Grenlandia w okowach lodu i polityki
Starożytni Grecy obszar zamieszkany określali terminem oikouménē, czyli „ekumena”. Pojęcie to odnosiło się do tej części świata, którą znali, podczas gdy współcześni geografowie używają go na opisanie wszelkich terytoriów skolonizowanych przez ludzi. Granice tak rozumianej ekumeny rozszerzały się stopniowo wraz z odkryciami geograficznymi, podbojami kolonialnymi czy masowymi migracjami. Wciąż jednak pewna część lądów nam się opiera. Barierą są trudne warunki środowiska – skrajnie wysokie lub niskie temperatury, brak roślinności, niedostatek wody, nieurodzajne gleby. Czy dziś, gdy Ziemię zamieszkuje ponad 8 mld ludzi, w ogóle istnieją jeszcze jakieś rozległe obszary, gdzie człowiek nie zagląda przez okrągły rok? Gdzie szukać na lądach bezludzia, które geografowie nazwali anekumeną?
Wciąż można wskazać kilka takich miejsc na świecie – pozbawionych roślinności i skrajnie suchych, pustyń i obszarów polarnych. Te drugie czasami nazywane są pustyniami, tyle że zimnymi. Wspólnie zajmują ok. 1/3 lądu. Należy do nich m.in. Grenlandia, największa wyspa świata. Czy jednak cała jest anekumeną? Z pewnością można tak powiedzieć o jej wnętrzu, pokrytym lodowym pancerzem o grubości ponad 3 km i powierzchni 1,7 mln km2. Ale Grenlandia to nie tylko lód. Jej wybrzeża są przeważnie wolne od niego, tworząc obszar o łącznej powierzchni ponad 400 tys. km2 (większy niż terytorium Polski), do którego człowiek dotarł dawno temu. Takie regiony bardzo rzadko są zamieszkane, ale nie bezludne. Badacze nazywają je semiekumenami. Ich charakterystyczną cechą jest to, że żyjący tam ludzie musieli się przystosować do surowych warunków środowiska. Niektórym się to udało, innym nie. Ci pierwsi skolonizowali Grenlandię, na której nie zawsze panowały tak niskie temperatury jak dziś. Zwykle była o wiele cieplejsza, a jej początek można wręcz określić jako gorący.
Narodziny i polityka
Na granicy dwóch oceanów – Atlantyckiego i Arktycznego – 500 km na północ od Islandii z wody wystaje wysepka Jan Mayen, nad którą góruje aktywny wulkan Beerenberg, wznoszący się na wysokość 2277 m n.p.m. Jej jedynymi mieszkańcami są norwescy meteorolodzy, ale latem pojawiają się tu przedstawiciele innych dziedzin nauki, w tym geolodzy zafascynowani genezą tej odludnej wysepki. Swoje istnienie zawdzięcza ona wulkanowi, który wyrósł na północnym krańcu naturalnej podwodnej platformy, ciągnącej się na długości ponad 200 km w kierunku Islandii. Skąd jednak wzięła się sama platforma? Ponieważ znajduje się na środku oceanu i na dodatek niedaleko Grzbietu Śródatlantyckiego, z którego wylewa się magma tworząca skorupę typu oceanicznego, odpowiedź wydawała się oczywista: to jeden z wielu podwodnych płaskowyżów powstałych wskutek nagromadzenia lawy.
Dlatego pierwsi badacze, którzy przyjechali z przyrządami do pomiaru anomalii magnetycznych i anomalii siły ciężkości, przecierali oczy ze zdumienia, analizując zebrane dane. Wynikało z nich bowiem, że platforma jest kawałkiem dawnego kontynentu. Kolejne analizy, tym razem sejsmiczne, potwierdziły, że grubość skorupy kontynentalnej wynosi w tym miejscu 16 km. Zdaniem naukowców mikrokontynent Jan Mayen liczy ok. 56 mln lat. Wówczas to nastąpiły wydarzenia, których konsekwencje, także geopolityczne, obserwujemy do dziś. Potężne pęknięcie tektoniczne w skorupie ziemskiej, zwane ryftem oceanicznym, dało początek północnemu Atlantykowi. Ocean – początkowo niewielki, ale pęknięcie z czasem znacznie się powiększyło – oddzielił od siebie dwa lądy, które były połączone przez jakieś 400 mln lat. Pierwszy z nich, zwany Laurencją, jest rdzeniem współczesnej Ameryki Północnej, drugi to znana nam dobrze Eurazja.
Kiedy doszło do tego geologicznego rozłamu, Grenlandia znalazła się po jego amerykańskiej stronie, podobnie jak mikrokontynent Jan Mayen, który zapewne powędrowałby wraz z całą wyspą na zachód, ale w pewnym momencie został od niej odcięty i zaczął być przesuwany na wschód. W końcu nie dotarł ani tu, ani tu – pozostał na środku oceanu. Natomiast Grenlandia coraz bardziej oddalała się od Eurazji, a dokładniej – od Półwyspu Skandynawskiego i Wielkiej Brytanii, z którymi długo tworzyła całość. Ich rozstawaniu się towarzyszył jeden z największych kataklizmów klimatycznych w dziejach planety. Na dno ryftu zaczęły się wydostawać z wnętrza planety gigantyczne ilości lawy i gazów cieplarnianych. Względnie szybko, najwyżej w ciągu kilku tysięcy lat – w geologii to mgnienie oka – średnia temperatura na naszym globie, już i tak znacznie cieplejszym niż dziś, podniosła się jeszcze o 5–8ºC. Ziemia przeobraziła się w szklarnię – gorącą i wilgotną. Za północnym kołem podbiegunowym wyrosły palmy, a w przybrzeżnych morzach arktycznych zamieszkały gady podobne do współczesnych aligatorów i olbrzymich żółwi. Ciepłolubne zwierzęta czuły się świetnie w wodzie mającej temperaturę dzisiejszego tropikalnego oceanu. Rośliny i zwierzęta uciekały jak najdalej od równika, gdzie było piekielnie gorąco. Te gatunki, które umknąć nie zdołały, masowo ginęły. Taka to właśnie gorączka, przez naukowców nazwana paleoceńsko-eoceńskim maksimum termicznym, w skrócie PETM (od ang. Paleocene-Eocene Thermal Maximum), towarzyszyła pożegnaniu Grenlandii z Europą. To były szalone czasy! I mimo wszystko dość nietypowe jak na Ziemię, która przecież niejedno już przeżyła.
Zarazem Grenlandia nie przytuliła się do właściwego kontynentu amerykańskiego. Oddzielona od niego seriami uskoków tektonicznych, cały czas trzymała się nieco z boku i zachowała pewną autonomię. I tak jest do dziś. Pomiędzy nią a Kanadą biegnie długie pęknięcie w skorupie ziemskiej zwane Kanadyjsko-Arktycznym Systemem Ryftowym, ciągnące się od Morza Labradorskiego na południu przez Cieśninę Davisa i Morze Baffina po położoną najbardziej na północy Cieśninę Naresa, o długości ponad 500 km i minimalnej szerokości ok. 35 km, pośrodku której znajduje się wysepka Hansa o długości i szerokości ok. 1 km. Ten skrawek nagiego skalistego lądu był przez pół wieku przedmiotem sporu terytorialnego pomiędzy Kanadą a Danią (rozstrzygnięto go dopiero w 2022 r. – przez środek wyspy poprowadzono granicę). O wiele istotniejszy spór o fundamentalnym znaczeniu dla przyszłości całej Arktyki dotyczy innej struktury geologicznej, większej i dość nietypowej…
Jest nią wielki łańcuch górski, dwa razy dłuższy od Alp, o wysokości względnej ponad 3 km. Nie zobaczycie go jednak na mapach lądów, ponieważ w całości znajduje się pod wodą. O istnieniu tych gór długo nikt nie wiedział. Odkryli je dopiero w poł. XX w. Rosjanie i nazwali Grzbietem Łomonosowa. Następnie ustalono, że łańcuch ciągnie się od Grenlandii i kanadyjskiej Wyspy Ellesmere’a w kierunku płytkich przybrzeżnych mórz sąsiadujących z Syberią. Przebiega niedaleko bieguna północnego, przecinając na pół dno Oceanu Arktycznego i tworząc najkrótszy łącznik pomiędzy lądami wschodniej i zachodniej półkuli. Kolejne odkrycie dotyczące tej struktury zdumiało geologów. Okazało się bowiem, że jest ona zatopionym kawałkiem kontynentu, a powstała 60–50 mln lat temu w ramach tego samego epizodu odsuwania się od siebie Ameryki Północnej i Eurazji. Choć lądy te oddalały się od siebie, to wciąż łączył je wąski pomost pod postacią pasma górskiego. W końcu został on zalany przez ocean i przysypany młodszymi osadami geologicznymi, ale nadal istnieje, a naukowcy intensywnie debatują nad tym, czy stanowi przedłużenie Ameryki Północnej, czy raczej Eurazji.
Skąd ta intensywność dyskusji? Okazało się, że ustalenie geologicznej pozycji Grzbietu Łomonosowa może mieć olbrzymie konsekwencje geopolityczne. Jeśli bowiem podwodne góry są północnoamerykańskie, wówczas spora część dna Oceanu Arktycznego, łącznie z biegunem północnym oraz wodami w promieniu setek kilometrów wokół niego, powinna przypaść Kanadzie oraz Danii, do której należy Grenlandia. Jeśli natomiast Grzbiet Łomonosowa jest kawałkiem Eurazji, wtedy biegun z przyległościami powinien zostać przyznany Rosji. Wszystkie zainteresowane strony od ćwierć wieku próbują przekonać do swojej wersji ONZ-owską Komisję Granic Szelfu Kontynentalnego (CLCS), która rozstrzyga takie spory. W tej rywalizacji politycznej ważną rolę odgrywają argumenty naukowe. Grenlandia ze względu na swoje położenie geograficzne ma w tej debacie kluczowe znaczenie. A wszystko to jest konsekwencją zdarzeń sprzed dziesiątek milionów lat.
Niechciane zimno
Późniejsze dzieje geologiczne Grenlandii wiązały się z ochładzaniem się klimatu na całym globie. Ale w Arktyce temperatury zjeżdżały bardzo powoli. Generalnie ten region świata, choć kojarzy się nam z lodem i mrozem, nie lubi chłodów. Podczas gdy na Antarktydzie pierwsze wielkie lodowce pojawiły się już 34 mln lat temu, a przed 14 mln lat skryła się ona cała pod olbrzymią białą kołdrą o grubości 4 km, to za kołem podbiegunowym północnym naprawdę zimno zrobiło się dopiero 2,5 mln lat temu, gdy kończył się pliocen i zaczynał plejstocen. Lecz jeszcze pół miliona lat wcześniej, w fazie zwanej plioceńskim maksimum termicznym, północny Atlantyk w pobliżu Spitsbergenu i północnej Grenlandii miał temperaturę 18°C. Dziś wynosi ona ok. 0°C. Arktyczne lądy też były wtedy o wiele cieplejsze. Analiza torfów sprzed 3 mln lat, do których dowiercono się na Wyspie Ellesmere’a, sąsiadującej od zachodu z północną Grenlandią, pokazała, że w tym czasie średnia roczna temperatura tego miejsca wynosiła –3°C, podczas gdy dziś to –19°C. Kilkanaście stopni różnicy, choć – jak zauważyli autorzy tamtych badań – cały glob był wtedy cieplejszy od dzisiejszego jedynie o 2–3°C.
W plejstocenie klimat ziemski maksymalnie się ochłodził, ale przed 2 mln lat Grenlandia wciąż była o wiele cieplejsza niż dziś i nawet na północy porośnięta lasem. Tak wynika z badań, które przeprowadził niedawno Eske Willerslev z Københavns Universitet. W 2022 r. jego zespół znalazł kopalne DNA w próbkach zmrożonego gruntu, zebranego na Ziemi Peary’ego (tak nazywa się wolna od lodu ze względu na skrajnie suchy klimat północno-wschodnia część Grenlandii). Materiał genetyczny pochodził od roślin i zwierząt występujących na tym terenie przed 2 mln lat. Dziś jest to arktyczna pustynia z mchami i porostami. Wtedy jednak rósł tu wielogatunkowy las, składający się m.in. ze świerków, brzóz, topoli i cisów, w którym żyły renifery, a także pięciotonowe mastodonty amerykańskie, preferujące takie krajobrazy. Willerslev ocenił, że Ziemia Peary’ego była w tym czasie cieplejsza o 10–12°C niż dziś, przy czym w miesiącach letnich średnie temperatury musiały wyraźnie przekraczać 10°C, bo inaczej las by nie wyrósł. Słowem – badacze doszli do wniosku, że na północy Grenlandii nie panował klimat arktyczny jak obecnie, ale umiarkowany chłodny, podobny do klimatu północnej Finlandii.
A przecież teoretycznie epoka lodowcowa trwała już wtedy na Ziemi od pół miliona lat. Grenlandia jednak wciąż dzielnie się broniła przed skrajnym zimnem, choć niewykluczone, że lodowce zagnieździły się już w wysokich łańcuchach górskich na jej wschodzie i południu. Symulacje komputerowe sugerują, że pierwsze jęzory lodowe mogły się tam pojawić ok. 2,7 mln lat temu. W tym czasie w nisko położonym centrum wyspy oraz na jej płaskich wybrzeżach wciąż było leśnie i zielono. Spadający zimą śnieg znikał bez śladu z nastaniem wiosny. Ale plejstoceńska zamrażarka nie odpuszczała, a klimatowi pomagała geologia. Tak wskazują badania przeprowadzone w Górach Watkinsa – najwyższym paśmie Grenlandii, którego czubki wystają spod czaszy lodowej. Jednym z tych szczytów jest Góra Gunnbjørna (3694 m n.p.m.), najwyższa w całej Arktyce. Analiza skał zebranych pod wierzchołkami wykazała, że kilka milionów lat temu ta część wyspy zaczęła się szybko podnosić, wypychana przez magmę podpływającą z wnętrza globu w niedalekiej Islandii. Wraz z podnoszeniem lądu klimat na nim się ochładzał. Poza tym cała wyspa powoli przesuwała się na północ, a z drugiej strony – ku niej przemieścił się też biegun północny.
Ostatecznie Grenlandia została zamrożona. Milion lat temu była już w większości pokryta lodem, który wypełzł z łańcuchów górskich i zajął niziny. Ale i wtedy zdarzały się okresy, gdy temperatura na pewien czas podnosiła się wyraźniej, posłuszna rytmicznym zmianom ciepła słonecznego docierającego do planety. Ocieplenia przychodziły niespodziewanie. Jakby nagle ktoś odkręcił główny zawór ziemskiego centralnego ogrzewania. Część plejstoceńskich lodów wówczas topniała, a pochodząca z nich woda wlewała się do oceanów, podnosząc ich poziom. Nie trwało to jednak długo. Gdy tylko położenie Ziemi względem Słońca zmieniło się na mniej korzystne, chłód powracał, lądolody puchły, a morza opadały. Te ciepłe epizody naukowcy nazwali interglacjałami – w odróżnieniu od znacznie dłuższych faz inwazji lodu określanych glacjałami lub po prostu zlodowaceniami. Generalnie rekonstruowanie historii lądolodów nie jest łatwe, ponieważ one same dość skutecznie zacierają ślady, przesuwając się po skalnym podłożu. Naukowcy próbują więc zajrzeć pod lód, wykonując odwierty, oraz przeglądają rozmaite naturalne archiwa, takie jak osady morskie, jeziorne czy nawet jaskiniowe. Wszędzie tam mogły się zachować informacje o dawnym środowisku – jego klimacie, faunie i florze.
W przypadku Grenlandii badacze zrekonstruowali z dużą dokładnością dwa ostatnie interglacjały. Pierwszy nastąpił ok. 400 tys. lat temu, drugi – przed 125 tys. lat. Za każdym razem Grenlandia zachowała się inaczej. Podczas wcześniejszego interglacjału pozbyła się większości lodu, a jej południową część porósł las. Średnia temperatura lata w Arktyce była wtedy wyższa od współczesnych wartości zaledwie o 2–3°C. Mimo to z grenlandzkiego lądolodu zostało niewiele. Inaczej przebiegały zdarzenia w drugim interglacjale. Choć był nieco cieplejszy od poprzedniego, to większość lodowej kołdry ocalała. Skąd ta odmienna reakcja? Odpowiedź zawiera się w jednym słowie: czas. W trakcie wcześniejszego interglacjału wyższe temperatury letnie utrzymywały się w Arktyce przez jakieś 20 tys. lat, podczas późniejszego – tylko przez 5–7 tys. Za krótko, by pokonać lądolód.
Idą ludzie
Również obecne ocieplenie nie uczyniło na razie większej krzywdy grenlandzkiemu rezerwuarowi lodu, którego są blisko 3 mln km3. Tego ciepłego okresu nie uznano formalnie za kolejny interglacjał, ale za nową epokę geologiczną – holocen – która nastała po zakończeniu plejstocenu. Co ciekawe, granicę pomiędzy obiema epokami wyznaczono właśnie w grenlandzkim lodzie, a dokładniej w rdzeniu podzielonym na kawałki i przechowywanym w chłodniach Niels Bohr Institutet for Astronomi, Fysik og Geofysik przy Københavns Universitet. Jego łączna długość wynosi 3085 m, a wydobyto go dwie dekady temu w ramach „North Greenland Ice Core Project” (NGRIP). Wiertło przebiło wówczas całą skorupę lodową Grenlandii. Kolejne kawałki rdzenia odsyłano do Kopenhagi, gdzie próbowano z nich odczytać przeszłość. Mniej więcej w połowie tej wędrówki w dół pokrywy lodowej, która była równocześnie wędrówką w czasie, a dokładnie na głębokości 1492 m i 45 cm, naukowcy natrafili na nagłą zmianę składu izotopowego lodu. Wiedzieli, co ona oznacza. Oto na Ziemię powracało ciepło. Datowanie wykazało, że świat znalazł się na wirażu przed 11,7 tys. lat. Geolodzy uznali, że w tym właśnie miejscu należy wbić złoty gwóźdź (ang. golden spike), czyli wyznaczyć wzorcową granicę pomiędzy dwiema jednostkami geologicznymi.
Granica ta oddziela grubą kreską dwa światy: zimnego plejstocenu i ciepłego holocenu. W miarę wzrostu temperatury lądolody, pokrywające wcześniej znaczną część Europy, Azji i Ameryki Północnej, zaczęły się kurczyć i znikały, a ich miejsce zajmowały najpierw tundra, a potem lasy. Wody roztopowe podnosiły poziom oceanów. Lecz Grenlandia pozostawała zmrożona, jakby plejstocen na niej się nie skończył. Owszem, trochę lodu ubyło z niej podczas holoceńskiego optimum klimatycznego, które zaczęło się przed 8 tys. lat, a skończyło 3 tys. lat później, potem jednak przyszło ochłodzenie i lodowce znów zaczęły przybierać na wadze. Jednym z najnowszych jej nabytków jest czasza Hans Tausens Iskappe, mająca 100 km długości, 80 km szerokości oraz ponad 300 m grubości. Odizolowana od głównego lądolodu, urosła niemal od zera w ciągu 4 tys. lat. Niektórzy badacze uważają, że gdyby to zależało wyłącznie od samej natury, nasza półkula już szykowałaby się do kolejnego zlodowacenia. Teraz jednak natura ma niewiele do powiedzenia. Gazów cieplarnianych w atmosferze jest najwięcej od 3 mln lat, temperatury na globie znów rosną, a z Grenlandii ubywa obecnie średnio ok. 300 km3 lodu rocznie. To już nasze dzieło.
Człowiek długo trzymał się z daleka od Grenlandii. To jeden z najpóźniej zasiedlonych przez nas kawałków świata. Homo sapiens dotarł tu ponad 5 tys. lat temu, czyli mniej więcej wtedy, gdy na Ziemi dobiegało końca holoceńskie optimum klimatyczne, nad Nilem pierwsi faraonowie jednoczyli Egipt, a nad Eufratem szczyt potęgi przeżywało miasto Uruk, w którym żyło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Dodajmy jednak, że znacznie później niż na Grenlandii ludzie pojawili się choćby na Madagaskarze, Islandii i większości wysp Oceanii, łącznie z Nową Zelandią. Kim byli pierwsi Grenlandczycy? Skąd przybyli i kto był ich najbliższym krewniakiem? Czy pojawili się w ramach jednej fali migracyjnej? Śmiałą, choć wymagającą mnóstwa pracy próbę podjął znany nam już Eske Willerslev z zespołem genetyków, archeologów i antropologów. Poddali oni analizom DNA ponad sto próbek kości, zębów i włosów znalezionych na kilkunastu stanowiskach na Grenlandii, w kanadyjskiej Arktyce, na Alasce oraz we wschodniej Syberii. Próbki pobrali także od żywych ludzi: Inuitów z Grenlandii, Indian północnoamerykańskich oraz rdzennych mieszkańców Syberii i archipelagu Aleutów. Dzięki temu zrekonstruowano genetyczną prehistorię zasiedlenia arktycznych regionów Nowego Świata.
Jak zatem wygląda ta prehistoria? Pierwsza fala kolonizatorów dotarła w zimne rejony Ameryki ok. 5,5 tys. lat temu. Przybysze pochodzili z Syberii, ale nie mieli nic wspólnego z tymi Azjatami, którzy znacznie wcześniej stali się przodkami Indian. Obie fale migracji łączyło właściwie tylko to, że do Nowego Świata wędrowały przez Alaskę. Paleoeskimosi – jak nazwano ten lud – od początku trzymali się z dala od innych. Z Alaski, na której pewnie przez jakiś czas mieszkali, podążyli od razu na wschód i ostatecznie dotarli aż do północnej Grenlandii. Następnie – co wydaje się niezwykłe, ale tak właśnie wynika z analiz DNA – przez kolejne 4 tys. lat żyli w całkowitej izolacji od świata. Nie byli liczni. Ich populację naukowcy oszacowali na maksymalnie kilka tysięcy osób, z czego ok. tysiąca żyło na Grenlandii. Polowali na renifery, woły piżmowe i foki. Używali zwykle prostych narzędzi kamiennych i rzeźbili przepiękne figurki w drewnie lub kości. Mieli własny świat i dobrze im się wiodło. Żyli w małych grupach i z czasem stworzyli odrębne kultury: Independence, Saqqaq i na końcu Dorset. Genetycznie byli jednak tacy sami.
Ta izolacja paleoeskimosów zakończyła się katastrofą. Jej przyczyn i przebiegu nie znamy, ale jedno jest pewne: 600–800 lat temu zniknęli z Arktyki. Ślad po nich urywa się nagle – zarówno ten genetyczny, jak i archeologiczny. Naukowcy wciąż nie znaleźli odpowiedzi na pytanie, jaki związek miała z tym ekspansja Inuitów. Oni również przybyli z Azji. Ok. 1000 lat temu przekroczyli Cieśninę Beringa, a na początku XIII w. lub nieco później dotarli także do Grenlandii. Byli dziesiątki razy liczniejsi i bardziej zaawansowani technicznie niż paleoeskimosi, których nazywali Tuniit lub Sivullirmiut, czyli „pierwsi mieszkańcy”. Analizy DNA mówią wyraźnie, że paleoeskimosi nie przekazali genów średniowiecznym przodkom współczesnych Inuitów. Ci drudzy są potomkami ludów przybyłych względnie niedawno z Syberii.
Przybysze podpatrzyli od paleoeskimosów kilka myśliwskich sztuczek, w tym sposób polowania na foki w przeręblach. Dzięki temu potem, gdy klimat w Arktyce w małej epoce lodowej zaczął się szybko oziębiać, Inuici łatwiej przystosowali się do surowych warunków. W przeciwieństwie do wikingów, którzy w południowo-zachodniej Grenlandii pojawili się już pod koniec X w., czyli o wiele wcześniej niż Inuici, i założyli osady, by hodować krowy i owce, ale na przełomie XIV i XV w. uciekli z wyspy przed zimnem. Ich rolnictwo zaczęło podupadać, a dieta z samych tylko zwierząt morskich jakoś się wśród nich nie przyjęła. Gdy trzy stulecia później przybyli tu Duńczycy i Norwegowie, po paleoeskimosach i wikingach pozostały tylko wzmianki w opowieściach oraz nieliczne kości znajdowane w resztkach ich obozowisk, osad i domostw. Jedynymi mieszkańcami Grenlandii byli Inuici. I dziś stanowią oni zdecydowaną większość spośród ok. 60 tys. Grenlandczyków.
Powrót Europejczyków
Nastąpiło to w I poł. XVIII w. i zaczęło się konfliktem. Z jednej strony były Dania z Norwegią (oba kraje tworzyły wówczas unię, która przetrwała do początku XIX w.), a z drugiej strony – holenderscy wielorybnicy, który znali i odwiedzali od dawna brzegi zachodniej Grenlandii, gdyż dysponowali najlepszymi mapami tego regionu świata. Dzieje wyspy na następne stulecia zostały rozstrzygnięte podczas bitwy morskiej, która rozegrała się w czerwcu 1739 r. w pobliżu miasta, które dziś nosi inuicką nazwę Ilulissat, ale początek dała mu holenderska faktoria Maklykout, przemianowana następnie przez Duńczyków na Jakobshavn po wygraniu bitwy z Holendrami. Był to jedyny do tej pory konflikt zbrojny o prawo panowania nad Grenlandią. W 1814 r. Dania rozstała się z Norwegią, przekazując ją Szwecji, ale zachowała sobie Grenlandię. Od tego momentu wyspa stała się na półtora wieku duńską kolonią, choć na początku XX w. Norwegia po ogłoszeniu niepodległości i uniezależnieniu się od Szwecji zgłosiła roszczenia do kawałka jej wschodniej części. Oba kraje prężyły muskuły, ale ostatecznie do konfliktu zbrojnego nie doszło, a w 1933 r. roszczenia norweskie odrzucił Stały Trybunał Sprawiedliwości Międzynarodowej (poprzednik Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości).
Grenlandią zainteresowali się też odkrywcy i naukowcy. Pierwszy jej florę i faunę badał Otto Fabricius, duński pastor luterański i zarazem przyrodnik, który przebywał na niej w latach 1768–1773. Zimą mieszkał w inuickiej ziemiance przykrytej darnią. Ściany takich chat wykładano wielkimi kamieniami, a dach wspierano belkami wykonanymi z drewna wyrzuconego na brzeg przez morze. Latem Fabricius przeprowadzał się do namiotu z foczych skór. Korzystał z lampki oliwnej i miał ze sobą tylko jedną książkę – dziesiątą edycję „Systema naturae” Linneusza. Po powrocie do Danii napisał po łacinie dzieło „Fauna Groenlandica” z omówieniem 473 gatunków zwierząt. W I poł. XIX w. do Grenlandii dotarł angielski żeglarz William Scoresby, który polował na wieloryby, a jednocześnie prowadził obserwacje meteorologiczne, fascynował się kryształkami lodu i mierzył temperaturę oceanu na różnych głębokościach. Pierwszy wykonał w 1822 r. szczegółową mapę fragmentu wschodniego wybrzeża o długości ok. 600 km.
Wciąż jednak nie wiedziano dokładnie, co się znajduje na północ od Grenlandii. Dość powszechnie uważano, że Ocean Arktyczny nie jest zlodzony. Niemiecki kartograf August Petermann był nawet przekonany, że wokół bieguna północnego w ogóle nie ma wody. Na swoich mapach z lat 60. i 70. XIX w. umieszczał ląd ciągnący się od Grenlandii aż do Cieśniny Beringa po drugiej stronie Oceanu Arktycznego. Jego rodak Karl Koldewey z grupą naukowców postanowił zweryfikować tę śmiałą tezę, a przy okazji stanąć na biegunie i uznać go za własność Niemiec świeżo zjednoczonych w 1871 r. pod egidą Prus. Nic z tego oczywiście nie wyszło. Cztery lata później Brytyjczycy zorganizowali ekspedycję, której celem było dotarcie do bieguna od strony cieśniny oddzielającej Grenlandię od Wyspy Ellesmere’a. Wyprawą dowodził George Nares, na którego cześć nazwano później ową cieśninę. Dwa brytyjskie okręty pokonały ją, ale dalszą drogę na północ zagrodził im gruby lód morski. Przy okazji zbadano kawałek północnej Grenlandii, ale wciąż nie wiedziano, gdzie się ona kończy i co znajduje się w jej wnętrzu.
Zaspokoić ciekawość w tej drugiej kwestii próbowali szwedzki geolog i hydrolog Adolf Erik Nordenskiöld oraz amerykański polarnik Robert Peary odpowiednio w 1883 i 1886 r. Pierwszy spodziewał się tundry, a nawet rzadkiego lasu w środku wyspy, ale jego zespół poddał się po pokonaniu po lodzie 230 km. Drugi zdołał przebyć 160 km. Dwa lata później jednak Fridtjof Nansen przeszedł na nartach całą południową Grenlandię, stwierdzając, że jest ona pokryta lądolodem. Z kolei uparty Peary w ostatniej dekadzie XIX w. zorganizował dwie wyprawy, które pozwoliły mu ustalić, że Grenlandia to wyspa, a jej północny kraniec stanowi przylądek Morris Jesup, znajdujący się 712 km od bieguna północnego. Ale nie był on pierwszym człowiekiem, który tu dotarł. Już ponad 3 tys. lat wcześniej ten kawałek lądu przemierzali paleoeskimoscy myśliwi polujący na piżmowoły – pozostały po tych łowcach resztki tymczasowych obozowisk. Znacznie wcześniej wiedzieli oni, że Grenlandia nie ciągnie się dalej na północ, choć nie ma pewności, czy orientowali się, że jest wyspą, a już z pewnością nie mieli pojęcia, że większej nie ma na świecie. Dziś najbardziej na północ wysuniętą stałą ludzką siedzibą na Grenlandii jest wojskowy posterunek Station Nord, w którym zimą przebywa pięć osób. Bliżej bieguna znajduje się tylko kanadyjska baza Alert na Wyspie Ellesmere’a.