzyć kasę i nie protestować! Burmistrz otwiera, złodziejaszek w mundurze bierze trzy i pół tysiąca marek i znika z łupem. Po drodze cały czas udaje oficera. Tylko w międzyczasie zaniepokoiły się żony tamtych – „co ten mój chłop tak długo robi w tej łaźni” – no i poszły do dowództwa, a wtedy wszystko wyszło na jaw. Rabusia w końcu złapano, dostał cztery lata paki, ale cesarz Wilhelm II tak się przy tym uśmiał, że po dwóch latach dostał amnestię.

Ale jak mogło być inaczej?! Matka przyszłego cesarza Wilhelma II raz się tak zwierzała swemu przyjacielowi na temat 16-letniego syna: „Godzinami może bawić się ze swymi młodszymi braćmi w żołnierzy, co nazywa dumnie manewrami polowymi, i wymachując kijem, krzyczy »pif paf«. Potem jedzie z ojcem na ćwiczenia wojskowe...”. I tak mu zostało. A wkoło inni, wtórując kajzerowi, też co chwila wykrzykiwali „pif paf” i wymachiwali kijami. Szaleni generałowie i narwani stratedzy.

Uzdrawianie przez wojowanie, czyli dryl niezupełnie miniony

„Wojna to łańcuch w Bożym porządku tego świata. W niej ujawniają się najszlachetniejsze cechy ludzkości: odwaga i wyrzeczenie, wierność obowiązkowi i gotowość do ofiar, włącznie z ofiarą z życia” – klarował w jednym z listów pruski feldmarszałek Helmuth von Moltke starszy (1800–1891). Wtórował mu przywódca Związku Pangermańskiego Heinrich Claß (1868–1953), dla którego wojna była „lekarzem naszych dusz, który uzdrawia najsilniejszymi lekami”. Ale przebił ich wszystkich generał kawalerii Fryderyk von Bernhardi (1849-1930), Prusak do szpiku kości. Swoją fascynację wojną uzasadniał słowami Ewangelii (sic!): „Nie mniemajcie, że przyszedłem zsyłać pokój na ziemię; nie przyniosłem pokoju, ale miecz” (Mt 10, 34). No, z takimi argumentami to już trudno było dyskutować!

Więc gdy w 1914 r. wybuchła Wielka Wojna, Niemcy, poszli karnie ustawieni w szeregach po staremu, a jeden z majorów zachwycał się „tylko nasz stary pruski dryl daje nam przewagę nad naszym wrogiem”. I tak aż do klęski w 1918 r. W hitlerowskich Niemczech ten pruski duch armii odszedł już jednak w przeszłość. Elastyczne, nieszablonowe i nie do końca przemyślane uderzenia Wehrmachtu podczas Blitzkriegu na wschodzie to już przecież całkiem inna historia...

Ale pruski dryl ma się wciąż całkiem dobrze. Bo wciąż nie brakuje na świecie ludzi o mentalności pruskich kaprali. Takich co to lubią wydawać rozkazy, musztrować i przyjmować parady.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną