Wikipedia
Struktura

Noam Chomsky: językowy rewolucjonista

Amerykański językoznawca sprawił, że jego dziedzina została uznana przez przedstawicieli nauk matematyczno-przyrodniczych za pełnoprawną naukę. Może jeszcze nienależącą do ich grupy, określanej jako sciences, ale już niebędącą wyłącznie w domenie nauk humanistycznych, określanych jako arts.

Chomsky wpisuje się w obraz naukowca, który wchodzi do historii ogólnej, a przynajmniej historii nauki, dokonując przewrotu w swojej dziedzinie, jak kiedyś Kopernik, Darwin czy Einstein. Jego wkład w rozwój językoznawstwa i zamianę paradygmatu strukturalistycznego na generatywistyczny jest kluczowy i wymagał walki z obrońcami starej szkoły. I jak inne tego rodzaju postacie, nie działał w próżni, a jego model przyjął się nie dlatego, że wywracał wszystko do góry nogami, tylko okazał się najlepszym rozwinięciem wcześniejszych tropów. Tym różnią się naukowcy wyznaczający nowe teorie naukowe od pseudonaukowców zrzucających brak uznania na ciasnotę umysłową mainstreamu.

Chomsky jest twórcą gramatyki generatywnej. Teoria, którą opracował w drugiej połowie lat 50. XX w. stoi w kontrze do behawiorystycznego strukturalizmu amerykańskiego, zwanego także dystrybucjonalizmem. Jednocześnie – w niektórych aspektach – jest jego pewną kontynuacją myślową, w szczególności w zakresie precyzji badawczej i ścisłego aparatu pojęciowego.

Starcie gigantów, czyli Chomsky zmienia świat strukturalistów

Chomsky w wieku 16 lat zaczął studia na University of Pensylvania – prestiżowym (z Ligi Bluszczowej), a jednocześnie otwartym na Żydów, co w tamtym czasie w Stanach Zjednoczonych nie było jeszcze oczywiste. Tam do głębszego studiowania języków semickich zachęcił go Zellig Harris (również potomek rodziny żydowskich imigrantów z Europy Wschodniej), który był też matematykiem, co wpisywało się w ówczesny strukturalistyczny paradygmat językoznawstwa. Zgodnie z nim język tworzy strukturę o matematycznym porządku. Strukturaliści nawiązywali do neopozytywizmu, ale wtedy jeszcze przez przedstawicieli nauk ścisłych ich dziedzina była postrzegana jako coś obcego.

Pracę dyplomową napisał Chomsky o morfofonemach współczesnego języka hebrajskiego. Jednak pierwszy artykuł naukowy opublikował w piśmie matematycznym: „The Journal of Symbolic Logic”. Pisał w nim składni i to głównie temu wycinkowi gramatyki później się poświęcił (choć nie porzucił fonologii). Po obronie doktoratu, w 1955 roku dostał zatrudnienie w Massachusetts Institute of Technology (MIT).

MIT jest jednym z najważniejszych na świecie ośrodków naukowych i to nie tylko inżynieryjnym, jak można wnioskować z nazwy. Owszem, rozpoczynał jako politechnika, a na początku XX w. miewał gorsze okresy i prawie został wchłonięty przez Harvard University. W latach 30. XX w., aby uciec od łatki szkoły zawodowej, rozwinął jednak pion nauk ścisłych, a na przełomie lat 40. i 50. – humanistyczno-społecznych. Jednym z jego wykładowców został ówczesny profesor Harvarda – Roman Jakobson, żywa legenda strukturalizmu, który współtworzył praską szkołę lingwistyczną. Do Pragi uciekł przed bolszewikami, ale i z niej musiał zbiec, tym razem przed nazistami. Najpierw wyemigrował do Kopenhagi, gdzie współpracował z innym ważnym strukturalistą Louisem Hjelmslevem, a w końcu do Stanów Zjednoczonych. Na Harvardzie jego najważniejszym uczniem był Morris Halle, który wkrótce stał się twórcą szkoły lingwistycznej w nowo tworzonym humanistycznym pionie MIT wraz z absolwentem University of Pensylvania Fredem Lukoffem. (Gdyby ktoś był ciekaw, skąd pochodził Halle – także z żydowskiej rodziny z Europy Wschodniej. Może w tekście Jacka Kaczmarskiego o pewnym żydowskim emigrancie z Europy Wschodniej „ja znałem języki, nie mnie uczyć jak, pisać wprost to, co łatwiej można pisać wspak” coś rzeczywiście jest?).

U podstaw strukturalistycznej teorii języka legła psychologia behawiorystyczna, wedle której ludzkie zachowania warunkowane są środowiskiem i oparte na mechanizmie bodziec-reakcja.

Chomsky zaprzyjaźnił się z Jakobsonem i Hallem w trakcie pisania doktoratu, więc jego przeprowadzka do MIT była krokiem naturalnym. Nie była do tego potrzebna szczególna atencja do inżynierii czy nawet matematyki, choć jak wspomnieliśmy, językoznawcy strukturalistyczni nie stronili od matematyzacji metodycznej. Chcąc pozostawać w zgodzie z ówcześnie dominującym nurtem psychologii, przyjmowali też, że należy podążać za behawioryzmem. (Jego czołowy przedstawiciel, B.F. Skinner, był psychologiem o silnych ciągotach biologicznych, jako że współtwórcą behawioryzmu był Iwan Pawłow, ten od psów). Kluczowym konceptem behawioryzmu jest mózg, jako czarna skrzynka, do której dochodzą bodźce i z której wychodzą reakcje, nie do końca jednak wiadomo, co się dzieje w środku. Neurobiolodzy starają się dowiedzieć – na razie bez specjalnego powodzenia.

Zatem u podstaw strukturalistycznej teorii języka legła psychologia behawiorystyczna, wedle której ludzkie zachowania warunkowane są środowiskiem i oparte na mechanizmie bodziec-reakcja. Strukturaliści (z wyjątkami, jak np. Edward Sapir, który uznawał rzeczywistość mentalną) zasadniczo odrzucają spekulację, intuicję językową i mentalizm, jako że ludzki umysł uznany jest za niemożliwy do zbadania naukowego, a wszystkie próby analiz spekulacyjnych uznane są za psychologię ludową (folk psychology). W związku z tym należy zająć się tym, co możliwe do opisania, czyli rzeczywistością fizyczną: obserwowalnymi faktami, korpusami, zbiorami zdań, na podstawie których językoznawca buduje model gramatyczny. Dlatego też ten nurt językoznawstwa nazywany bywa taksonomicznym – skupionym na wykrywaniu i klasyfikacji jednostek językowych za pomocą procedur (grammar discovery procedures) ściśle określonych i zastosowanych w odpowiedniej kolejności. Metoda badawcza – jak się wydaje w logiczny sposób łącząca się z przyjętą wizją człowieka, języka i językoznawstwa – to zaś indukcja, czyli obserwacja i systematyczny opis faktów językowych, która prowadzi do uogólnienia, a następnie stworzenia teorii.

W momencie pojawienia się na scenie enfant terrible – Noama Chomskiego – strukturalizm amerykański był już dziedziną nauki poważną i poważaną. I uznawaną za jedyną przydatną w rozwiązaniu wszystkich dylematów językoznawstwa. Podstawy proceduralne były już przecież dobrze opracowane, analiza lingwistyczna sprowadzona zaś do zadania niemal mechanicznego, może nawet zautomatyzowanego. A jeśli pojawiłaby się potrzeba jakiegoś udoskonalenia, to jedynie detali. Co więcej, lingwiści z tego nurtu mieli silne poczucie tożsamości zawodowej, wzmocnionej istnieniem stowarzyszenia i pism branżowych oraz corocznymi spotkaniami. Nic więc dziwnego, że wszelkie próby naruszenia status quo napotkały silny opór. Podobieństwo do fizyków z końca XIX w., którzy uważali, że rozwój ich dziedziny już się kończy, jest uderzający. W taki właśnie uporządkowany językoznawczo świat wkroczył Noam Chomsky z generatywizmem.

Zwycięstwo kreatywności, czyli Chomsky zadaje ostateczny cios

Strukturalizm był bardzo dobrze ugruntowanym paradygmatem, niemniej, nie wszystko dawało się z jego pomocą zgrabnie wyjaśnić. Jednym z kamieni milowych jeszcze XIX-wiecznego językoznawstwa było rozróżnienie warstwy namacalnej mowy, czyli fonetyki, od jej warstwy abstrakcyjnej, czyli fonologii. Przykład: głoska, którą da się opisać konkretnymi wartościami akustycznymi i fonem, będącym mniej lub bardziej abstrakcyjnym nośnikiem znaczenia, którego głoska jest tylko fizyczną reprezentacją. Głoski mogą się różnić, np. ta na końcu słowa „koń” i w środku słowa „koński” są trochę odmienne. Jednocześnie można przyjąć, że w gruncie rzeczy jest to ten sam fonem. Czasami jednak ta sama głoska może reprezentować różne fonemy. W języku polskim słowa „kot” i „kod” wymawia się identycznie, choć jedna głoska odpowiada fonemowi „t”, a druga „d”. Dla strukturalizmu z jego zasadą, że coś, co w jednym przypadku jest fonemem, już zawsze musi być fonemem, takie przykłady są poważnym problemem. Różne modele rozwiązywały go na swój sposób, ale w pewnym momencie zaczęło to przypominać dokładanie kolejnych epicykli do orbit planet w modelu geocentrycznym. Pod tym względem podejście generatywne, mówiące, że głoska „t” może być wygenerowana z zarówno z fonemu „t”, jak i fonemu „d”, było więc przewrotem kopernikańskim (choć z drugiej strony, powrotem do niektórych intuicji fonologów z przełomu XIX i XX w., odrzuconych przez strukturalizm jako naiwne i przednaukowe).

Za ostateczny cios wymierzony w behawiorystyczne podstawy strukturalizmu uważa się recenzję Chomskiego „Verbal Behavior” Skinnera, w której zdecydowanie sprzeciwia się on stwierdzeniu, że język to zespół wyuczonych nawyków. On – mówi Chomsky – nie stanowi prostej reprodukcji czegoś, z czym się zetknęliśmy. Zachowania językowe mają charakter nowatorski, są twórcze, niejednokrotnie wręcz niepowtarzalne.

Jest to wizja złożona i dynamiczna – język się nieustannie odnawia, a ludzie mają zdolność do kreatywnego tworzenia wciąż nowych myśli i zdań w nowych kontekstach i sytuacjach. Mowa jest wolna od mechanizmu bodziec-reakcja, a zachowania językowe nie są reakcją prostą. Jak opisywał to obrazowo filolog angielski Jacek Fisiak: „Człowiek może mówić bez bodźców zewnętrznych, a występowanie ich również nie zawsze prowadzi do mówienia, np. widok krowy nie zawsze spowoduje wypowiedzenie wyrazu »krowa«, czy nawet skojarzenia przedmiotu lub zjawiska z odpowiednim wyrazem. Język jest dużo bardziej skomplikowany”.

Generatywizm może być widziany jako element tradycji racjonalistycznej, stwierdzając, za Kartezjuszem, że to umysł jest źródłem ludzkiej wiedzy.

Strukturalizm kontynuuje tradycje empirystyczne filozofa Johna Locke’a (cała wiedza pochodzi z doświadczenia, a nasze zachowania (także językowe) zdeterminowane są łańcuchem przyczynowo-skutkowym. Generatywizm może być zaś widziany jako element tradycji racjonalistycznej, stwierdzając, za Kartezjuszem, że to umysł jest źródłem ludzkiej wiedzy, a wrodzone – nie wywiedzione z doświadczenia – idee to podstawa naszego rozumienia świata. Stanowił tym samym rewolucję kognitywną w językoznawstwie – jest to jego istotny wkład w nauki społeczne i ogólnie filozofię nauki. Czerpał tutaj zresztą z niektórych starszych, z obecnej perspektywy określanych jako pregeneratywne, podejść z zakresu filozofii języka, zwłaszcza szkoły kazańskiej i jej głównego reprezentanta, Jana Niecisława Baudouina de Courtenay.

Generatywizm za odpowiednią uznaje metodę hipotetyczno-dedukcyjną: najpierw stawia się hipotezę dotyczącą nieznanego, fundamentalnego zjawiska, a później testuje jej prawdopodobieństwo. Celem jest sprawdzenie, na ile teoria jest w stanie przewidzieć fakty, co prowadzić może do teorii pełniejszej. Wreszcie – jeśli w ogóle – testuje się je empirycznie na obiektach fizycznych. Ta siła przewidywania, jak również wyjaśniania uważana jest za szczególnie istotną cechę generatywnej myśli teoretycznej.

Jednocześnie i tutaj – jak w strukturalizmie – panuje rygor metodologiczny w zakresie sformalizowanych metod analitycznych. Ponadto przejęte są np. uniwersalne cechy językowe opisane przez Jakobsona i elementy analizy morfofonologicznej Bloomfielda. Generatywizm krytykuje jednak taksonomiczne językoznawstwo i stawia sobie bardziej ambitne cele: nie chodzi tylko o mechanikę, którą dałoby się rozwiązać udoskonaleniem istniejących procedur (które, nawiasem mówiąc, Chomsky zna wyśmienicie dzięki zajęciom z Harrisem – wie zatem, co i jak atakować). Chodzi o odkrycie i wyjaśnienie tego, co stoi za słowami, które płyną z ust człowieka – o ustalenie ich reprezentacji głębokiej.

Podobnie jak strukturaliści, Chomsky zakłada istnienie idealnego modelu językowego. W odróżnieniu od behawiorystów jest jednak przekonany, że zdolność do jego poznania i wykorzystania jest wrodzoną cechą każdego człowieka (pomijając różne zaburzenia neurologiczne), kompetencją językową. A także o tym, że nauka języka przez dzieci nie polega na kopiowaniu języka dorosłych, a na adaptowaniu jego elementów do istniejącej już w umyśle struktury – i jej aktywowaniu. Ta struktura musi być w jakiś sposób uniwersalna dla wszystkich ludzi, co skutkuje pewnymi uniwersalnymi cechami języka. Zdania są gramatyczne z racji swojej struktury oderwanej od znaczenia. Jako przykład zdania, które w języku angielskim jest bezsensowne, ale gramatycznie poprawne Chomsky podał Colorless green ideas sleep furiouslyBezbarwne zielone myśli wściekle śpią.

Status gwiazdy, czyli Chomsky wkracza w nauki ścisłe i przyrodnicze

Uniwersalia językowe okazały się jednym z konceptów, które wyszły poza świat językoznawców. Zaintrygowały m.in. Leonarda Bernsteina, jednego z najważniejszych amerykańskich kompozytorów XX wieku. Bernstein zresztą również urodził się w rodzinie żydowskich imigrantów z Europy Wschodniej i studiował na Uniwersytecie Harvarda niewiele lat przed Chomskim. W latach 70. został profesorem poetyki na swojej macierzystej uczelni i zaczął wplatać idee Chomskiego do swoich wykładów. Na ich podstawie ukuł termin muzykolingwistyka, sugerując, że metody lingwistyczne można wykorzystać w muzykologii. Chomsky niezbyt zaprzątał sobie głowę tym pomysłem, a muzykolingwistyka do dziś pozostaje niszową dziedziną – choć kilka lat temu nieco drgnęła.

Muzyka i język mają dużo cech wspólnych, więc szukanie paraleli jest naturalne. Można tworzyć też mniej oczywiste – np. między fonemem a atomem. Może nikt się nie doszukuje na poważnie powiązań językoznawstwa z fizyką, ale wzajemne poszukiwanie uniwersalnej struktury na pewnym abstrakcyjnym poziomie nie jest od rzeczy. Wydaje się zresztą, że dla wyjścia sławy Chomskiego poza środowisko humanistyczne kluczowe było to, że urokowi jego modelu ulegli niektórzy fizycy. Szczególnie ci z Santa Fe Institute zajmujący się strukturą, złożonością i prostotą. Jeden z założycieli tej placówki Murray Gell-Mann (urodzony w takiej rodzinie, jak większość pozostałych bohaterów) prezentuje swoją wizję świata w książce „Kwark i jaguar” (wykoncypował istnienie tego pierwszego). I przywołuje przy tym przykłady zaczerpnięte od generatywistów.

Z kolei informatyków zachwyca wizja generowania języka z zaprogramowanych algorytmów. Randy Allen Harris, autor książki „The Linguistics Wars. Chomsky, Lakoff, and the Battle over Deep Structure”, określa wręcz Chomskiego jako gwiazdora (rock star) w informatycznym świecie. Paralele między generowaniem języka przez „gen Chomskiego” a tworzeniem języków programowania są uderzające. Inne modele językoznawcze (zakładając, że w ogóle są znane poza środowiskiem) nie są już tak atrakcyjne.

A co z biologami? Wydawać się może, że powinni Chomskiego cenić jeszcze bardziej. W końcu postuluje biologiczne podłoże umiejętności językowych, uniwersalne dla całego gatunku, a więc bardziej wrodzonych niż wyuczonych. Pod tym względem jest bardziej radykalny niż Skinner. W biologii pojawiło się nieformalne pojęcie genu Chomskiego, który miałby odpowiadać za wrodzoną ludzką zdolność do przyswajania reguł języka. Rzecz w tym, że – choć jeszcze na przełomie XX i XXI w. takim genem okrzyknięto FOXP2, którego mutacja upośledza zdolność artykulacji ludzkich dźwięków – kilkadziesiąt lat jego poszukiwań nie dało spodziewanego rezultatu.

Paralele między generowaniem języka przez „gen Chomskiego” a tworzeniem języków programowania są uderzające.

Wbrew temu, co może się wydawać z prac Mendla, większość cech nie jest zależna od jednego genu. To pierwsza słabość koncepcji „genu gramatyki”. Im więcej badań, tym bardziej jasne, że na rozwój mowy składa się wiele genów. FOXP2 jest jednym z nich, ale nie jest jedynym. To jeszcze dałoby się obejść, traktując „gen Chomskiego” jako byt umowny, któremu w rzeczywistości odpowiada wiele genów. Innym jednak problemem jest to, że idealny gen Chomskiego powinien odróżniać ludzi od innych gatunków. FOXP2 nie spełnia tego kryterium, bo występuje nie tylko u innych ssaków, ale nawet bardziej odległych ewolucyjnie ptaków. Dla większości biologów to żaden problem. Jednak dla Chomskiego wyjątkowość ludzi jest kluczowa. Pod tym względem okazuje się niepoprawnym humanistą.

Dlatego biolodzy badający zdolności poznawcze zwierząt, zwłaszcza innych naczelnych, niespecjalnie oglądają się na Chomskiego. Odegrał swoją rolę w latach 60., przekonując, że biologia jest kluczowa dla zdolności komunikacyjnych człowieka. Dziś jego miejsce jest zaś mniej więcej tam, gdzie Skinnera, którego wkład do neuropsychologii też jest przez biologów ceniony. Trzymanie się jednak radykalnie poglądów zarówno jednego, jak i drugiego, byłoby dziś bardziej hamulcem niż bodźcem do rozwoju. Dla biologów granica między ludźmi a resztą zwierząt jest płynna i sfera języka nie jest wyjątkiem. Szczególnie nie do przyjęcia jest przekonanie Chomskiego, że zdolności językowe ludzie nabyli w którymś momencie ewolucji niemal od razu w całości i nie podlegały one doborowi naturalnemu.

Tu można powiedzieć, że Chomsky, postulując otwarcie czarnej skrzynki Skinnera, podjął ryzyko, na które nie był gotowy. Mogło się okazać, że to, co w niej znajdą neurobiolodzy, nie będzie tym, co sobie wyobrażał. I do pewnego stopnia tak jest – prostota generatywizmu, którą tak sobie cenią przedstawiciele nauk matematycznych, nie wystarcza do opisu zjawisk biologicznych. Owszem, umysł często chodzi na skróty, utartymi ścieżkami, zwanymi heurystykami, ale sprowadzenie tego do algorytmów to zbyt daleko idące uproszczenie, niewiele różniące się od sprowadzenia wszystkiego do odruchów Pawłowa.

Na rozstaju dróg, czyli gwiazda Chomsky’ego świeci mimo wszystko

Wbrew temu, co może się wydawać postronnym obserwatorom, pozycja generatywizmu w językoznawstwie nie jest stała. Pomijając niedobitków behawioryzmu i strukturalizmu – wbrew pozorom, gdzieniegdzie wciąż obecnych – którzy próbowali trwać przy starych paradygmatach, ale bez większych szans na przekonanie do nich młodych adeptów językoznawstwa, niedługo po przewrocie Chomskiego pojawiły się nurty mniej odwołujące się do abstrakcyjnych systemów, a bardziej próbujące wiązać język z psychologią. Pojawienie się generatywizmu określa się mianem przełomu kognitywnego, ale to właśnie językoznawstwo kognitywne stało się jego główną konkurencją.

Wychowankowie Chomskiego poszli różnymi drogami. W obrębie generatywizmu powstało, rozwinęło się i upadło wiele szkół przyjmujących różne modele. Od końca XX w. najsilniejszym wśród nich nurtem jest teoria optymalności, której czołowym przedstawicielem w Polsce i współtwórcą jednej z odmian jest Jerzy Rubach. Niektórzy jednak odrzucają wizję Chomskiego jako zbyt abstrakcyjną i zbyt mało kognitywną. Uważają, że należy analizować to, jak język się zmienia u poszczególnych osób w trakcie życia i między użytkownikami. Ich zdaniem jest on takim samym przejawem ludzkiej aktywności umysłowej jak wszystkie inne, a nie wdrukowanym systemem. Klasyczne językoznawstwo generatywne z tej perspektywy niewiele się różni od strukturalizmu i jest określane jako językoznawstwo fotelowe, oderwane od rzeczywistych obserwacji ujmowanych statystycznie. W pewnym sensie jest to powrót do podejścia sprzed rozbijania języka na warstwę abstrakcyjną i realizowaną w mowie, co dla tradycyjnych językoznawców może być herezją. Współcześnie jednak analiza statystyczna wkroczyła nawet do badań generatywnych. Niektórzy badacze języka idą jeszcze dalej, chcąc uniknąć oskarżeń o oderwanie od rzeczywistości, próbują łączyć oba podejścia. Zwracają więc uwagę nie tylko na idealną kompetencję językową, lecz także na performancję (wykonanie), czy dopuszczają istnienie zmienności. Skutkuje to tym, że przez jednych są uważani za zdrajców, a przez drugich za obrońców przegranej sprawy.

A sam Chomsky? Od jakiegoś czasu więcej energii poświęca propagowaniu swojej anarchistyczno-lewicowej wizji świata niż generatywnej wizji języka (ten wątek jest obecny w jego działalności od samego początku kariery, ale to temat na zupełnie inny tekst). Jego zwolennicy wciąż mają silną pozycję w środowisku językoznawczym, a przeciwnicy niewiele sobie z tego robią, wykuwając własną, już nie mniej silną. Czasem konflikty się zaostrzają, jak w przypadku odkrycia, że w języku pirahã nie ma cech potwierdzających uniwersalizm językowy. Jednak bez wątpienia jego gwiazda na naukowej ścieżce sław wydaje się niezagrożona.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną