Deszczu jest więcej i wody nam przybywa? Tylko pozornie
W odróżnieniu od typowych wczesnowiosennych podtopień te obecne nie są efektem roztopów czy powodzi zatorowych, a opadów. To widok od kilku lat rzadko widziany, bo ostatnie lata raczej charakteryzował niedobór wody w środowisku niż jej nadmiar. Można więc odnieść wrażenie, że deszczu jest więcej niż zwykle i susza się skończyła.
W rzeczywistości suma opadów w pierwszych miesiącach 2024 r. nie jest ekstremalnie duża. Tegoroczny styczeń był tylko trochę bardziej mokry niż przeciętnie. Według danych Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej również rok 2023 mieścił się w granicach stanu przeciętnego dla ostatniego ćwierćwiecza. Ponieważ jednak w ostatnich kilku latach raczej przeważały stany poniżej standardu, do nadrobienia trzeba byłoby kilku lat bardziej mokrych. Skąd więc stany wysokie na wielu rzekach i rozlewiska na polach? Deszczu nie ma przesadnie dużo, ale temperatura nie sprzyja ich szybkiemu parowaniu z gleby i wód powierzchniowych.
W dotychczasowym klimacie polska zima charakteryzowała się raczej słabymi opadami. To lato zawsze miało najwięcej deszczu, nierzadko w postaci ulew przeplatanych słoneczną pogodą, w czasie której woda szybko zmieniała się w parę. Ubiegły rok był ekstremalnie ciepły, więc parowanie było duże. Kiedy widzi się obecny mokry krajobraz, trudno w to uwierzyć, ale w prawie całej Polsce sumaryczny klimatyczny bilans wodny, czyli różnica między potencjalnym parowaniem a opadem wychodził na zero lub był ujemny, z wyjątkiem rejonów przymorskich, górskich i częściowo wyżynnych. Przestrzennie wyróżniają się doliny wielkich rzek – tam parowanie jest szczególnie duże. To może być kolejna nieintuicyjna cecha klimatu: wody powierzchniowe nie zapewniają retencjonowania wody. Wystawione na działanie słońca szerokie koryta rzeczne, a tym bardziej zbiorniki zaporowe, to miejsca, z których woda ucieka do atmosfery szczególnie łatwo.
O ile zmiana klimatu w ostatnim wieku objawia się systematycznym wzrostem temperatury, o tyle suma opadów nie wykazuje wyraźnego trendu. W ostatniej dekadzie przeważały lata suche, przeplatane przeciętnymi. Podobnie było w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. Wówczas jednak średnie temperatury były niższe, więc parowanie mniejsze. Poza tym rzeki były mniej uregulowane, a więc woda spływała w nich wolniej, a pola, lasy i łąki mniej zmeliorowane, więc woda po opadach i roztopach zostawała na nich dłużej. Przy takich samych opadach susza była mniej prawdopodobna. Dziś sytuacja jest gorsza. I przekłada się też na stan wód podziemnych głębszych niż gruntowe.
Woda do nich przenika powoli. W rocznikach meteorologicznych i hydrologicznych jako ekstremalnie mokry zapisał się rok 2010, podczas gdy w hydrogeologii znalazło to odzwierciedlenie dopiero rok później. Również ubytek wód podziemnych następuje z opóźnieniem. Ostatecznie wykresy ich stanu zwykle charakteryzują się łagodniejszym przebiegiem z mniejszymi amplitudami. W ciągu ostatnich kilkunastu lat coraz łatwiej jednak o wyniki ekstremalne. W niektórych punktach pomiarowych w tym okresie zanotowano stany rekordowo wysokie i rekordowo niskie. Podobnie jak na powierzchni – obecnie często mówi się o powodziach błyskawicznych i suszach błyskawicznych – zwłaszcza w przestrzeni miejskiej, gdzie woda nie wpasowuje się w ramy przestrzenne i czasowe wyznaczone przez inżynierów kanalizacji i architektury krajobrazu.
W związku z tym panuje powszechna zgoda, że trzeba zwiększyć retencję – ale diabeł tkwi w szczegółach. Mateusz Grygoryk, hydrolog z SGGW wskazuje, że w zależności od przyjętych definicji i kryteriów ilość retencjonowanej obecnie w Polsce wody można szacować na kilka lub kilkadziesiąt procent. Z politycznego punktu widzenia najatrakcyjniejsze wydają się wspomniane zbiorniki retencyjne – zaporowe lub wyrobiskowe, które widać, a poza tym można je prezentować jako zbiorniki wielofunkcyjne. Hydrolodzy wskazują jednak, że wiele z ich funkcji wzajemnie się wyklucza – chociażby ochrona przeciwpowodziowa wymaga jak najniższego stanu wody w zbiorniku, czyli braku retencji. Ekohydrolodzy z kolei wskazują, że retencja w dużych zbiornikach dobrze wypada w zestawieniach statystycznych, ale jej użyteczność dla lokalnych ekosystemów i społeczności w praktyce jest mniejsza niż retencja wody w rozproszonych małych zbiornikach naturalnych (lub zbliżonych do naturalnych), a nawet w wodach gruntowych.
Zarówno w ramach europejskiego Zielonego Ładu, jak i w deklaracjach obecnej koalicji rządzącej pojawiają się deklaracje wzmacniania retencji metodami bliskimi naturalnym i zatrzymywania wody tam, gdzie spada, a nie blisko ujścia. Znaczna część funduszy zarówno Unii Europejskiej, jak i Europejskiego Obszaru Gospodarczego, przeznaczana jest na budowę tzw. Błękitno-zielonej infrastruktury. Rozlewiska w dolinach zalewowych to natomiast przykład retencji, która nie wymaga inwestycji.