Do Zatoki Puckiej wracają pożądane glony
W 2004 r. nastąpił przełom w polskiej ochronie gatunkowej – na listę roślin po raz pierwszy włączono glony. Wśród nich znalazły się m.in. dwa gatunki morskie – morszczyn pęcherzykowaty (Fucus vesiculosus) i widlik zaostrzony (Furcellaria lumbricalis). Ten pierwszy jest brunatnicą, a więc jest bliżej spokrewniony z pantofelkiem niż roślinami, ale to inna sprawa. Rzecz w tym, że na ich ochronę w polskiej części Bałtyku było już za późno. Morszczynu już nie było, a widlik pojawiał się rzadko. Ich plechy można było znaleźć na brzegu, ale przyniosły je fale morskie z drugiej strony morza.
Jednym z miejsc, gdzie jeszcze w połowie XX w. widlika było całkiem dużo, była Zatoka Pucka. W właściwie jej część zwana Wewnętrzną Zatoką Pucką czy Zalewem Puckim – w istocie to bardziej laguna niż zatoka. Łąki zdominowane przez ten gatunek zajmowały mniej więcej połowę jej dna. Na początku lat 60. zauważono, że jest to całkiem perspektywiczny zasób do pozyskiwania agaru.
On i karagen to substancje żelujące, mogące zastępować żelatynę. Przy okazji wegańskie. Są powszechnie produkowane z krasnorostów, w zależności od lokalnych warunków, np. na Wyspach Brytyjskich z chrząstnicy kędzierzawej (Chondrus crispus), zwanej potocznie mchem irlandzkim. W Bałtyku padło na widlika, a z racji największego producenta, jego odmianę agaru nazywa się danagarem lub agarem duńskim. A właściwie, nazywano, bo nadmierna eksploatacja sprawiła, że obecnie Dania jest importerem agaru i karagenu. Widlika pozyskiwano metodą trałowania dna, co nie tylko eksploatuje wodorosty, ale też degraduje ich siedlisko.
Podobnie stało się w Zatoce Puckiej, w latach 60. Polskie pozyskanie nie było bardzo intensywne, według szacunków ledwie przekraczając 1/3 bezpiecznego limitu. Ale już na początku lat 70. działalność przerwano, bo stwierdzono, że zawartość metali ciężkich przekracza bezpieczny poziom. Zanieczyszczenie okazało się groźne nie tylko dla ludzi spożywających pucki agar, ale i dla samych glonów, których populacja zaczęła spadać silniej niż by to wynikało z eksploatacji. Inny rodzaj zanieczyszczenia, eutrofizacja, nie jest toksyczna dla wodorostów, ale promuje rozwój fitoplanktonu, co powoduje zakwity wód i zacienienie roślin związanych z dnem.
Pod koniec lat 70. widlika znajdywano już tylko w kilku miejscach, aż wreszcie w ogóle przestano widywać. Stało się jasne, że wyginął – przynajmniej w Zatoce Puckiej (znajdowano go jeszcze na głazowiskach takich jak Ławica Słupska). Razem z nim zniknął inny krasnorost, nieco mniej częsty, dziś znany pod nazwą Coccotylus brodiei. Skurczyła się też populacja jednej z tzw. traw morskich – zostery. Nawet nieco wcześniej ostatni raz – pod Gdynią – widziano rosnące morszczyny. Za to rozwinęły się nitkowate brunatnice i niektóre rośliny kojarzone bardziej z nie najczystszymi jeziorami niż morzem, jak rdestnica grzebieniasta czy wywłócznik kłosowy.
Od początku XXI w. jakość wód Zatoki Puckiej nieco się poprawiła i podjęto różne prace mające na celu przywrócenie dawnego składu flory i fauny. Ze zmiennym szczęściem. Wiąże się to jednak ze wzrostem liczby badań. Wyniki swoich opublikowały niedawno dwie badaczki z Uniwersytetu Gdańskiego. Wskazują one spadek ilości nitkowatych bruzdnic i zwiększenie proporcji większych roślin. Najciekawsze jest jednak to, że na trzech stanowiskach stwierdzono znowu Furcellaria lumbricalis (oraz Coccotylus brodiei). W porównaniu ze stanem z lat 50. to tyle, co nic, ale może mamy do czynienia z początkiem odbudowy. Może, bo bez badań genetycznych nie da się stwierdzić, czy są to pozostałości dawnej populacji, której rozbitkowie pozostawali nieuchwytni dla badaczy przez 40 lat, czy też kolonizatorzy np. z wybrzeży Estonii.
Tymczasem na polskich plażach w ostatnich latach jest coraz więcej znajdowanych plech morszczynu. Tak dużo, że może to oznaczać istnienie jego populacji bliżej niż na Rugii czy Bornholmie. Badacze z Instytutu Oceanologii PAN apelują o zgłaszanie takich obserwacji, co może pomóc zlokalizować ewentualne takie stanowisko.