Shutterstock
Opinie

Amerykański sen, czyli moc uwodzących mitów

Jeden pojedzie „na saksy”. Drugi będzie śnił o spadku po „bogatym wujku z Ameryki”. I tak się toczy to nasze polskie życie: dorastają kolejne pokolenia realistów i marzycieli.

Skąd się wziął ów „bogaty wujek z Ameryki”? Pierwotnie z pewnej książki. Jej autor hrabia Michel Guillaume Jean de Crèvecœur urodził się w normandzkim mieście Caen. Był rok 1735 r. i Francja coraz mocniej rozpychała się na mapie świata. W wieku lat 20 nasz hrabia wyjechał do Nowej Francji, czyli francuskich posiadłości na terenie dzisiejszej Kanady. Podczas wojny z Indianami i Brytyjczykami (1754–1763) służył jako kartograf w oddziałach francuskich. Po brytyjskim zwycięstwie i zajęciu Montrealu w 1759 r. osiedlił się w Prowincji Nowy Jork, gdzie poślubił córkę miejscowego kupca, zmienił imię na John Hector St. John i zaczął pisać o nowej ojczyźnie. W 1782 r., a więc sześć lat po ogłoszeniu Deklaracji Niepodległości przez trzynaście zbuntowanych kolonii angielskich w Ameryce, gdzie padły znamienne słowa, że „wszyscy ludzie są stworzeni równymi”, w Londynie wydano jego książkę „Listy od amerykańskiego farmera”. Za oceanem furory nie zrobiła, za to w Europie szybko stała się bestsellerem, doczekała się wielu tłumaczeń, a autor zdobył sławę.

Co tak się czytelnikom spodobało? American dream, „amerykański sen”. „Przekształcamy ogromne lasy w pola uprawne. Te trzynaście prowincji to niezwykły pokaz łatwości zarobienia na życie [...] Tutaj natura otwiera swe szerokie łono na przyjęcie coraz większych i większych tłumów przybyszy i karmi ich. [...] W tym wspaniałym gościńcu spotkali się biedacy z Europy, [...] tutaj stają się ludźmi: W Europie byli jak wiele bezużytecznych roślin”. No, po takich słowach tłum chętnych na szybkie dorobienie się w Ameryce czekał już w blokach startowych. Mało kto chciał przecież wieść dalej egzystencję bezużytecznej rośliny. Polsce kultywować „amerykański sen” przyjdzie tłumaczeniom i przeróbkom kalendarzy Franklina.

Każdy tu królem i kapłanem

Benjamin Franklin (1706–1790), jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, wydawał w Filadelfii kalendarze pod pseudonimem Richard Saunders. Odtąd w Ameryce „Biedny Ryszard” stał się dyżurnym poczciwiną, co to ma swój chłopski rozum, „przeciętnym Kowalskim”, co to prochu nie wymyśli, ale swoje wie. Wydawnictwo sprzedawało się znakomicie, corocznie rozchodziło się niemal po 10 tys. egzemplarzy, więc autor nie dość, że sporo zarobił, to jeszcze dotarł ze swymi mądrościami „pod strzechy”.

W Polsce pierwszy raz mądrości te ukazały się w 1793 r. jako „Kolęda na rok 1793, czyli jak żyć na świecie”, a także „Rada poczciwego Ryszarda, czyli droga do pomyślności”. Później mieliśmy zaś „Kalendarzyk amerykański Beniamina Franklina na rok 1794 przystosowany”, który 12 miesięcy później nazywał się już „Zdania polityczne i moralne na każdy dzień roku dla oświecenia i użytku Amerykanów wydane”. Wersja dla snobów, czy też, pardon, ludzi z aspiracjami.

I cóż nam radzi poczciwy Ryszard? Jak żyć na świecie? „Kto ma jaki talent, może z niego skarb zrobić” – powiada. Najlepiej oczywiście za oceanem. „Lat temu ośmnaście, jak się w Ameryce nowe państwo utworzyło, które zaraz w równi stanęło z najdawniejszymi mocarstwy. Zadziwiło to całą Europę, ale bynajmniej rozsądnych ludzi, kiedy bowiem przyłożysz ognia do wiązki drzewa zielonego, ujrzysz wkrótce najczystszy płomień, po wybuchnięciu zrazu najgrubszego dymu. Kiedy ciągnięto horoskop na tę nową rzeczpospolitę, wypadło z niego, iż się to państwo koniecznie utrzymać musi, owszem coraz mocniejsze będzie. Czemu? – Bo na rolnictwie założone, a rządzone obyczajami, bo każdy ociec wspośrzód familii może się nazwać królem i kapłanem, bo wszyscy obywatele znają swoje prawa i umieją prawa drugiego uszanować, bo każdy wszelką prawdę śmiało ogłosić może, śmiało walczyć z przesądami, nie wydając się przez to na żadne prześladowanie”.

Tam-ta-ra-dam! No, ale jak „wypadło z horoskopu”... I takie to dziwy wydawano w Europie jeszcze do połowy XIX w.

Kraj wielkich możliwości

Rolnictwo rolnictwem, pracowitość cnotą, ale kiedy jeszcze w dalekiej Kalifornii odkryto w styczniu 1848 r. złoto, wybuchła prawdziwa gorączka. Nie doszłoby jednak do tego, gdyby nie pewien cwany handlarz z San Francisco. Zaczął paradować po ulicy z flaszką, wykrzykiwał „ludzie, złoto, złoto!”, a gdy się zbiegali, pokazywał im złoty pył w butelce. I to był interes życia! Nie, nie złoty pył. Cwaniak wykupił wszystkie szpadle i sita w okolicy, po czym sprzedawał je kilkadziesiąt razy drożej. I tak w okamgnieniu zarobił 36 tys. dolarów! Pod koniec roku bryłą złota wymachiwał przed Kongresem amerykański prezydent James Knox Polk. Ze wschodniego wybrzeża na zachód ruszyły tłumy ludzi. Pieszo, konno, z dziećmi, na bryczkach, wozach, pchając taczki. Niektórzy dopływali do Przesmyku Panamskiego, przechodzili kawałek lądem (Kanału jeszcze nie było), po czym znów wsiadali na statek i płynęli do Kalifornii. W poszukiwaniu szczęścia wyruszyły też rzesze ludzi z Europy. Nie wyszła Wiosna Ludów (1848), nie ziściły się nadzieje w Niemczech, w Wielkopolsce, we Włoszech i na Węgrzech, obalenie monarchii we Francji też przyniosło wiele rozczarowań. A tam, za oceanem można się było szybko dorobić bogactwa…

Ludzie wyjeżdżali i szło im różnie. Czasem dostawali mocno po głowie od życia. Ale rodzinie pisali w listach, że wszystko fantastycznie, że się urządzili, że im się udało, i tak dalej, i tak dalej. Listy publikowały potem gazety i czasopisma, dodając od siebie też różne ckliwe opowieści dziwnej treści. Bajki o „bogatym wujku z Ameryki” pompowała też mocno nachalna reklama towarzystw żeglugowych, zarabiających krocie na naiwniakach śniących o „nowym życiu”. Swoje zrobiła też propaganda rządu amerykańskiego i właścicieli fabryk. Welcome, welcome! Witajcie w kraju wspaniałych możliwości. Od zera do milionera.

Niemieckiej ziemi niewola

Na ziemiach polskich alternatywą dla szukania szczęścia w Ameryce było bliższe „chodzenie do Saksów” – stąd powiedzenie „wyjechać na Saksy”. Na przełomie XIX i XX w. rzesze Polaków i Polek z Wielkopolski, Śląska, a także z ziem zaboru austriackiego i rosyjskiego, wyjeżdżało do Saksonii, by w letnie miesiące od świtu do wieczora zbierać tam buraki. Nie brakowało takich, co wychwalali „emigracyę do Ameryki”, a kręcili nosem na „saksy”.

W niewielkiej książeczce „Szywałd. Dobre dzieła” (Kraków 1912) zachwyca się Józef Nekanda Trepka, krakowski dziennikarz i krytyk malarstwa, miejscowym księdzem proboszczem w Szynwałdzie pod Tarnowem. Zapalonym był on społecznikiem, który walczył z pijaństwem, tak bowiem wstrząsnęło nim zabójstwo w jednej z czterech żydowskich karczem po pijackiej bójce, i to w Dzień Zaduszny!, że w końcu wyrzucił z miejscowości wszystkich Żydów-karczmarzy, a lud nasz pobożny zajął pożytecznymi zajęciami.

Mimo to lud ten wyjeżdżał jednak na zarobek do innych, a pan Józef tak to kwitował: „Są tacy, którzy dorobiwszy się nieraz sporego stosunkowo grosza, powracają na zagon ojczysty. [...] ma wiele stron dodatnich emigracya do Ameryki. Przez wyjazd tych, co na stałe tam się udają i sprzedają współmieszkańcom części swej ojcowizny, liczba małorolnych, względnie bezrolnych, się nie zwiększa, a ci, co stamtąd powracają, za pieniądze zarobione oczyszczają swą własność z długów, względnie ją powiększają, a także są w stanie prowadzić więcej intenzywne gospodarstwo. Z ‘saksów’ wraca młodzież chłopska, zarobiwszy wprawdzie trochę grosza, lecz wyczerpana fizycznie pracą, nieraz ponad siły ciężką, a pod względem moralnym niestety w stanie pożałowania godnym. Z ojczyzny zaś Waszyngtona wracają emigranci z dobrym zarobkiem i z pewnymi śladami kultury oraz poczuciem osobistej godności, nabytem na wolnej ziemi amerykańskiej tak różnej od niemieckiej ziemi niewoli”. Czyli: amerykański sen – tak, krew, pot i łzy na „saksach” – nie.

Pan Józef nie wyjechał ani do Ameryki, ani tym bardziej na „saksy”. Po odzyskaniu niepodległości został naczelnym katolickiej gazety „Głos Narodu” i napisał przewodnik po Wawelu. Lubiany, ceniony, towarzyski (co znaczy, że nie stronił od kieliszka, bo u nas tak się przecież objawia „towarzyskość”). No i – głupio powiedzieć – zmarł w stanie upojenia alkoholowego, przywiązany sznurami do łóżka w szpitalu bonifratrów. W dzień św. Józefa, patrona swojego i Krakowa. I nie zawinił tu już chyba żaden żydowski karczmarz...

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną