Poziom wody w Wiśle był w lipcu najniższy od 7 lat i w Warszawie wyniósł zaledwie 35 cm. Na zdjęciu rzeka w okolicach Wysp Zawadowskich koło Józefowa. Poziom wody w Wiśle był w lipcu najniższy od 7 lat i w Warszawie wyniósł zaledwie 35 cm. Na zdjęciu rzeka w okolicach Wysp Zawadowskich koło Józefowa. Łukasz Szczepański / Reporter
Środowisko

Wielkie pragnienie, czyli co zrobić, żeby do polskich rzek wróciła woda

Podobno Polska nie zaginie, dopóki płynie przez nią Wisła. Skoro tak, to pora, byśmy i ją, i inne rzeki – teraz schnące – zaczęli traktować z należnym im szacunkiem.

Z brzegu na brzeg sporych rzek, zwłaszcza tych z południa kraju, można dziś przejść, brodząc ledwie po kolana. To budzi poważny niepokój. Ale ten rok wcale nie jest taki wyjątkowy. Susza hydrologiczna, raczej niskie stany wód i przepływy mniejsze od wieloletniej średniej, stały się w Polsce normą. Rzeki istniejące czasowo jedynie na mapach – także, i marnym pocieszeniem jest to, że podobne zjawisko występuje niemal w całej Europie: na północ od Alp i Pirenejów, na Wyspach Brytyjskich i w Skandynawii.

– Urzędowo w Polsce nie wyróżnia się rzek okresowych – objaśnia Piotr Panek z Generalnego Inspektoratu Ochrony Środowiska. – Trzeba to będzie zmienić, skoro już kilka procent rzek płynie jedynie zimą i wiosną, a latem wysychają. Nasi inspektorzy nie są w stanie przeprowadzić w nich badań, bo przy pozyskiwaniu próbek nabraliby więcej mułu i piasku z dna niż wody.

Z reguły jako pierwsze przerwy w przepływie notują najmniejsze potoki, których zlewnia nie przekracza 1 tys. km kw. – Najbardziej spektakularny przykład ostatnich lat to bezimienny ciek, technicznie zwany Dopływem z Bagna Ławki, odwadniający największe mokradła w dolinie Biebrzy. W 2019 r. zabrakło w nim wody. Gdzie jak gdzie, ale akurat w takim miejscu nie powinno się było to zdarzyć – stwierdza Piotr Panek.

Skutek: wysychanie i wymieranie

Podobne obserwacje mają monitorujący ichtiofaunę, badacze z Instytutu Rybactwa Śródlądowego im. Stanisława Sakowicza. – Idziemy do rzeki, a tam nie ma wody – mówi prof. Piotr Parasiewicz. – W takiej sytuacji przetrwają jedynie te organizmy, które dadzą radę przeżyć w błocie lub wypełnionych jeszcze dołkach. Jest jednak jeszcze haczyk: takie zdolności mają częściej gatunki południowe, które przygotowane są na poważną suszę, ale nie wytrzymują polskich zim, jeszcze względnie ostrych. Rzeki będą miały więc mniej mieszkańców. – Ważna jest nie tyle sama susza, co okres jej trwania i częstotliwość – uważa prof. Parasiewicz. – Im jest dłuższa, tym sytuacja robi się bardziej niebezpieczna. Gdy wystąpi raz na 10 lat, to ekosystem się odtworzy. Ale nie ma na to szans, jeśli susza powtórzy się trzy razy w roku. A już szczególnie gdy dojdzie do niej w okresie tarła ryb – tak jak w tym roku.

Woda w Biebrzy jest - i powinna być - brązowa, bo rzeka płynie przez bagna i niesie dużo materii organicznej.Damian Pankowiec/ShutterstockWoda w Biebrzy jest - i powinna być - brązowa, bo rzeka płynie przez bagna i niesie dużo materii organicznej.

Dużej liczbie rybich gatunków potrzebne są warunki oferowane przez rzekę wylewającą wiosną, gdy w obfitości pojawiają się strefy roślinne. Tam ryby składają ikrę i rozwijają się w pierwszych stadiach życia. Po powodziach jest ich więcej, a długie susze prowadzą do ogromnych strat. – Tej wiosny dno łódki szorowało po dnie Wisły. A gdy wody jest mało, ryby wchodzą w tryb przetrwania: gromadzą się w głębszych miejscach. Ich reakcję można porównać do ucieczki zwierząt lądowych przed pożarem – mówi prof. Piotr Parasiewicz.

Z prowadzonych przez niego badań wynika, że najbardziej odporni na zmiany głębokości są mieszkańcy rzek sporych, które dodatkowo zachowały naturalny charakter. Bardzo niska woda oczywiście znacznie ogranicza liczbę siedlisk, ale nadal coś się znajdzie. W mniejszych, a więc mniej elastycznych rzekach jest już gorzej, a uregulowane to już katastrofa – w nich po prostu brakuje schronień. Na schnięcie rzeki reaguje też jej dolina. Łęgi, czyli lasy rosnące na brzegach cieków, oraz pobliskie mokradła liczą na wysoki poziom wody gruntowej, ale jej poziom się obniża, gdy rzeka wysycha. Dlatego łąki zalane wiosną należą dziś do rzadkości.

Rozwiązanie 1: magazynowanie

Zmiany mają podłoże klimatyczne. Globalne ocieplenie paradoksalnie może sprawić, że wody – pochodzącej choćby z topniejących lodowców – będzie w obiegu więcej. Pozostaje jednak kwestia jej dystrybucji. Poza tym wieloletnie prognozy symulowane dla Polski wskazują, że możemy się spodziewać większych opadów, ale nierównomiernie rozłożonych. Powodzie będą interludium suszy i nie dadzą rady znieść jej skutków. – To wypadkowa stworzonych przez człowieka warunków hydrologicznych, przez ostatni tysiąc lat wysiłki ludzkie w naszej części Europy koncentrowały się przecież na pozbywaniu się wody ze środowiska – podpowiada Piotr Panek. W Polsce kopanie kanałów ma długą historię. Do XV w. zapewniano m.in. żeglugę między Wisłą a jeziorem Gopło, utrzymując długi na 40 km ciek w pasie zabagnionej obecnie doliny zwanej Bachorze.

Agresywną meliorację prowadzono, gdy tylko było to technicznie możliwe. Zaczęto jeszcze w I Rzeczpospolitej, sprowadzając m.in. z Niderlandów Olędrów – pamiątką po nich są uznawane już za tradycyjnie mazowieckie wierzby, mające za zadanie wyciągać wilgoć z gleby. Prace kontynuowały trzy państwa zaborcze. Szerokie plany II RP, których realizację pokrzyżowała wojna, pociągnięto za Gomułki i Gierka. Tak zlikwidowano ponad 90 proc. polskich mokradeł. Krótka pauza przypadła na lata 90., gdy tę dziedzinę zaniedbano. Część urządzeń przestała wtedy na dobre działać, rowy trochę zarosły. Chwilę później osuszanie Polski znów ruszyło z kopyta, do czego przyczyniły się fundusze europejskie, wspierające tzw. prace utrzymaniowe, sprowadzające się do odtwarzania melioracji z lat 60. i 70. Za pieniądze z UE nadal prostuje się meandrujące od ostatniego lodowacenia rzeki. Do tego, by woda z Polski jak najszybciej spłynęła do Bałtyku, przyczyniają się także miejskie betony, drogowe asfalty, rolnicze melioracje (i małe, na pojedynczych łąkach czy polach, i te większe, jak na Bagnie Wizna, osuszonym fragmencie Bagien Narwiańsko-Biebrzańskich, obecnie wykorzystywanym rolniczo), a także zwiększanie przepływu na największych rzekach, Odrze i Wiśle.

Dawniej mieliśmy więcej wody w środowisku – przyznaje prof. Piotr Parasiewicz. – Teraz należałoby jednak meliorację odwracać, stare rowy powinny nawadniać tereny powyżej rzeki, tworzyć gąbkę, która dostarczy wodę, gdy w rzece będzie jej mało. Eksperci odpowiadają, że rezerwuarem są powodzie. Teraz dostarczana podczas nich woda ekspresowo się ewakuuje. Najbardziej sensownym pomysłem na jej przechowywanie jest odtworzenie tzw. retencji glebowej – optymalnie w torfowiskach. Badający je specjaliści zachęcają, by to, co kiedyś osuszono, bez zbędnej zwłoki ponownie zalewać, tym bardziej że torfowisko bez wody działa jak fabryka produkująca duże ilości gazów cieplarnianych. Generalnie regułą powinno być, by woda jak najdłużej zostawała tam, gdzie spadła, zwłaszcza na polach, łąkach i w lasach.

Te ostatnie są bardzo sprawnym magazynem wody. Dla niektórych zarezerwowano kategorię wodochronnych – część z nich wyznaczono na fali zachłyśnięcia się ekologią w latach 90. Był to zresztą też ostatni czas, gdy w Polsce stworzono dużą liczbę rezerwatów. Obecnie Lasom Państwowym zdarza się obszary mające zabezpieczać wodę traktować piłą, siekierą i pługiem – jak zwykły drzewostan gospodarczy. Tymczasem taki las zmniejsza spływ powierzchniowy, ma tendencję do zatrzymywania wody w glebie i ściółce, a jej częściowe parowanie sprawia, że krąży po okolicy i całkiem niedaleko może spaść w formie deszczu. Przy czym tak działają przede wszystkim lasy zbliżone do naturalnego i wiekowe. – Badania amerykańskie wykazały, że wodę zaczynają zbierać lasy 60-letnie i starsze. Chodząc po starym lesie, czujemy, że podłoże jest miękkie, nazbierało się tam dużo materiału biologicznego. Wycięcie drzew usprawnia spływ, ubytek wody dodatkowo zwiększa oranie zrębu, a nowy las bardzo wolno uzyskuje potencjał do gromadzenia wody – stwierdza prof. Parasiewicz.

Intuicja podpowiada zgoła inne rozwiązania. W pierwszej kolejności bariery tamujące spływ, tworzące zbiorniki i zalewy. Te drugie, zwłaszcza w roli kąpieliska, to popularny kierunek inwestycji w gminach, którym natura poskąpiła jezior. Zgromadzona w nich woda paruje jednak szybciej niż wtedy, gdy byłaby zamknięta w szuwarze czy bagnie.

Rozwiązanie 2: oczyszczanie

Niższy poziom wody odbija się na jej jakości, bo przy mniejszej ilości rozpuszczalnika substancje znajdujące się w korycie mogą osiągać stężenia toksyczne dla mieszkańców rzeki. Te duże lepiej znoszą zanieczyszczenia – to zasługa względnie słabego roztworu, obecności tlenu i organizmów rozkładających elementy biologiczne. Dla maluchów i potoków każde lokalne zanieczyszczenie będzie dużym kłopotem. Niemniej po okresie peerelowskiego załamania zanieczyszczenia nie stanowią poważnego problemu, choć do ideału jest daleko. Dla dużych polskich rzek nizinnych odniesieniem są najlepiej zachowane fragmenty Bugu i funkcjonujący tam zestaw siedlisk i gatunków.

Dobry stan ekologiczny nie oznacza, że woda ma być przejrzysta. W Biebrzy jest – i powinna być – brązowa, bo rzeka płynie przez bagna, niesie dużo materii organicznej, może mieć mało tlenu. Tak samo Wisła jest mętna i tak ma być. Jej poprawiona przejrzystość świadczyłaby o silnie toksycznym zanieczyszczeniu, które wybiło w niej wszelkie życie. Mimo ogólnej poprawy mapy czystości wód nie nastrajają pozytywnie: stan bardzo dobry to unikat, ma go bardzo mała część naszych rzek. – W ocenie jakości wód przyjmowana jest zasada, że decyduje najsłabszy – tłumaczy Piotr Panek. – Jeśli badamy sto parametrów, to prawie zawsze któryś przekracza normę. Niezależnie więc od tego, czy jeden parametr przekracza normę o kilka procent, czy setka parametrów o setki procent, to na mapie i tak stawiamy czerwoną kreskę.

Można nimi zaznaczać największe nasze rzeki, na nich stan dobry nie występuje, jest co najwyżej umiarkowany. Obie są zanieczyszczone, zwłaszcza związkami pochodzenia rolniczego, azotem i fosforem – ten drugi bierze się też ze ścieków komunalnych, w tym ze środków czystości i naszych odpadów fizjologicznych. Na dodatek żadna oczyszczalnia nie ma stuprocentowej wydolności – wydajność instalacji zmniejsza się z wiekiem. O ile największe oczyszczalnie w dużych miastach są modernizowane, bo samorządy metropolii na to stać albo mają lewary do pozyskiwania kapitału, o tyle znaczna liczba oczyszczalni w mniejszych miejscowościach ostatni raz została unowocześniona jeszcze z funduszy przyznanych przed akcesją do Unii Europejskiej. Mają po 20 lat i jeśli działają, to na pewno słabiej niż kiedyś.

Dużą presją jest za to zasolenie. Wisła w Krakowie jest bardziej zasolona niż w Gdańsku, mimo że w czasie sztormu woda może się cofać z morza. Do rzeki przekierowane są bowiem rury odwadniające śląskie kopalnie, spływa do niej sól drogowa. Sód z solonej zupy i frytek też trafia z naszym moczem do rzek, do tego doliczyć trzeba sól ze zmywarek i odpady przemysłu chemicznego, produkowane w ogromnych ilościach. Nawet filtry na elektrowniach chroniące przed zasiarczeniem powietrza działają tak, że zamieniają siarkę w siarczany, które wraz ze słonymi deszczami też płyną do rzek.

Włocławską tamę można obniżyć o dwie trzecie wysokości - to przyniesie korzyści środowiskowe.Wojciech Wójcik/ForumWłocławską tamę można obniżyć o dwie trzecie wysokości - to przyniesie korzyści środowiskowe.

Rozwiązanie 3: wyburzanie

Aby uporać się z zanieczyszczeniem, wystarczy przestać lać brudy do wody. Wtedy rzeka bardzo szybko się odrodzi. Destrukcyjny wpływ ma modyfikacja jej koryta – wywołuje zmiany bardzo trudne lub wręcz niemożliwe do odwrócenia – przestrzega prof. Piotr Parasiewicz. I ubolewa, że nie doceniamy znaczenia rzek jako arterii życia, które właśnie nimi przedostało się do strefy lądowej, ich znaczenia jako korytarzy ekologicznych i łączników morza z lądem. – Odnosimy się do nich bez szacunku, choć bardzo mało wiemy o tym, jak funkcjonują. W dobie wielkiego wymierania gatunków podważyliśmy fundamenty ich ekosystemów do tego stopnia, że wymieranie w rzekach toczy się szybciej niż na lądzie.

Tymczasem obecny rząd, na przekór brakowi wody, wbrew zdrowemu rozsądkowi, rachunkowi ekonomicznemu i podpowiedziom naukowców, nadal lansuje program żeglugi śródlądowej i budowy rzecznych autostrad. A ratunek dla tracącej stabilność tamy we Włocławku widzi w stawianiu kolejnych wielkich zapór. Prof. Parasiewicz na podstawie badań własnego zespołu, prowadzonych w ramach projektu Amber, radzi, by włocławską tamę obniżyć o dwie trzecie wysokości, co raczej nieznacznie zmniejszy ilość produkowanej energii elektrycznej, a przyniesie duże korzyści środowiskowe. Dodanie jeszcze odpowiednio zaprojektowanej przepławki sprawi, że do Wisły wrócą np. jesiotry. Wielu naukowców wskazuje, że każda kolejna zapora na Wiśle może się przyczynić do dalszej dewastacji rzeki, która jest naszym skarbem narodowym rangi drugiej Białowieży. – Takich rzek jak Wisła w Europie Zachodniej i Środkowej już nie ma, zostały wyprostowane, uregulowane, a ich utrzymanie dużo kosztuje.

Projekt Amber pozwolił ustalić, że w całej Europie rzeki blokuje co najmniej 1,5 mln barier – przeciętnie wychodzi jeden jaz, przepust, śluza czy tama co półtora kilometra. Wyniki m.in. tego projektu przełożyły się na strategię Unii Europejskiej i uwolnienie 25 tys. km europejskich rzek z betonowych gorsetów oraz przeszkód. Mają one płynąć swobodnie do 2030 r. Kraje członkowskie będą zobligowane do prowadzenia takiej renaturalizacji. I bez tej polityki europejskim trendem jest usuwanie barier – co najmniej 10 proc. z nich, czyli ok. 150 tys., można rozebrać bez negatywnych konsekwencji gospodarczych. I z oszczędnością, bo utrzymanie obiektów hydrotechnicznych przecież kosztuje. Amber próbuje wciągać w rzeczną tematykę obywateli: stworzona przy okazji projektu aplikacja Barrier Tracker pozwala każdej i każdemu współtworzyć bazę z danymi o rzecznych przeszkodach. W Polsce jest jeszcze bardzo wiele białych plam.

Cel: zbliżenie

Polacy intensywnie wracają nad rzeki. PRL temu nie sprzyjał, ale wcześniej Rzeczpospolita rozwijała się właśnie w rytm i w kierunku ich spływu. Zboże spławiane swego czasu do Gdańska czy ekspansja na wschód za sprawą równoleżnikowego przebiegu rzek białoruskich i ukraińskich, to dwa najbardziej znane przykłady. Pandemia zachęciła do odkrywania lokalnych atrakcji. Od lat rośnie branża kajakarska, organizowane są festiwale rzek, nadrzeczne miejscowości odkrywają potencjał drzemiący w sąsiedztwie wody i próbują zbliżyć się do brzegu. Nawet Warszawa przestała leżeć nad Wisłostradą, a ponownie nad Wisłą. – Chyba jeszcze tylko turyści chodzą na Starówkę – mówi prof. Piotr Parasiewicz. – Warszawiacy chętniej spędzają czas nad rzeką, w chyba największym nadrzecznym pubie w Europie, dodatkowo z widokiem na prawy brzeg, dziki i plażowy. Inne miasta też próbują iść w tym kierunku, m.in. Monachium.

Pewnie dlatego pejzaż z rzekami bez wody tak mocno porusza.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną