||| ||| Archiwum
Struktura

Kiedyś pismo fantastów i szaleńców, dziś witryna technologicznej arystokracji. „Wired” obchodzi 30. urodziny

Okładkowi bohaterowie papierowego magazynu ery cyfrowej tworzą czołówkę najbogatszych ludzi na Ziemi. Pismo śledzące wielką zmianę kulturową stało się jej ilustracją.

W lutym 1993 r. ukazało się wydanie tygodnika „Time” z kolorową okładką przedstawiającą młodego człowieka wpisującego jakiś kod na ekranie komputera i wielkim hasłem „Cyberpunk”. Rozwinięcie tematu wydawało się równie tajemnicze i intrygujące co sam termin: „Wirtualny seks, chemiczne wspomagacze i syntetyczny rock'n'roll. Futurystyczna subkultura wychodzi z elektronicznego podziemia”. Podłączanie się do globalnej sieci, nowe technologie, poszerzanie świadomości za sprawą tzw. smart drugs, hakowanie systemów komputerowych, gadżety, literatura science fiction i muzyka elektroniczna wydawały się dość ciekawym połączeniem. Niemniej – dość niszowym.

W tym samym czasie dostępny był już pierwszy, marcowo-kwietniowy numer magazynu „Wired”. Pokazano go podczas kolejnej Macworld Conference w San Francisco jako pismo dla nowej technologicznej inteligencji – i przyszłej technologicznej arystokracji. Niekiedy, w pewnym przybliżeniu, opisywano jako „Rolling Stone” nowych czasów. Od magazynu, który był dzieckiem epoki hipisowskiej, a swój amalgamat spraw społecznych, lekko podawanej polityki i popkultury opierał w pierwszej kolejności na muzyce. „Wired” podobnie szeroki – a z czasem coraz szerszy – zestaw tematów opowiadających o współczesnej cywilizacji sprzedawał innym wspólnym mianownikiem – technologią. I w podobny sposób jak „Rolling Stone” stał się cenioną marką, wchodzącą na nowe rynki w lokalnych wydaniach (m.in. Wielka Brytania, Japonia i Niemcy). Dziś nie trzeba go już w ten sposób przedstawiać: magazyn ery procesora ma nakład dwa razy większy niż pismo ery rock and rolla.

Na rynku prasy nic nie zmieniało się z dnia na dzień. Nawet w dobie internetu dynamicznie wkraczającego w erę stron www (pierwsza polska strona powstanie dopiero w sierpniu 1993 r.). „Wired” miał więc torującego mu drogę starszego brata – dziwniejszego, bardziej subkulturowego i fanzinowego. Był to magazyn „Mondo 2000”, który pod anarcho-liberalnym sztandarem skupił już w latach 80. najciekawszych pisarzy SF pokolenia, twórców nurtu cyberpunk: dystopijnego, opowiadającego wizję przyszłości świata w całości skomunikowanego i skomputeryzowanego, za to majątkowo i społecznie podzielonego jeszcze bardziej. To dla niego pisali William Gibson, Bruce Sterling czy Rudy Rucker – i wszyscy oni mieli się pojawić w elegantszym i edytorsko zachwycającym „Wired”. Momentem symbolicznym było odejście z „Mondo 2000” jego założyciela i redaktora naczelnego, a przy tym libertarianina i transhumanisty pisującego pod pseudonimem R.U. Sirius, który też natychmiast zasilił szeregi współpracowników „Wired”.

Bazą była kultowość i wizjonerski charakter opisu świata, potrzebni więc byli fantaści i szaleńcy. Choć ich znaczenie na łamach pisma stopniowo malało, ustępując miejsca tradycyjnemu dziennikarstwu – technologicznemu, naukowemu czy ekonomicznemu. W latach 90. „Wired” wieszczyło cyfrową rewolucję i zachęcało do łamania zasad. Pozostawało stronnictwem wolnego, a przynajmniej szerokiego dostępu do kultury, nowych zasad prawa autorskiego (systemowi creative commons poświęcili specjalny numer, współtwórca tego standardu Lawrence Lessig pisywał dla „Wired”). Później coraz pilniej śledziło losy wielkich bohaterów cyfrowego biznesu.

I tak w 2004 r. pismo obwieszczało na okładce Googlemanię. Informowało, że oto internet jest w rękach Jeffa Bezosa. A później ogłaszało śmierć sieci. Właściwie to nawet kilkakrotnie. Stale zajmowało się cyfrowym seksem, internetowym życiem po życiu i zagrożeniami prywatności. O sztucznej inteligencji pisało, zanim to było powszechne. A przy tym stale śledziło obieg nowych trendów – w charakterystycznej rubryce Wired / Tired / Expired (dosł. nakręcone, zmęczone, przedawnione) – i nowych terminów (rubryka Jargon Watch). Prezentowało barwne i zaskakujące infografiki (np. przekrój przez naszpikowany technologią bar niedalekiej przyszłości) oraz zwariowane rankingi (np. najszybciej napisanych książek w historii). Publikowało znakomite felietony Nicholasa Negroponte'a, a później Clive'a Thompsona, dotykające zmian, jakie w naszym życiu wprowadza cyfrowe otoczenie.

To na łamach „Wired” Jeff Howe wprowadził termin „crowdsourcing”, a Bill Joy z firmy Sun Microsystems ostrzegał, że świat komputerów za chwilę poradzi sobie bez nas. To tu Bill Wasik opisywał szeroko cyfrowy charakter nowych ludowych rewolucji i buntów. To redaktor naczelny tego magazynu Chris Anderson w pierwszej dekadzie XXI w. formułował zasady – jak się wydawało – nowej ekonomii czasów internetu. Zainspirowany gigantycznymi zasobami sklepów internetowych przekonywał, że da się ominąć utrudniającą życie zasadę Pareta, która kazała firmom upatrywać 80 proc. zysków w ledwie 20 proc. przeznaczonych do sprzedaży zasobów.

Na łamach pisma, a później w swojej książce „Długi ogon” („The Long Tail”) Anderson dowodził, że na pozostałych 80 proc. zasobów – choćby i niszowych – wciąż jeszcze da się dużo zarobić. W jego wizji ekonomia czasów internetu 2.0 miałaby przywrócić większą uwagę produktom mniej popularnym. Trochę na wyrost – okazało się bowiem, że rynek internetu i streamingu wcale nie niweluje przepaści między najbardziej i najmniej popularnymi, a nawet je pogłębia. Trzy lata później w kolejnej książce „Free” Anderson przekonywał, że ekonomicznym rozwiązaniem może być też darmowość pewnych usług: przecież w sieci płacimy za różne rzeczy uwagą, naszym czasem albo naszymi danymi. A jeśli już nawet trzeba za coś zapłacić w gotówce, to wybierzemy tę, a nie inną usługę, sprawdziwszy wcześniej jej darmową wersję. I to okazało się przepowiednią nieco na wyrost – w roku 2018 internetowe treści z „Wired” (na nowo połączonym z jego wersją cyfrową, dawnym pionierskim HotWired, pod skrzydłami koncernu Condé Nast) znalazły się za paywallem.

Wydaje się, że wszystkie najmroczniejsze przepowiednie autorów „Wired” sprawdzały się zwykle lepiej niż te optymistyczne. Co byłoby zgodne z duchem cyberpunka. I co nie zmienia faktu, że wciąż mamy do czynienia z jednym z najświeższych pism opinii, dla których kolejną generacją będzie zapewne… hm, może magazyn tworzony przez sztuczną inteligencję?

Nie pamiętam, kiedy dokładnie sam pierwszy raz trafiłem na wydanie magazynu „Wired”. Na pewno w drugiej połowie lat 90. Zapewne leżał na półce w redakcji „Machiny”, czytany przez jej ówczesnego redaktora naczelnego Andrzeja Sienkiewicza, zafascynowanego technologiami, ale przede wszystkim – używany jako referencja w kwestiach wizualnych. Bo okładki „Wired” wykorzystujące efektowne techniki druku dodatkowych kolorów i jego elastyczna makieta były od początku obiektem zazdrości grafików prasowych na wszystkich szerokościach geograficznych. Być może więc był to ów słynny numer z symbolem Apple w formie gorejącego serca Jezusa i hasłem „Módlcie się” z roku 1997? A może inny, wcześniejszy – z Brianem Eno, z którym długą rozmowę dla pisma przeprowadził drugi w historii redaktor naczelny, Kevin Kelly. Wiem za to na pewno, co z tym znalezionym wówczas egzemplarzem zrobiłem: tak jak każde późniejsze wydanie tego pisma przejrzałem z zapałem pod kątem nowych pomysłów tematycznych. Bo w tej sferze „Wired” od początku był kopalnią inspiracji.

Lata 90. to czas, gdy na młodych dorosłych na Zachodzie przestawały już robić wrażenie osiągi samochodów. Samochód miał być oszczędny, a urządzeniem od najwyższych osiągów stawał się komputer. Jak w opowieściach cyberpunka, których bohaterowie zamiast drogą międzystanową (jak wcześniej bitnicy w powieści „W drodze” Jacka Kerouaca) poruszali się infostradą, też w poszukiwaniu wolności.

Bohaterem masowej wyobraźni stał się haker. A w modzie był termin „cyberkultura”, rozumiany na różne sposoby – najwęziej jako społeczność raczkującego wciąż internetu, najszerzej – jako cała wielka sfera przenikania się prądów kulturalnych i technologicznych. Dla dodatku „Cyberkultura” dołączanego przez kilka miesięcy do „Nowej Fantastyki”, którego byłem redaktorem, magazyn z San Francisco był kierunkiem, wyrocznią i wzorem niemożliwym do doścignięcia. W zapiskach „ludzi, z którymi należałoby przeprowadzić wywiady” z czasów „Cyberkultury” znalazłem kilka nazwisk z kręgu tego pisma i jednego bohatera zbiorowego: redaktorów „Wired”.

Do dziś zresztą warto regularnie zaglądać do tego pisma już choćby po to, żeby sprawdzić, o czym się mówi w Dolinie Krzemowej. W numerze z marca 2023 r. można przeczytać o tym, jak rosyjskie służby wykorzystują odblokowaną na terenie tego kraju aplikację Telegram – przez lata uważaną za narzędzie oporu przeciw totalitarnym reżimom. Oraz o tym, że trzeba zacząć płacić dawcom organów, żeby zagwarantować sobie ich łatwiejszą dostępność. Jest też kolejny konkurs dla czytelników na tyleż błyskotliwe, co krótkie (bo sześciowyrazowe) opowiadanie SF.

Wcześniej przez lata pojawiały się w tym samym miejscu wizualizacje wyimaginowanych produktów przyszłości.

Spojrzenie polskiego czytelnika na „Wired” mocno się przez lata zmieniało. Na początku wydawał się pismem kontrkulturowym. Później – zbyt technologicznym dla inteligencji humanistycznej, a zarazem zbyt humanistycznym dla inżynierów. Bo – co warto raz jeszcze podkreślić – nigdy nie był magazynem stricte technologicznym. Nie trzeba było być informatykiem, żeby się zainteresować omawianymi tu tematami. Za to z czasem odbierało się coraz bardziej jako magazyn o stylu życia nowej elity – dobrze uchwyconej na podstawie przykładu ze Stanów Zjednoczonych. Dla nas może jeszcze dość abstrakcyjnej – w końcu tu biznesów w latach 90. nie robiło się na apkach, grach i wyszukiwarkach, tylko na zakupie stacjonarnych pecetów w ramach publicznych zamówień dla spółek skarbu państwa.

Tymczasem – co wywoływało pewne zdziwienie – reklamy publikowane w „Wired” okazywały się coraz liczniejsze i coraz droższe. Obejmowały luksusowe marki zegarków i samochodów, a recenzowane w nieśmiertelnej rubryce z gadżetami „Gear” urządzenia okazywały się jednak czymś nie na kieszeń polskiego nabywcy. To pokazywało tempo, w jakim kontrkulturowi pasjonaci cyberpunka przeształcali się w bohaterów giełdy papierów wartościowych. Cyberpunkowych pisarzy szybko zmienili na okładkach Bill Gates, Jeff Bezos i Mark Zuckerberg.

Graficzna oprawa „Wired” – z jaskrawymi barwami, drogimi technikami drukarskimi i charakterystycznymi, zachęcającymi do kolekcjonowania grzbietami – stopniowo też zaczęła oznaczać co innego. Z czasem stała się kwintesencją luksusu w nowym wydaniu. To również wiele mówiło o tempie i kierunku zmiany, którą ten magazyn opowiedział. „Środek przekazu jest przekazem” – jak twierdził Marshall McLuhan, przez redakcję „Wired” w jej początkach uznany za świętego patrona.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną