Lód, broń i tajemnice
Członkowie ekspedycji GreenDrill zgromadzili się wokół wiertnicy w namiocie rozbitym na powierzchni lodowej pokrywy Grenlandii. Maszyna pracowała, trzęsąc się i zawodząc. Od wielu dni przebijała powoli stary, zbity lód, aby dotrzeć do znajdującego się pod nim skalnego podłoża.
Na zewnątrz niebo było bezchmurne, świeciło słońce. Wiatr, który wiał od strony najwyższego punktu kopuły lodowej znajdującego się 1200 m wyżej i w odległości setek kilometrów na zachód, to słabł, to się wzmagał. Pod wpływem jego podmuchów namiot trząsł się niczym dmuchany dziecięcy zamek zainstalowany przez jakiegoś szaleńca na krańcu świata. Dziewięciu członków ekspedycji – inżynierowie, naukowcy, specjaliści od przetrwania w warunkach polarnych – wiedziało, że już niedługo powinni dotrzeć do litej skały. Jednakże Forest Harmon, wiertacz obsługujący pokrętło wiertnicy, twierdził, że wciąż nie czuje nadejścia tego kluczowego momentu, gdy metalowy chwytak głowicy wiertła odseparowuje rdzeń skalny od podłoża.
Miejsce wierceń nazwane GreenDrill znajdowało się na zamarzniętym skraju Strumienia Lodowego Północno-Wschodniej Grenlandii, w skrócie NEGIS (Northeast Greenland Ice Stream). Jest to ogromny, ruchomy jęzor lodu odprowadzający do oceanu od 12 do 16% całej pokrywy lodowej Grenlandii. Jeśliby przenieść go na wschodnie wybrzeże USA, wyglądałby jak płynący powoli łańcuch górski osiągający w najwyższym miejscu wysokość prawie 2 km, mający od 30 do 50 km szerokości i rozciągający się od Bostonu po Waszyngton. Gdyby cała pokrywa lodowa Grenlandii stopniała, poziom mórz na Ziemi podniósłby się o około 7,3 m. Znaczna część tej powodzi wydostałaby się do oceanu za pośrednictwem NEGIS.
Oczywiście, tak wielki lądolód nie zniknie od razu, ale naukowcy coraz bardziej niepokoją się oznakami jego coraz szybszego topnienia. Niedawny raport wykazał, że co najmniej od 27 lat masa lodu co roku się zmniejsza. Według innych badań niemal wszystkie lodowce spływające z wnętrza wyspy w ostatnich dekadach schudły lub się cofnęły. Sam NEGIS w ciągu ostatnich 10 lat znacznie przyspieszył i zmniejszył swoją grubość.
Elliot Moravec, inżynier mechanik monitorujący wskaźnik ciśnienia płynu wiertniczego, uśmiechnął się, ale tylko lekko. Wyglądało na to, że wreszcie wszystko pójdzie tak, jak trzeba – zanim dotarli na lód, nic się nie udawało. Poprzedzające tygodnie obfitowały w porażki – spore opóźnienia logistyczne, odwoływane lądowania wojskowych samolotów transportowych. Ambitniejszy plan, zakładający wykonanie wierceń znacznie większym wiertłem w dwóch różnych miejscach, został porzucony. Dwaj główni liderzy naukowi projektu musieli w ostatniej chwili zrezygnować z wyprawy. Jeden z nich dotarł wprawdzie na Grenlandię, ale zaraz musiał wrócić. Drugi podjął bolesną decyzję, nawet nie próbując dotrzeć na lód. Reszta zespołu przez długie tygodnie była uwięziona w Kangerlussuaq – osadzie na południowo-zachodnim wybrzeżu Grenlandii oddalonej o około 1350 km od wybranego wcześniej miejsca wierceń. A potem nagle w ciągu siedmiu dni trzeba było wykonać ponad 10 lotów, by przetransportować ekipę i wiele ton sprzętu.
Dziś jednak, zaledwie na dwa tygodnie przed końcem ekspedycji, wiertło w końcu dotarło do progu intrygującego odkrycia. Uczestnicy ekspedycji mieli poczucie, że głęboko pod ich stopami może się znajdować coś niezwykłego: zamrożony w skale świat z czasów, gdy na wyspie nie było lodu. Ustalenie, kiedy po raz ostatni ten region świata był zielony, pomogłoby naukowcom z całego świata w znalezieniu odpowiedzi na pytanie o znaczeniu fundamentalnym: czy lądolód Grenlandii może być jeszcze wrażliwszy, niż nam się do tej pory wydawało?
Od czasu, gdy prezydent Donald Trump ogłosił, że jego administracja pragnie „zdobyć” największą wyspę świata, Grenlandia stała się obiektem powszechnego zainteresowania. Zmiany klimatu odsłaniają tereny niegdyś pokryte lodem, zwiększając presję polityczną na mieszkańców wyspy – dotyczy to również oblewających ją wód, z których znika lód morski. Choć plan obecnej administracji USA mający na celu dobranie się do grenlandzkich zasobów naturalnych jest nowy, to amerykańskie pragnienie, by zająć zmrożoną wyspę i czerpać korzyści z jej eksploatacji, już takie nowe nie jest.
W latach 1956–1957 Korpus Inżynieryjny Armii Stanów Zjednoczonych w ramach przedsięwzięcia, nazwanego Snow, Ice and Permafrost Research Establishment (SIPRE) pozyskał pierwsze dłuższe rdzenie lodowe z Grenlandii. Wcześniej Europejczycy i Amerykanie próbowali przez wiele dekad najpierw przebyć, a potem przewiercić pokrywę lodową wyspy. Wciąż spoczywa tu w lodzie Alfred Wegener, „ojciec hipotezy dryfu kontynentalnego”. Zorganizował on cztery ekspedycje, których celem było zbadanie grenlandzkiego lodu. Zginął podczas swojej ostatniej wyprawy w 1930 roku. Tuż przed tym, jak sam stał się częścią grenlandzkiej lodowej księgi, napisał: „Zbliżamy się do nowej ery eksploracji polarnej charakteryzującej się skutecznym i racjonalnym wykorzystaniem nowych technik. Wszystko, co chcemy i możemy zmierzyć, musi zostać zmierzone na miejscu.”
W 1956 roku amerykańscy naukowcy zrobili dokładnie to, o czym pisał Wegener, ale ich obecność na Grenlandii miała tyle samo wspólnego z zimnym lodem, ile z zimną wojną. Rzeczywistym powodem aktywności rządu USA było zwiększenie potencjału wojskowego w Arktyce, by móc szpiegować ZSRR ze znacznie bliższej odległości. Miejsce, z którego uczestnicy SIPRE wydobyli pierwsze głębokie rdzenie lodowe, nazwano Site 2 – oficjalnie było ono celem ekspedycji naukowej, ale równocześnie umieszczono tu tajną instalację radarową pracującą 24 godziny na dobę. Ta rywalizacja geopolityczna umożliwiła dokonanie odkryć naukowych, które wcześniej wydawały się nieosiągalne: wydobyte z lodu rdzenie dały początek międzynarodowemu wyścigowi – rywalizacji, kto głębiej nawierci lądolód. Te pierwsze rdzenie i wszystkie następne stały się czymś w rodzaju klimatologicznego fundamentu, na którym opiera się znaczna część naszej wiedzy na temat gwałtownych wahań ziemskiego klimatu.
Chociaż trudno jest policzyć, ile dokładnie rdzeni lodowych pozyskano, samo zsumowanie długości lodu przechowywanego w zamrażarkach należących do Danii (Grenlandia jest autonomicznym terytorium Królestwa Danii) i USA daje wartość ponad 34 km. Naukowcy przeprowadzili wiele badań, m.in. wydatowali te rdzenie, zmierzyli ciśnienie uwięzionych w nich pęcherzyków powietrza, przeanalizowali strukturę śniegu, zidentyfikowali ślady pyłów pochodzących z dawnych erupcji wulkanicznych. Dzięki nim mogliśmy pośrednio śledzić przebieg wielkich i nagłych zmian klimatu, cofając się o 123 tys. lat w przypadku lodu z Grenlandii i aż o 1,2 mln lat w przypadku lodu z Antarktydy. „Ten nieprzerwany i mający dużą dokładność zapis jest podstawą naszej wiedzy o dawnym klimacie” – mówi Joerg Schaefer, współlider projektu GreenDrill.
Ja sam mam osobiste doświadczenie z jednym z tych „fundamentów”. Przed 25 laty jako magistrant spędziłem miesiąc na statku badawczym unoszącym się u wybrzeży Półwyspu Kalifornijskiego. Celem misji było nawiercenie dna morskiego i wydobycie z niego rdzeni. Godzinami wykonywałem pomiary – było ich łącznie ponad 30 tys. – wpatrzony w cuchnący, przesiąknięty metanem muł.
Podobnie jak rdzenie lodowe, również rdzenie z osadami dennymi mają liczne, widoczne gołym okiem, poziome warstewki. W lodzie odpowiadają one sezonowym zmianom w wielkości opadów śniegu; w osadach dennych inną barwę ma warstwa letnia, inną – zimowa. Wykonywałem pomiary, których celem było odczytanie sygnału klimatycznego z tych naprzemiennych jasnych i ciemnych pasm. Jednak aby potwierdzić, że te klimatyczne zapisy są zgodne z prawdą, musiałem zweryfikować moje dane z zapisami paleoklimatycznymi, co do których klimatolodzy mieli pewność, że mają związek z chłodnymi i ciepłymi epizodami – były to właśnie rdzenie lodowe z Grenlandii.
W 1999 roku, kiedy prowadziłem badania, złotym standardem były dwa takie rdzenie. Pierwszy uzyskano podczas projektu Greenland Ice Sheet Project 2 (GISP2), drugi pochodził z projektu Greenland Ice Core Project (GRIP). Oba były efektem przyjaznej rywalizacji pomiędzy dwoma zespołami – jednym kierowanym przez naukowców z USA (GISP2), drugim przez badaczy z Europy (GRIP). W tym przypadku obyło się bez tego zimnowojennego sztafażu. Rozpoczynając prawie w tym samym czasie (Amerykanie mieli przewagę jednego sezonu terenowego nad Europejczykami), oba zespoły oddalone od siebie o mniej niż 30 km i ulokowane blisko najwyższego punktu grenlandzkiego lądolodu, zaczęły się ścigać, który pierwszy dotrze do podłoża skalnego wyspy.
W lipcu 1992 roku wygrała Europa. Europejski zespół przewiercił lód grubości niemal 3000 m i zatrzymał się na skale. Gdy rok później swoją pracę zakończyła grupa amerykańska, okazało się, że jej rdzeń jest nie tylko dłuższy, ale poza lodem zawiera też pięciometrowej długości segment ze skałą znajdującą się bezpośrednio pod lodem – była to wyjątkowo rzadka zdobycz.
Te dwie długie i stare kroniki klimatyczne stały się punktami odniesienia dla pomiarów pochodzących z innych miejsc. Mój zapis utrwalony w osadach dennych sięgał 52 tys. lat wstecz. Mogłem jego warstewki od jasnych (chłodniejsze okresy) do ciemnych (cieplejsze fazy) porównać z rdzeniami lodowymi i sprawdzić, czy zapisy wahań temperatury są ze sobą zgodne. Tak właśnie było.
To samo stwierdziło wielu innych badaczy klimatu. W ciągu trzech dekad, jakie upłynęły od wydobycia tych dwóch grenlandzkich rdzeni, zgrano z nimi dziesiątki zapisów paleoklimatycznych pozyskanych ze słojów drzew, koralowców, osadów jaskiniowych i innych naturalnych repozytoriów.
Jednakże przez te wszystkie lata, które badacze spędzili na badaniach lodu, w dużej mierze zaniedbano dokładne przyjrzenie się temu, na czym ów lód leży. To istotna luka w naszej wiedzy czekająca na wypełnienie. „Materiał z podłoża skalnego, niezależnie od tego, czy jest to miękki osad, czy twarda skała, jest niczym słowa opowiadające dzieje grenlandzkiego lądolodu – pod nim znajduje się jeszcze jedna księga informacji, którą chcemy przeczytać” – mówi mi Jason Briner z University of Buffalo, drugi współlider projektu GreenDrill. „Podłoże skalne lodowców to najsłabiej zbadany fragment powierzchni skorupy ziemskiej – dodaje Schaefer. – To są nasze księżycowe skały, najrzadsze i najtrudniejsze do nawiercenia na powierzchni globu – praktycznie nie mamy żadnych bezpośrednich obserwacji z tej strefy”
Schaefer i Briner spędzili ponad dekadę, koncentrując swoje wysiłki na zapełnieniu tej wielkiej luki w wiedzy o dawnym klimacie Grenlandii. To, co już zdobyli, wygląda mocno niepokojąco. „Po raz pierwszy w karierze analizuję dane, przez które nie mogę spać po nocach – mówi Schaefer. – Mówią mi one, że lądolód grenlandzki znajduje się w poważnych tarapatach.”
Dane, które go tak przerażają, pochodzą ze skał wydobytych w 1993 roku w ramach GISP2. Podczas gdy rdzeń lodowy stał się bohaterem tysięcy publikacji naukowych i zwornikiem wiedzy o klimacie globu, rdzeń skalny spod lodu trafił do amerykańskiej przechowalni w stanie Kolorado, gdzie przeleżał w zapomnieniu ponad dwie dekady. Dopiero w 2016 roku Schaefer, Briner i ich współpracownicy ekshumowali go i odczytali niczym odkopaną przez archeologów kronikę dawnych dziejów. Niedługo potem opublikowali w „Nature” artykuł pod tytułem: „Grenlandia w plejstocenie była przez długie okresy niemal pozbawiona lodu.”
Plejstocen, okres obejmujący ostatnią epokę lodowcową, zaczął się przed 2,6 mln lat i skończył 11 tys. lat temu. Po lądach wędrowały wtedy mamuty włochate, tygrysy szablastozębne oraz pierwsi nowocześni ludzie. Z tego jednego rdzenia badacze dowiedzieli się, że podczas tej epoki lądolód grenlandzki znikał na dłużej – całkowicie lub prawie całkowicie. „Masz tutaj dane z jednego konkretnego miejsca, które znajduje się pod najgrubszą częścią lądolodu, co oznacza, że musiał on zniknąć w całości, by także ta część wyspy została uwolniona od lodu – mówi Schaefer. – To podłoże skalne mówi nam: O tak, owszem, podczas ostatniej epoki lodowej dość często nie było na mnie lodu”.
„To dało początek koncepcji nazwanej czasami hipotezą wrażliwej Grenlandii” – mówi Paul Bierman, geolog z Universiy of Vermont. Jego zespół znalazł dodatkowe dowody wspierające to niepokojące twierdzenie. W 2023 roku naukowcy ci opublikowali badania prezentujące „wiele linii dowodowych”, które wskazują, że znaczna część północno-zachodniej Grenlandii była wolna od lodu około 400 tys. lat temu. Wówczas stężenie dwutlenku węgla w atmosferze wynosiło mniej niż 300 części na milion. Dziś wynosi 430 części na milion.
Zespół GreenDrill przygotowuje się do opublikowania nowych ustaleń, jeszcze bardziej niepokojących. Caleb Walcott-George wkrótce zostanie adiunktem na Wydziale Nauk o Ziemi i Środowisku na University of Kentucky, ale podczas swoich dwóch pierwszych sezonów terenowych był jeszcze magistrantem. Ostatnio podczas konferencji naukowej przedstawił mocne dowody na to, że fragment północno-zachodniej Grenlandii trzykrotnie większy od Nowego Jorku, a obecnie pokryty lodem grubości około pół kilometra, był całkowicie lub niemal całkowicie pozbawiony lodu przed zaledwie 7 tys. lat. Był to okres Holoceńskiego Maksimum Termicznego, gdy średnie temperatury w tym regionie świata były wyższe od obecnych tylko o kilka stopni. Walcott-George twierdzi, że Grenlandia może doświadczyć takiego ocieplenia jeszcze przed rokiem 2100.
Niedługo po tym, jak Moravec poczuł, że za chwilę może dojść do pęknięcia wiertła, pozyskano z głębokości 50 m pierwszą w tym sezonie próbkę skały. Kilka minut później rdzeń wyjechał na powierzchnię – znajdował się wewnątrz zamkniętej komory rdzeniowej, gotowy do inspekcji.
Walcott-George i Allie Balter-Kennedy z Tufts University stali obok siebie w małym, zaciemnionym namiocie, zaprojektowanym głównie z myślą o łowieniu ryb na zamarzniętych jeziorach. Mrok rozświetlała jedynie pomarańczowa poświata pochodząca z paska LED przymocowanego do sufitu. Balter-Kennedy i Walcott-George odkręcili głowicę wiertniczą na końcu rury, przechylili ją i delikatnie nią potrząsnęli, a wtedy znajdujący się w środku rdzeń zjechał na tackę. Patrzyli na skałę, która mogła im powiedzieć, kiedy po raz ostatni widziała światło dzienne. „Pamiętała” też, jak długo była zagrzebana pod lodem. Jednak jej pamięć była nietrwała i błysk światła słonecznego mógł ją wyzerować.
Niektóre minerały w skałach zachowują się jak akumulatory, które „ładują się”, gdy zostają zagrzebane. Promieniotwórczy rozpad pierwiastków otaczających ziarna skalne pozbawia je elektronów, co powoduje luminescencję ziaren, chociaż same skały nie świecą w sposób widoczny. „Potrafimy określić tempo tego ładowania, a przez to ustalić, jak długo ziarna kwarcu i skaleni były ukryte przez światłem słonecznym” – wyjaśnia Walcott-George. Ponieważ nawet kilka sekund takiego światła może zresetować bezcenny sygnał, za każdym razem, gdy kawałek skały zostaje wydobyty spod lodu, na początek trafia do zaciemnionego namiotu.
Istnieje jeszcze jeden rodzaj magazynu pamięci w podlodowej skale, którego źródłem są umierające gwiazdy. Gigantycznym eksplozjom oznaczającym koniec gwiazdy towarzyszy emisja promieniowania kosmicznego przenikającego galaktykę. Promienie te docierają do ziemskiej atmosfery, inicjując powstanie kaskady cząstek elementarnych, które bombardują powierzchnię planety. „Kiedy wchodzą w kontakt ze skałami, wywołują reakcje jądrowe, podczas których powstają izotopy normalnie niewystępujące na Ziemi – wyjaśnia Balter-Kennedy. – Znamy tempo, w jakim te izotopy są wytwarzane. Jeśli dokonamy ich pomiaru, możemy ustalić, jak długo dana skała była wystawiona na działanie promieniowania kosmicznego – a w naszym przypadku dowiedzieć się, jak długo taka skała nie była zakryta przez lód.”
Metoda ta, zwana datowaniem wieku ekspozycji powierzchniowej, polega na określaniu koncentracji izotopów kosmogenicznych w próbce skały. Fazy wystawienia powierzchni skały na działanie światła słonecznego i fazy jej zagrzebania pod lodem zapisują się w badanych próbkach jako górki i dołki w całkowitej ilości izotopów, gdzie wystawienie na światło oznacza „włączenie” produkcji izotopów, a zakrycie – „wyłączenie”.
Jeśli naukowcy wezmą dwa z tych izotopów, powiedzmy beryl 10Be i glin 26Al, i zmierzą ich względne poziomy wzdłuż rdzenia długości wielu metrów, uzyskają zegar kosmogeniczny. Odlicza on czas, w miarę jak izotop rozpada się w przewidywalnym, charakterystycznym dla niego tempie. Kiedy naukowcy widzą fragment rdzenia, w którym zegar zyskał pewną ilość czasu, wiedzą, że powierzchnia terenu była wtedy wystawiona na działanie słońca. Kiedy skała jest zakopana, wówczas zegar powoli traci ów czas, aż do wyzerowania ilości kosmogenicznych izotopów.
Te dwie metody pozwalają naukowcom niejako „przesłuchać” podłoże skalne. „Pytasz: Kiedy było wolne od lodu? Jak długo? I ile razy było wolne od lodu w niedawnej przeszłości geologicznej?” – mówi Schaefer. Jednakże tego dnia w zaciemnionym namiocie wydawało się, że tym razem nie uda się przesłuchać podłoża skalnego. Wydobyty rdzeń nie był bowiem do końca taki, jakiego oczekiwano.
„Gdzie jest to wygładzone podłoże skalne?” – pytał Walcott-George, szukając twardej skały.
„Wydaje mi się, że to, co widzę, to jest lód żwirowy, a pod nim...” – urwała Balter-Kennedy. „Lód wymieszany z ziemią” – dokończył myśl nieco rozczarowany Walcott-George. Badacze postanowili spróbować ponownie następnego dnia.
Około 5 500 000 000 000 ton. Taka masę wody utracił lądolód Grenlandii, począwszy od 2002 roku. Zasiliła ona oceany. Gdyby tę wodę przelać do olimpijskich basenów, każdy z mieszkańców Afryki i Europy, łącznie około 2,2 mld ludzi, miałby prywatny zbiornik o pojemności 2,5 mln litrów.
Jak dokładnie będzie zazieleniała się Grenlandia, gdy zacznie z niej ubywać lodu – to jedno z największych pytań dotyczących przyszłości wyspy, na które nauka nie zna jeszcze odpowiedzi. „Tak naprawdę wciąż nie wiemy, w jaki sposób przebiega dezintegracja lądolodu – mówi Briner. – Nie znamy dobrze mechanizmów rządzących procesem rozpadu i nie wiemy, jak szybko taka masa lodu znika”.
W debacie poświęconej Antarktyce słowo „załamanie” wypowiadane jest często w kontekście kryzysu lodowców szelfowych, takich Thwaites, które są pływającym przedłużeniem antarktycznego lądolodu. Blisko 75% lodu przybrzeżnego Antarktyki przypada na lodowce szelfowe. Jednak los Grenlandii, jak się uważa, jest związany z jej lądowymi strumieniami lodowymi, które otaczają wnętrze wyspy, a z zewnątrz są ograniczone głębokimi fiordami.
Dorthe Dahl-Jensen, duńska klimatolożka zajmująca się analizami rdzeni lodowych, po raz pierwszy przybyła do Grenlandii w 1981 roku. „Wtedy jeszcze nikt nie mówił o globalnym ociepleniu” – mówi. Gdy opowiadała, że pozyskuje rdzenie lodowe do badań klimatycznych, słuchacze sądzili, że robi to, aby przewidzieć nadejście następnej epoki lodowcowej. W ciągu czterech dekad widziała wiele zmian zachodzących na lądolodzie. W 2012 roku, gdy przebywała w środku zlodzonej wyspy, nagle spadł deszcz. „Odczytałam to jako znak, że globalne ocieplenie zaczyna dobierać się do samego serca lądolodu” – mówi.
Ostatnio Dahl-Jensen poprowadziła projekt East Greenland Ice-Core Project, który zakończył się pozyskaniem rdzenia lodowego długości około 2,4 km (wydobyto też trochę podlodowego mułu i kamieni). Wiercenie wykonano niedaleko miejsca, gdzie zaczyna się strumień NEGIS. Trwało osiem lat. „Kiedy spojrzymy na bilans lądolodu z ostatnich dekad, zobaczymy, że połowę lodu stracił on w wyniku jego topnienia na wybrzeżach, ale za drugą połowę odpowiada przyspieszenie strumieni lodowych” – mówi. Dahl-Jensen zdaje sobie sprawę, że to właśnie strumienie lodowe mogą odegrać kluczową rolę przy podnoszeniu się poziomu mórz, ale jest też świadoma, jak mało o nich wiemy. „Nasze modele matematyczne nie potrafią symulować ich zachowania” – przyznaje.
Dlatego zespół GreenDrill chciał pozyskać próbki podłoża skalnego znajdującego się pod NEGIS, ale z miejsca położonego znacznie bliżej wybrzeża niż wiercenie wykonane przez zespół Dahl-Jensen. Dane z obu miejsc zostaną wykorzystane w modelach, które próbują symulować rzeczywiste zachowania strumieni lodowych. „Nasza wiedza na temat fizyki procesów, które rządzą reakcjami lądolodu, jest wciąż pełna luk” – mówi Schaefer, przyznając, że obecne symulacje komputerowe mają bardzo duży margines błędu.
Modele zachowania lądolodu działają podobnie, jak powszechnie używane modele klimatyczne – te, które przewidują pogodę na jutro. Te drugie wykorzystują matematykę do symulowania interakcji między rzeczywistymi zjawiskami atmosferycznymi: wiatrem, ciśnieniem, wilgotnością, termodynamiką i wieloma innymi. Są stosunkowo wiarygodne w zakresie od kilku godzin do kilku dni, ponieważ opierają się na rzeczywistych danych: historycznych, satelitarnych, powietrznych i naziemnych oraz na obserwacjach pochodzących z lądu, morza i komercyjnych samolotów.
W podobny sposób można poprawić dokładność modeli symulujących zachowania lądolodów. Chodzi o to, by lepiej przewidywały przyszłość lodu w różnych scenariuszach globalnego ocieplenia. Potrzebne są jednak nowe dane do weryfikowania postępów w rozwoju modeli, aby ich przewidywania coraz bardziej odpowiadały rzeczywistości.
Schaefer wierzy, że dokładniejsze modele zachowania lądolodów pomogą w adaptowaniu się do skutków zmiany ziemskiego klimatu. „Jeśli jesteś politykiem i chcesz, aby Nowy Jork, czy każde inne miasto nadmorskie, obroniło się przed wzrostem poziomu mórz, potrzebujesz bardzo precyzyjnej prognozy” – mówi. Rola takich prognoz będzie rosła w miarę, jak świat będzie coraz szybciej kroczył ku przyszłości z cieplejszym klimatem – przyszłości, która według naukowców zajmujących się Grenlandią, może mocno uderzyć w ludzkość.
„Pomyślcie o masowej migracji, która nastąpi, jeśli stopimy cały lodowiec grenlandzki” – mówi Bierman. „Nie dojdzie do tego jutro, lecz za wiele stuleci, a nawet tysiącleci, ale gdy już taka zmiana nadejdzie, spowoduje największą w historii wyprowadzkę z miast, wsi i domów zajmowanych coraz śmielej przez wodę” – dodaje.
Dzień po pierwszym rozczarowaniu zespół GreenDrill trafił jednak na twarde podłoże skalne. Właśnie taki sukces był im potrzebny. Po to tu przybyli – i odnaleźli to, czego szukali, niemal w ostatniej chwili. Kilka godzin później zaczęła się potężna burza śnieżna, która wstrzymała wiercenia na dwa dni.
Po wznowieniu prac postanowiono podjąć próbę wydobycia jeszcze jednego rdzenia. Odwiert miał być o połowę płytszy od pierwszego, więc uznano, że jest szansa na pozyskanie kolejnych próbek cennych skał podłoża w czasie o połowę krótszym niż przy pierwszym wierceniu. Wszystkie prace na lądolodzie musiały być zakończone w ciągu tygodnia, by przez wyjazdem pozostało jeszcze trochę czasu na spakowanie sprzętu. Gdyby trafiła się dobra pogoda, samolot by wylądował i nie czekał długo na start. Ewakuacja musiała być dobrze przygotowana.
W ciągu następnych dwóch dni badacze poczynili znaczne postępy w drążeniu odwiertu. Zamiast ponownie rozkładać namiot, zaryzykowali i nie osłonili otworu przed światłem słonecznym. Ustawili tylko mały parawan, który chronił ich od wiatru. Gdy Moravec, Harmon i Tanner Kuhl – trzeci i najbardziej doświadczony inżynier wiertniczy – zaczęli ponownie drążyć lód, reszta udała się w stronę nunataków, skalnych wierzchołków wystających z lodu niczym głowy wielorybów z oceanu. Tam Walcott-George, Balter-Kennedy oraz przewodnik Arnar Pall Gíslason za pomocą przenośnych wiertnic nawiercili powierzchnię skały. Ponieważ nunatak był nieprzerwanie wystawiony na działanie promieniowania słonecznego i kosmicznego, zebrane z jego powierzchni próbki z kosmogenicznymi izotopami mogły posłużyć za punkt odniesienia dla próbek skał wydobytych spod lodu. Gdy wydawało się, że są już blisko celu, nagle przyszła kolejna śnieżyca.
„Zabierajmy się stąd!” – krzyknął Matt Anfinson, mechanik obozowy. Wyszedł z namiotu wprost w zamieć śnieżną, która się nasilała. Namiot wiertniczy, jedyne schronienie oprócz namiotów jadalnego i sypialnego, uginał się złowieszczo pod naporem wiatru wiejącego z prędkością 80 km/h. Przy niemal zerowej widoczności zespół zaczął się po omacku wycofywać do obozu – drogę do niego wskazywał szereg czerwonych flag.
Przez następne trzy godziny grupa wykonywała coś w rodzaju operacji na otwartym sercu. „Pacjentami” były dwie przenośne wiertnice, które przestały działać podczas „wyprawy” do nunataka. Leżały teraz z odsłoniętymi wnętrznościami na stole operacyjnym w namiocie. Anfinson pomajstrował przy świecach zapłonowych, a potem szarpnął za linkę rozrusznika. Wiertnica zawyła, zadymiła i zaczęła pracować. Niczym Dr Frankenstein cieszył się z tej reinkarnacji sprzętu, w który tchnął nowe życie. To było jedno z niewielu zwycięstw podczas, jak to określił Harmon, „szaleństwa pogodowego”.
Gdy znajdujemy się w takiej zamieci śnieżnej, możemy się poczuć, jakbyśmy tkwili wewnątrz paraliżującego zmysły urządzenia generującego biały szum. Na tej szerokości geograficznej w maju i czerwcu nie zapada noc, ale gdy wicher wciąż wieje i wieje, na zewnętrz jest równocześnie jasno i oślepiająco. Usypane przez wiatr zaspy wyrastają wokół obozu niczym lodowe palce. Blokują wyjścia z namiotów i utrudniają chodzenie; albo potykasz się o trzymetrową ścianę śniegu, której kilka godzin wcześniej nie było, albo spadasz z niej wprost w śnieżny puch metrowej grubości.
Ta monotonia nieustanych wichur stawała się trudna do wytrzymania. Egzystencja w obozie ograniczała się do krążenia pomiędzy namiotem sypialnym, jadalnym i toaletowym. Barbara Olga Hild, chroniąca nas przed niedźwiedziami polarnymi, walczyła nieustannie, aby elektryczny płot wokół obozu nie został zasypany przez śnieg. Walcott-George przesiadywał w namiocie jadalnym, parząc kolejne dzbanki mocnej kawy, i starał się zadbać o siebie w arktycznych warunkach. Próbował zabezpieczyć suche, popękane dłonie przed działaniem płynu wiertniczego. Balter-Kennedy łatała rozdarcia w swoich ulubionych ogrodniczkach z polaru i przeglądała dzienniki wierceń. Moravec i Harmon grali godzinami w cribbage. Wszyscy po kolei wymykali się na zmianę na zewnątrz z pomarańczowym, pięciogalonowym pojemnikiem, który napełniali śniegiem, topionym następnie na kuchence polowej (co za ironia, że tyle wysiłku kosztuje zdobycie wody pitnej, gdy wokół jest lód).
Co ciekawe, to właśnie w takich momentach najgorszej pogody osoby pracujące na lądolodzie otwierały się i opowiadały, dlaczego odpowiada im takie zajęcie w zimnie i izolacji od świata. „Ludzie jadą do Arktyki, bo tutaj wciąż można usłyszeć ciszę” – powiedziała Hild. Dahl-Jensen opowiadała mi, że miesiące spędzone w niemal całkowitej izolacji od świata były dla niej warte wszelkiego zimna i dyskomfortu. „Żyjemy w obozie i prowadzimy badania. I tylko tyle. Taki czas, gdy możesz skupić się na jednej rzeczy, jest naprawdę bezcenny” – powiedziała. Wielu członków zespołu przyznawało, że takiego właśnie uczucia zwolnienia tempa i zarazem maksymalnej koncentracji na wykonaniu zadania brakuje im, gdy znajdą się z dala od lodu. „Zawsze obawiam się końca sezonu terenowego” – przyznała Balter-Kennedy. Po drugiej stronie czeka brutalny powrót do normalnego życia, lawina e-maili domagających się odpowiedzi oraz rzeczywistość inna od tej, którą się zostawiło.
Gdy burza wreszcie po trzech dniach ustąpiła, zespół dosłownie wyskoczył z namiotu, aby wrócić do pracy. Z powodu zamieci na dokończenie drugiego odwiertu pozostały im tylko dwa pełne dni. Na wykonanie pierwszego potrzebowali tygodnia, i to bez żadnych opóźnień z powodu niekorzystnej pogody. Teraz więc wszystko musiało przebiec nadzwyczaj gładko.
Udało się. Dzień później cały zespół otoczył wiertnicę, aby wydobyć ostatnią próbkę przed spakowaniem obozu. Wiertło przebiło się przez 25 m lodu. Pogoda była słoneczna, a dzień wydawał się wyjątkowo ciepły – było kilka stopni powyżej zera. Bez problemu dokończono wiercenie. Gdy ostatni kawałek rdzenia wylądował w komorze wiertła, po grenlandzkim lądolodzie rozeszły się dźwięki utworu zespołu rockowego Ween.
Rdzeń wyszedł czysty. Zakończenie prac uczczono okrzykiem radości oraz rozlaniem duńskiego likieru Gammel Dansk, znanego tu lepiej jako „płyn wiertniczy”. Nie był on jednak przeznaczony dla załogi. „Byłeś dobrym otworem” – oznajmił Harmon w chwili, gdy Moravec wlał alkohol do dziury.
Walcott-George uniósł ostatni kawałek rdzenia skalnego niczym trofeum wędkarskie. On i Balter-Kennedy pomierzyli go i opisali, a następnie zabezpieczyli na czas transportu, nie wiedząc jeszcze, jaką historię o przeszłości Grenlandii bez lodu oraz naszej przyszłości z podnoszącymi się morzami ma on do opowiedzenia.