Nie ma dobrego seksu – nie ma płodności. A nauka długo unikała tematu żeńskiego orgazmu
Najpierw twierdzono, że w pozaludzkim świecie nie istnieje coś takiego jak żeńska przyjemność z seksu. Przyrodnikom, którzy obserwowali zachowania zwierząt w naturalnym środowisku, coraz trudniej było jednak udawać, że tematu nie ma. Kto widział ekspresję twarzy szympansicy bonobo, gdy uprawia seks lub się masturbuje, ten dwa razy się zastanowi, zanim powie, że nie odczuwa ona przyjemności. Stopniowo przybywało więc obserwacji i danych, ale ich analizą i interpretacją w zasadzie nikt się nie zajmował. Skrótowy opis behawioru seksualnego samic pojawiał się najwyżej na końcu prac naukowych – raczej jako ciekawostka, dodatek do „prawdziwej” nauki, czyli tej sprowadzającej żeński rozród do sumy potomstwa urodzonego, wykarmionego i wypuszczonego w świat. Słowem: uważano, że orgazm samic nie jest wystarczająco ważnym zagadnieniem, by się nim zajmować naukowo.
Łechtaczka pod wodą
Pierwsze opisy samic delfinów pochodzą z pism zoologicznych Arystotelesa (IV w. p.n.e.). Uczony zaobserwował, że osobniki żeńskie rodzą młode i karmią je mlekiem, a także są bardzo społeczne. Jego „Historia animalium” zawiera wiele konkluzji dotyczących układów ciała tych zwierząt, nie ma w niej jednak opisów sekcyjnych – tych filozof najprawdopodobniej na waleniach nie przeprowadzał.
Przekroje tkanek delfinów oraz analizy anatomiczne ich narządów zaczęto wykonywać w XVI i XVII w. U osobników żeńskich opisywano macicę oraz – w przypadku ciąży – położenie płodu i łożyska, a także budowę i zawartość gruczołów mlekowych. Pierwsza szczegółowa autopsja, która spełniała współczesne kryteria badania sekcyjnego, została przeprowadzona na samicy delfina w 1729 r. przez uczonych z The Royal Society. Badacze opisali budowę jajników, jajowodów, macicy i odbytu. Niczego więcej, co byłoby godne uwagi, w tych okolicach nie znaleźli.
Potrzeba było niemal 300 lat, by naukowcy zainteresowali się jeszcze jednym elementem, który znajduje się w obszarze genitalnym. W 2022 r. na łamach „Current Biology” ukazała się publikacja dotycząca delfiniej łechtaczki. Czytając tę pracę, ma się wrażenie, że została napisana kilkaset lat temu – przedstawia bowiem schematy i opisy unerwienia czy ukrwienia, które dla żołądków, płuc, serc tworzono za czasów Wesaliusza. W roku, w którym ukazała się ta publikacja, ludzkość wysłała w kosmos największy i najbardziej zaawansowany teleskop w historii, medycy wydrukowali pacjentce ucho w drukarce 3D, a tymczasem jedno z czołowych czasopism naukowych opublikowało artykuł, którego autorzy ogłaszali: znaleźliśmy dowody na to, że łechtaczka delfinów naprawdę istnieje i działa.
Długo uważano, że orgazm samic nie jest wystarczająco ważnym zagadnieniem, by się nim zajmować naukowo.
Warto tu dodać, że narząd ten był przez lata pomijany w badaniach bynajmniej nie dlatego, że łatwo go przeoczyć. Autorzy najnowszej pracy piszą, że jest on „duży, dobrze rozwinięty i wyraźny – położony tuż przy wejściu do pochwy”. Ma „wydatną żołądź, napletek i dobrze wykształconą tkankę jamistą”. Ta ostatnia, kiedy nie jest nabrzmiała, ma pojemność ok. 3,5 ml, czyli jest mniej więcej wielkości winogrona, ale może się znacząco powiększyć podczas erekcji łechtaczki. „Nasze badania anatomiczne ukazują złożony narząd, który wykazuje wiele podobieństw do łechtaczki innych gatunków, o których wiadomo, że odczuwają przyjemność seksualną, w tym człowieka – podsumowują naukowcy. – Analiza sugeruje, że samice delfinów najpewniej odczuwają przyjemność, gdy ich łechtaczka jest stymulowana podczas kopulacji, zachowań homoseksualnych czy masturbacji”.
Dlaczego autorzy czuli się w obowiązku nie tylko opisać anatomię łechtaczki, ale też podkreślić, że jest ona narządem w pełni funkcjonalnym? Ponieważ niektórzy badacze w to wątpili, mimo że pozarozrodcze zachowania seksualne obserwowano u samic tych zwierząt już od dawna. Pierwsze wiarygodne doniesienia naukowe na temat delfinic pocierających sobie nawzajem łechtaczki za pomocą dziobów, płetw czy ogonów pochodzą z 1999 r. Dopiero po 23 latach uczeni przeszli od „nie wiadomo, po co one to robią” do „robią to, bo lubią”.
Rozkosz pod dywanem
Skoro zdobywanie wiedzy na temat anatomii i fizjologii podstawowych żeńskich narządów szło tak opornie, to co dopiero prowadzenie badań nad samiczym orgazmem. Biolodzy, zwłaszcza ewolucjoniści, przez wiele lat zamiatali ten temat pod dywan, ponieważ nie pasował im do tabelek rozrodczych i adaptacyjnych. Stwierdzali, że to samczy orgazm ma mieć wartość przystosowawczą, ponieważ (zazwyczaj) towarzyszy mu ejakulacja. Męska przyjemność ma być więc bramą do ewolucji, przekazuje bowiem materiał genetyczny dla przyszłych pokoleń. Czyli: istnieje, bo jest biologicznie wzmacniana.
Dla orgazmu żeńskiego takiego samego wyjaśnienia nie znajdowano. Jeszcze dwie dekady temu wielu badaczy uważało, że jeśli czerpanie przyjemności z seksu jest u samic w ogóle możliwe, to stanowi „produkt uboczny” mechanizmów występujących u samca. Skąd taki pomysł? Na początkowych etapach życia prenatalnego zarodki obojga płci rozwijają się według tego samego planu, a ich narządy rozrodcze pochodzą od tych samych prekursorów. Zarówno łechtaczka, jak i penis rozwijają się z tzw. guzka płciowego. Zatem – zgodnie z pokrętną logiką – męski płód „musi” zostać wyposażony w zdolność do przeżywania orgazmu, ponieważ będzie stał na straży ewolucji. Żeńskie narządy zyskują zaś tę zdolność tylko dlatego, że wywodzą się z tych samych struktur, co penis czy moszna. Tłumacząc prościej: wedle tej hipotezy łechtaczka, czyli jedyny znany narząd, który nie ma innej funkcji poza dostarczaniem przyjemności, powstała, ponieważ samce potrzebują orgazmu do reprodukcji.
Dopiero po 23 latach uczeni przeszli od „nie wiadomo, po co delfinice to robią” do „robią to, bo lubią”.
W tym rozumowaniu kryje się wiele błędów. Po pierwsze, nie każde zjawisko czy struktura powstaje „po coś”. Ewolucja nie działa przez pryzmat celu, lecz skutku. Jeśli nie ma wystarczającej presji, by coś utracić, najpewniej zostanie to zachowane. Na przykład czkawka nie pełni już swojej pierwotnej funkcji adaptacyjnej (u naszych przodków sprzed setek milionów lat „przepuszczała” wodę przez skrzela, a jednocześnie zamykała głośnię, zapobiegając zalaniu płuc), a jednak wciąż każdy jej czasem doświadcza. Po drugie, nie wszystko, co dotyczy genitaliów, musi mieć funkcję rozrodczą. Tak się po prostu składa, że ta okolica jest bardzo dobrze unerwiona, więc niektóre zwierzęta wykorzystują to na swoją korzyść. Po trzecie, seks jest formą interakcji i komunikacji. Za jego pomocą można nie tylko się rozmnażać, lecz także testować partnera czy partnerkę: weryfikować jego/jej kompatybilność, kondycję, zaradność. W takim ujęciu orgazm byłby podręcznikowym elementem doboru płciowego – na pewno mniej „bezsensownym” niż strojny pawi ogon czy taniec godowy rajskich ptaków.
Niezależnie jednak od tego, czy żeński orgazm pełni obecnie jakąś funkcję reprodukcyjną, czy też nie, skądś musiał się wziąć. Skąd? Ciekawa propozycja odpowiedzi pojawiła się sześć lat temu.
Owulacja pod presją
Naukowcy z Yale i University of Cincinnati zamieścili w PNAS pracę, w której przedstawiają hipotezę, że ewolucyjne początki orgazmu można streścić hasłem „Nie ma dobrego seksu – nie ma płodności”. Inspiracją były badania z udziałem zwierząt, u których występuje tzw. owulacja prowokowana. Polega na tym, że organizm samicy uruchamia proces jajeczkowania tylko wtedy, gdy jej ciało zostanie pobudzone seksualnie.
Takie zjawisko występuje np. u kotów. Wyrzut LH, czyli hormonu luteinizującego, powodującego pęknięcie pęcherzyka jajnikowego i uwolnienie komórki jajowej, zachodzą u kotek dopiero po zbliżeniu, i to rzadko jednorazowym. Wielokrotne krycia, zwykle z kilkoma partnerami, skutkują większym i dłużej utrzymującym się skokiem LH. To z kolei zwiększa szansę na owulację i na uwolnienie kilku oocytów z pęcherzyków. Ile dokładnie seksu potrzeba, by doprowadzić do jajeczkowania – to kwestia indywidualna.
Jak wykazali w 2024 r. naukowcy z Uniwersytetu Padewskiego, niektóre kotki są tak pobudliwe, że same bodźce sensoryczne (podniecający zapach, dotknięcie okolic kroczowych i grzbietowych) uwalniają u nich efektywny wyrzut hormonów. Innym osobniczkom takie subtelne oddziaływania nie wystarczają – potrzebują wielu kopulacji, i to jak najczęściej, bo inaczej LH nie osiągnie u nich odpowiedniego poziomu i spadnie po każdym pojedynczym kryciu tak szybko, że jajniki nie zdążą na niego zareagować – dowiedli zaś badacze z Cornell University. Ustalili także, że przeciętna kotka w rui potrzebuje ok. 2–3 kopulacji na godzinę, by efektywnie jajeczkować.
Ile dokładnie seksu potrzeba, by doprowadzić kotkę do jajeczkowania – to kwestia indywidualna.
Jeszcze bardziej wymagające są samice rosomaków, u których – jak wykazały badania prowadzone w University of Idaho i Northwest Trek Wildlife Park – owulacja jest uruchamiana wyłącznie po udanym seksie, spełniającym bardzo konkretne wymagania. Aby u partnerki doszło do jajeczkowania, samiec powinien stymulować łechtaczkę i szyjkę macicy, ale nie ścianę pochwy. Ta ostatnia jest bardzo podatna na zranienia i infekcje, dlatego w okresie rui ulega zrogowaceniu, czyli pokrywa się grubym naskórkiem, który zapobiega otarciom. Aby wywołać optymalny efekt, penis samca powinien być więc dość cienki, ale zarazem długi i sztywny. I rzeczywiście taki jest – przez całą jego długość biegnie kość, która utrzymuje narząd w odpowiedniej pozycji. Na samym końcu znajduje się natomiast wydatna i sprężysta żołądź, która podczas seksu kontaktuje się z szyjką macicy partnerki.
Chemia po kontrolą
U niektórych gatunków nie fizyka jest „językiem” seksu. U wielbłądowatych (lamy, alpaki, wielbłądy) mechaniczne oddziaływanie, czyli tarcie, nacisk czy poślizg, ma znaczenie drugorzędne. Podobnie jak koty czy rosomaki zwierzęta te jajeczkują dopiero po kopulacji. Kluczowa jest tu jednak nie sama penetracja, lecz wymiana ściśle określonych związków chemicznych. Samice wielbłądów reagują na substancje zawarte w nasieniu partnerów, zwłaszcza na tzw. czynnik beta-NGF. To niezwykłe białko, które – jak dowiodły badania opublikowane kilka lat temu w „Animal Frontiers” i „Reproduction, Fertility and Development” – po kopulacji i ejakulacji dostaje się do żeńskich dróg rodnych, skąd przenika do krwi i dalej do ośrodkowego układu nerwowego samicy. W jej mózgu beta-NGF wpływa bezpośrednio na neurony odpowiedzialne za wydzielanie gonadoliberyny (GnRH) i hormonu luteinizującego (LH), czyli dwóch związków uruchamiających owulację. To oznacza, że komórki nerwowe samicy traktują składnik spermy samca niemal jak neuroprzekaźnik, który inicjuje płodność.
Podobny mechanizm działa u samic koali. Jak wstępnie wykazano w 2004 r. i potwierdzono w 2016 r., stają się one płodne, tylko jeśli wejdą w kontakt ze związkami zawartymi w nasieniu samca. Fizyczna stymulacja genitaliów nie wywołuje u nich żadnego efektu. Ich obojętność na bodźce mechaniczne jest tak daleko posunięta, że do wywołania owulacji penetracja w ogóle nie jest im potrzebna. Kiedy dodano składniki spermy (same związki chemiczne, bez plemników) do surowicy samic, efekt aktywacyjny był u nich taki sam jak po naturalnym kryciu.
Owulacja prowokowana wyjaśnia więc ewolucyjne pochodzenie żeńskiego orgazmu. To rozwiązanie, zdaniem naukowców stosowane kiedyś przez wszystkie samice, przez miliony lat uległo wielu modyfikacjom. Niektóre gatunki nadal uzależniają płodność od udanego seksu. Inne wykorzystują erotyczną przyjemność do innych celów, chociażby społecznych.
Fizyczna stymulacja genitaliów nie wywołuje u samic koali żadnego efektu.
Bogactwo tych rozwiązań uczy naukowej pokory i pokazuje, że erotyczna norma może być bardzo odmienna u różnych gatunków. A trzeba podkreślić, że wielbłądy, delfiny, rosomaki czy koale to ssaki, czyli nasi bliscy krewni, których emocje i intencje na poziomie intuicyjnym pojmujemy dość dobrze. Jak wygląda seksualność innych, odległych od nas taksonów? Może być bardziej złożona, niż nam się to wydaje. Trzy lata temu wykazano np., że węże posiadają łechtaczki. Autorki odkrycia – badaczki z University of Adelaide – opublikowały w „Proceedings of The Royal Society B” szczegółowy opis tego narządu wraz z wynikami tomografii komputerowej, która ujawniła obecność dobrze wykształconych ciał jamistych umożliwiających łechtaczce wzwód. Uważają, że jest ona wykorzystywana do swego rodzaju gry wstępnej. Przed kopulacją partnerzy często owijają się wzajemnie i wykonują ciałami pulsujące i/lub ocierające ruchy. Według autorek ich celem jest m.in. stymulacja łechtaczki. Podobne struktury ma też wiele żółwi, jaszczurek, a także kazuary, strusie czy ptaki kiwi.
Seks pod obserwacją
Odkrycie łechtaczek u gadów czy opisanie pettingu delfinic poszerza wiedzę o seksualności samic. Droga przed nauką jeszcze jednak daleka, a kroki, jakie na niej stawia, są bardzo chwiejne. Z jednej strony opisywanie behawioru innych gatunków z pominięciem ich życia erotycznego uniemożliwia zrozumienie motywów, które nimi kierują, i potrzeb, jakie mają. Z drugiej – przypisywanie im ludzkich intencji i przenoszenie na nie ludzkie stany emocjonalne szkodzi nie tylko nauce, ale też samym zwierzętom.
Tymczasem dotychczasowe badania nad seksualnością samic przypominały szukanie ludzkich luster. Zwłaszcza jeśli u jakiegoś gatunku stwierdzono coś, co występuje również u człowieka (np. łechtaczkę, masturbację, grę wstępną). Chcąc dowieść, że łechtaczka delfinów nie jest bezużyteczną atrapą, badacze starali się wykazać, że ma podobny schemat budowy jak u człowieka. Ten sposób postępowania sprawdza się u niektórych taksonów – tych, które są z nami spokrewnione i/lub żyją podobnie jak my. Zdecydowana większość zwierząt na Ziemi ma jednak zupełnie inną budowę czy fizjologię. Czy jeśli w ich okolicach genitalnych nie mają ciał jamistych, to nie mogą odczuwać przyjemności z seksu?
Być może nigdy nie uda się odpowiedzieć na pytanie, czy wielbłądzica dobę po seksie (bo tyle właśnie czasu mija od kopulacji do aktywacji jej neuronów i owulacji) odczuwa w mózgu coś w rodzaju „chemicznego” szczytowania. Albo czy orgazm łechtaczkowy węża jest podobny do ludzkiego. To jednak nie znaczy, że lepiej zrezygnować z badania tego tematu. Jak mawiał Carl Sagan, w nauce chodzi nie tylko o zdobywanie wiedzy, lecz także o stawianie odważnych pytań. Dokładnie tak jak w seksie.