Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Mirosław Gryń / pulsar
Opinie

Opinie: Spowiedź jętki jednodniówki

Wolę wyraźnie widzieć znaki zapytania niż pakować je do pięknej skrzyneczki z napisem Bóg i udawać, że ich nie ma. – pisze Michał Różyczka, astrofizyk, emerytowany profesor Centrum Astronomicznego im. Mikołaja Kopernika PAN, autor ok. 200 prac naukowych i kilkuset popularnonaukowych.

Kilka miesięcy temu przez łamy „Gazety Wyborczej” przetoczyła się dyskusja zapoczątkowana artykułem prof. Marka Abramowicza „Fizyka jest dziś o wiele bliżej uznania istnienia Boga jako aktywnego elementu obiektywnej rzeczywistości”. Autor podał w nim trzy powody, „które zdaniem wielu poważnych fizyków sugerują konieczność rozważania widocznego w realnym świecie, niemożliwego do zaprzeczenia splątania fizyki z metafizyką”. Po pierwsze, materia nie jest wieczna: nasz Wszechświat powstał 13,8 mld lat temu w Wielkim Wybuchu. Po drugie, wartości fundamentalnych stałych fizyki są bardzo dokładnie „dostrojone” w taki sposób, by mógł powstać gatunek Homo sapiens. I po trzecie – zjawiska kwantowe można interpretować jako zależne od naszej wolnej woli i naszej świadomości, czyli czynników autonomicznych względem świata materii. Tematyka splątania fizyki z metafizyką powraca w wydanej na początku lipca książce prof. Abramowicza „Między Bogiem a prawdą. Metafizyczne przygody roztargnionego profesora”, która według wydawcy jest „powieścią o nierozerwalnym dla autora splocie fizyki z wiarą”.

Rozdźwięk

Świat widzę inaczej niż prof. Abramowicz i ustawianych przez fizykę drogowskazów do Boga nie dostrzegam. Argument, że jednym z nich jest Wielki Wybuch, czyli Początek Wszystkiego, zupełnie do mnie nie trafia. Żaden to przecież Początek, lecz tylko ekstrapolacja ogólnej teorii względności, która – jak każda teoria fizyczna – ma swój zakres stosowalności i poza nim po prostu nie działa. Kto za Wielkim Wybuchem wypatruje Boga, popełnia wielokrotnie już powtórzony błąd. Jeśli bowiem umieścimy dziś stwórcę tuż za granicą poznania naukowego, to w przyszłości przyjdzie nam go wraz z nią przesuwać, co w moim pojęciu uwłacza i jemu, i w niego wierzącym. Z tych samych względów odrzucam analogiczny argument oparty na dostrojeniu Wszechświata (szerzej pisałem o tym w POLITYCE 47/22). Z braku kompetencji nie będę wypowiadał się o wpływie wolnej woli i świadomości na zjawiska kwantowe. O ile mi wiadomo, temat jest otwarty.

Gdzie prof. Abramowicz widzi synergię nauki i wiary, ja widzę rozdźwięk. Nie ja jeden zresztą. „Wraz z powstaniem empirycznej metody badania świata na przełomie XVI i XVII w. drogi myśli religijnej i myśli naukowej rozeszły się. […] Jakie są szanse, by wyjść z kryzysu trwającego już trzy wieki? […] Co było powodem tych dramatów? Moją roboczą hipotezą jest przypuszczenie, że powodem tym (lub w każdym razie jednym z głównych powodów) było nadmierne zinstytucjonalizowanie myśli kościelnej” – pisze
ks. prof. Michał Heller w „Nowej fizyce i nowej teologii”. Diagnoza to niewątpliwie trafna, lecz moim zdaniem niepełna. Wiara, tak jak ją pojmuję, wymaga całkowitej ufności i bezwarunkowej akceptacji, zaś nauka nie może funkcjonować bez ograniczonego zaufania i bezgranicznej dociekliwości. Różnicy między nimi nic chyba nie ilustruje lepiej niż zestawienie pierwszego zdania Ewangelii wg św. Jana „Na początku było słowo” z dewizą Royal Society (brytyjskiego odpowiednika Polskiej Akademii Nauk) „Nullius in verba” (nie wierz nikomu na słowo).

Sprzeczność aż tak głęboka każe wątpić, czy te dwa wielkie prądy ludzkiej aktywności w ogóle są w stanie współistnieć pokojowo. Można oczywiście znaleźć jednostki, które jakoś ten problem rozwiązują. Obok prof. Abramowicza świetnym przykładem jest tu Francis Collins, wybitny genetyk amerykański i były kierownik Human Genome Project, a jednocześnie głęboko wierzący ewangelik i założyciel fundacji BioLogos, którą powołał, by głosić harmonię między wiedzą naukową i przekazem biblijnym. Jak jednak zauważa prof. Heller, to, że ten i ów naukowiec „nawracał się” na metafizykę, zwykle pozostawało bez większego wpływu zarówno na nauki przyrodnicze, jak i na otoczenie „nawróconego”.

W naszej przestrzeni kulturowej tacy jak Collins to zresztą naprawdę wyjątki, co wyraźnie widać na przykładzie społeczeństwa amerykańskiego. Zgodnie ze statystykami Pew Research Center, w 2009 r. wierzyło w Boga 83 proc. zwykłych obywateli USA, lecz tylko 33 proc. pracujących w tym kraju naukowców. A według wiodącego tygodnika naukowego „Nature” – zaledwie 7 proc. członków National Academy of Sciences (NAS). Wprawdzie publikacja z „Nature” pochodzi z 1998 r., ale badania przeprowadzone dziewięć lat później przez Cornell University wśród należących do NAS biologów stwierdziły praktycznie to samo: wiarę deklaruje 6 proc. tej społeczności. Co więcej, amerykańska śmietanka naukowa nie jest wyjątkiem: w Boga wierzy raptem 8 proc. członków brytyjskiego Royal Society. Porównywalnych polskich statystyk na razie brak. Wiadomo jedynie, że w 2017 r. ateizm bądź agnostycyzm deklarowało 25,5 proc. spośród prawie trzystu doktorów i doktorów habilitowanych pracujących na Uniwersytecie Gdańskim. Co do ogółu obywateli, to według CBOS w 2020 r. było wśród nich 8 proc. niewierzących. Dwa lata później – 12 proc.

Wątpliwości

Zależności te można zinterpretować na dwa sposoby: albo niewierzący chętniej zajmują się nauką i odnoszą w niej większe sukcesy, albo zajmowanie się nauką sprawia, że religia traci atrakcyjność lub staje się wręcz niepotrzebna. Ja sam deklaruję się jako agnostyk i nie ukrywam, że jednym z czynników, które ukształtowały mój światopogląd, jest zawód naukowca. Nie zamierzam jednak głosić agnostycyzmu; podzielę się dwiema tylko wątpliwościami. Niech każdy sam rozsądzi, na ile uzasadnionymi.

Po pierwsze, nie trzeba być szczególnie dociekliwym, by stwierdzić, że święte księgi i tradycje religijne przeczą sobie nawzajem, i to w sprawach zasadniczych.

Za główny przykład niech posłuży natura Jezusa. Dla chrześcijan jest on Bogiem, dla muzułmanów tylko jednym z wielu proroków, dla wyznawców judaizmu zaś już tylko jednym z wielu fałszywych mesjaszów.

Drugi przykład: koncept grzechu pierworodnego. Według Kościoła rzymskokatolickiego i wielu innych (choć nie wszystkich) Kościołów chrześcijańskich dziedziczy go każdy z nas, co wypacza naszą naturę do tego stopnia, że jedynie łaska boska gwarantuje zbawienie. W islamie natomiast człowiek rodzi się bez grzechu i tylko od niego zależy, czy wytrwa w tym stanie do śmierci. Podobnie naucza judaizm.

I przykład trzeci: fundamentem chrześcijaństwa jest przekaz o śmierci i zmartwychwstaniu Syna Bożego. Gdyby ktoś udowodnił, że Chrystus naprawdę wstał z grobu, nawróciłbym się zapewne i ja. Jednakże samego przekazu uznać za dowód nie mogę. Znów nie ja jeden. Kiedy św. Tomasz usłyszał od pozostałych apostołów „widzieliśmy Pana”, oznajmił: „Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę (Jan 20.25)”. Proszę zauważyć: nie został potępiony.

Przekazy nie są dla mnie dowodem, tym bardziej że najmłodsza z trzech ksiąg natchnionych przez tego samego Boga, czyli Koran, twierdzi: „Nie zabili go ani nie spowodowali jego śmierci na krzyżu; ci, którzy mają w tym względzie różne zdania […] nie posiadają o tym pewnej wiedzy, lecz tylko słuchają domysłów (Sura 4, wers 158)”. Nie rozumiem, dlaczego przekaz koraniczny miałby mieć mniejszą wagę niż biblijny,

Po drugie, jako astronom wiem o Wszechświecie wystarczająco dużo, by nabrać przekonania, że jeśli w ogóle istnieje jakaś transcendentna istota, to w najlepszym przypadku jesteśmy jej obojętni.

Zacznijmy od naszego kosmicznego podwórka. Układ Słoneczny z planetami, które statecznie poruszają się po dobrze określonych orbitach, przedstawia się nam jako oaza stabilności i spokoju. Niestety, to tylko złudzenie spowodowane tym, że w kosmicznej skali czasu jesteśmy jętkami jednodniówkami. Za 2–3 mld lat Słońce rozedmie się i pojaśnieje w takim stopniu, że oceany się zagotują, a za mniej więcej 5 mld pochłonie naszą planetę (o ile Merkury, Wenus i Ziemia nie zderzą się przedtem i nie zmielą na kosmiczny gruz, co według najnowszych oszacowań może się zdarzyć z prawdopodobieństwem ok. 1 proc.).

Oczywiście można pomyśleć: to nie nasz problem. Zgoda, ale inne kosmiczne zagrożenia mogą ziścić się o wiele wcześniej. Wystarczy popatrzeć na ospowatą tarczę Księżyca. Każda blizna na niej – to ślad po potężnym impakcie. Księżyc i Ziemia od chwili swych narodzin były bombardowane asteroidami. Kosmiczny ostrzał trwa w najlepsze i dziś, czego dowodzi choćby przypadek Czelabińska. W lutym 2013 r. nad tym milionowym miastem eksplodowała asteroida wielkości autobusu, wyzwalając 20–30 razy więcej energii niż bomba, która zniszczyła Hiroszimę. Szczęśliwie dla mieszkańców niepożądany kosmiczny gość poruszał się prawie równolegle do powierzchni Ziemi i większość jego energii została pochłonięta w górnych warstwach atmosfery. Gdyby poruszał się prostopadle, Czelabińsk już by nie istniał. A znamy tysiące nieporównanie większych asteroid zdolnych do wywołania katastrof w skali całego ziemskiego globu.

Słońce jest jedną z 200 mld gwiazd składających się na Drogę Mleczną. Gwiazdą ani małą, ani dużą – po prostu przeciętną. W tej naszej Galaktyce znamy już ponad 5 tys. pozasłonecznych układów planetarnych. Potwierdzona na różne sposoby ekstrapolacja pozwala stwierdzić, że planet jest dużo więcej niż gwiazd; mamy też poważne przesłanki, by spodziewać się, że na wielu z nich istnieją jakieś formy życia.

Oprócz Drogi Mlecznej istnieją inne galaktyki, które można sobie wyobrażać jako wyspy materii na oceanie kosmicznej próżni. W dostępnej naszym obserwacjom części Wszechświata jest co najmniej 100 mld takich wysp pełnych planet i – najprawdopodobniej – rozwijającego się na tych planetach życia. Liczne galaktyki zderzają się, wypluwając gigantyczne strugi materii rozpędzonej prawie do szybkości światła. Wewnątrz galaktyk gwiazdy eksplodują i zamieniają planety w parę lub wyrzucają je w międzygwiazdową pustkę. Organizmy zamieszkujące te planety są smażone żywcem lub skazywane na długą agonię spowodowaną brakiem światła i pożywienia. Krótko mówiąc – w każdej skali, od planet po gromady galaktyk, Wszechświat chaotycznie ewoluuje od jednej katastrofy do drugiej.

A wszak to z „wielkości i piękna stworzeń poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę” (Mdr 13.5). Stanisław Lem, jeden z najbystrzejszych umysłów w całej historii naszego kraju, powiedział w jednym z wywiadów: „Jestem ateistą z powodów moralnych. Dzieło świadczy o stwórcy, a świat wydaje mi się urządzony tak boleśnie, że wolę wierzyć, iż nie został przez nikogo stworzony, niż myśleć, że ktoś go stworzył intencjonalnie”.

Niewiara

Mój sceptyczny stosunek do koncepcji doskonałego stwórcy jest zakorzeniony nie tylko w astronomii, lecz także w biologii. Dla wierzących Bóg jest stworzycielem życia („w Jego ręku – tchnienie życia i dusza każdego człowieka”, Hi 12.10).

Życie pojawiło się na Ziemi ok. 3,7 mld lat temu. Nauka dostarcza niepodważalnych dowodów na to, że z upływem czasu rosła złożoność organizmów i ich układów nerwowych. Równie mocne dowody świadczą, że towarzyszyła temu istna rzeź żywych istot i ich niewyobrażalne cierpienia. Jak przyjmują biolodzy, na każdy żyjący obecnie gatunek przypada ok. 100 wymarłych. Niektóre zniknęły z powodów nam nieznanych (tak się na przykład stało ok. 550 mln lat temu z przedziwną fauną ediakarańską). Inne wyginęły w globalnych katastrofach spowodowanych przez uderzenia asteroid lub wybuchy superwulkanów. 65 mln lat temu jedna z tych katastrof najprawdopodobniej spowodowała zagładę dinozaurów i oddała Ziemię we władanie ssakom.

Gdybyśmy skrócili całą historię Wszechświata do jednej doby, era ssaków rozpoczęłaby się o 23:53, a nasz gatunek pojawiłby się na Ziemi na dwie sekundy przed północą. Z takiej perspektywy wydajemy się raczej produktem ubocznym niż celem kosmicznej ewolucji. Tym bardziej że nawet ten superkrótki okres ludzkiej egzystencji nie minął spokojnie. 70 tys. lat temu zostaliśmy zdziesiątkowani przez wybuch superwulkanu Toba w dzisiejszej Indonezji, który wyrzucił 2800 km sześc. lawy i popiołów, nie wspominając o trujących gazach. Mniej więcej 30 tys. lat temu całkowicie wyginęli nasi najbliżsi kuzyni neandertalczycy. Można podejrzewać, że nie bez niewielkiej pomocy z naszej strony.

Jeśli istnieje ktoś odpowiedzialny za to wszystko, po prostu nie mogę uwierzyć w „miłość, jaką ma ku nam” (1J 4.16). I nie mogę się powstrzymać od zacytowania „ostatecznej wiadomości od Boga dla Jego stworzenia”, spisanej z angielskim sarkazmem przez Douglasa Adamsa w czwartym tomie „Autostopem przez Galaktykę”: „We apologize for the inconvenience” (przepraszamy za utrudnienia).

Stałość

Czy to znaczy, że proponuję zastąpienie religii nauką? Nic podobnego, uważam to za niemożliwe. Nauka jest potężna, nawet superpotężna, ale nie wszechmocna. Nie obetrze nam łez, ani nie ukoi tego słynnego Weltschmerzu – bólu istnienia. Może kiedyś, ale nie dziś ani nie w przewidywalnej przyszłości. A może nigdy. To przecież ona każe mi przenosić się do najodleglejszych galaktyk, bym ujrzał stamtąd, jak kompletnie nic nieznacząca jest nasza planeta i my na niej. I to ona każe na nowo wyartykułować powtarzane od stuleci pytania, wobec których sama jest bezsilna: Dlaczego istnieje raczej coś niż nic? Dlaczego właśnie to? Co ja tu robię? I o co w tym wszystkim właściwie chodzi?

Mówię, że jestem agnostykiem, ponieważ nie sądzę, bym znalazł przekonujące mnie odpowiedzi. Ani we Wszechświecie, ani poza nim, o ile w ogóle istnieje jakieś „poza”. Może to i brzmi pesymistycznie, ale nie uważam się za pesymistę. Dla mnie jest to zwykły realizm. Wolę wyraźnie widzieć te dolegliwe znaki zapytania wprost przed sobą, niż zasłaniać je wszechwiedzącym Bogiem i udawać, że ich nie ma.

Na zakończenie przytoczę, co o nauce i wierze mówił nieżyjący już o. George Coyne, jezuita i kapłan katolicki, a jednocześnie zasłużony astrofizyk i wieloletni dyrektor Obserwatorium Watykańskiego: „Z jednej strony nauka jest całkowicie neutralna wobec teistycznych czy ateistycznych implikacji wyników badań. Z drugiej strony naukowe zrozumienie Wszechświata stwarza wspaniałą możliwość do refleksji nad naszymi wierzeniami. […] Sądzę, że zawsze będzie niewłaściwe, by jakaś tradycja religijna utrzymywała, iż zna absolutną i ostateczną prawdę, a prawdziwe przesłanie Boga jest skierowane tylko do jej wyznawców. […] To, co mamy, nie jest prawdą absolutną i ostateczną”.

Innymi słowy – zdaniem o. Coyne’a, z którym się całkowicie zgadzam, religie mają do zaoferowania tylko modele transcendencji, tak jak nauka ma do zaoferowania tylko modele świata (przypomnę, że w naukowym żargonie model znaczy mniej więcej tyle, co przybliżenie). Od dawna wiadomo, że dwa całkowicie różne modele naukowe mogą być jednakowo użyteczne, na przykład falowy i korpuskularny model elektronu. Takie samo stwierdzenie odnoszące się do modeli religijnych będzie jednak dla wielu wiernych okropną herezją.

Niewierzący, który zderza się z takim stanowiskiem, wprost musi pytać: Herezja? A właściwie dlaczego? Co przeszkadza przyjąć, że szlaki wytyczone przez różne wiary prowadzą do tego samego, choć rozmaicie opisywanego celu? Czy zamiast roztrząsać różnice między religiami i wyznaniami nie lepiej skupić się na łączącym je elementarnym przesłaniu, pod którym mogą się podpisać i wierzący, i agnostycy, i ateiści: „Bądźmy dla siebie życzliwi”?

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną