Leszek Zych / Polityka
Struktura

Zbigniew Mikołejko: Professore

Zawsze zobowiązany. Zmarł prof. Zbigniew Mikołejko
Człowiek

Zawsze zobowiązany. Zmarł prof. Zbigniew Mikołejko

Erudyta absolutny, bezkompromisowy palacz, bezkrytyczny kociarz. Po prostu dobry i wrażliwy człowiek. Filozofa i historyka religii żegna Joanna Podgórska.

Uznawał współczesność za wciąż wartą filozoficznych cierpień i namysłów i poczuwał się w obowiązku myślenia na tej beznadziejnej pustyni rozlicznych  bezsensów.

Zbigniew Mikołejko poszedł do ziemi. W tej brutalnej, knajackiej skądinąd, frazie opisującej kierunek naszej życiowej podróży, mieści się przecież jakiś afirmatywny ton współistnienia w nicości, w ciszy grobu, gdzie nie wrzeszczy już strach. Zbigniew Mikołejko jest po drugiej, gościnnej stronie uniwersum nieobecności. Jest nieobecny.

Trwa we mnie jego brak. Był dla mnie najpierwej poetą, dopiero później wybitnym religioznawcą. Nie mogłem być z nim blisko inaczej jak tylko za cenę zapomnienia o jego wybitności naukowej. Czasem zdarzają nam się w życiu ludzie, którzy onieśmielają swoją wiedzą. A ja po prostu bardzo Profesora chciałem lubić, chciałem z nim żyć sytuacyjnie, spotykać się na luzie, gadać o pierdołach. I chyba nam się to przez parę lat intensywnej zażyłości udało.

***

Instytut Mikołowski, w którym pracuję, wydał trzy tomy wierszy Mikołejki. Nie wiem, dlaczego akurat nam powierzył swoje liryki. Może dlatego, że pracujemy na prowincji, w „nieoficjalnym centrum świata”, skąd sam pochodził. Jego Lidzbark Warmiński urósł do takiego centrum, kiedy napisał o nim kolejny tom wierszy. Do „naszego’” Mikołowa przyjeżdżał chętnie, szliśmy do knajpy coś zjeść. Długi jak miesiąc i chudy jak wypłata zamawiał zawsze coś „śląskiego”, ale w życiu nie widziałem, żeby zjadł do końca. Jakby nie miał czasu jeść, bo cały czas mówił. Był niezwykłym gadułą, co kongenialnie kontrastowało z jego wierszami, powściągliwymi zwłaszcza w debiutanckich „Gorzkich żalach”, o których pisałem tak:

„Zaiste trudno traktować Zbigniewa Mikołejkę jako poetyckiego debiutanta. Owszem, nie publikował własnych wierszy, niemniej w przepastnej bibliografii jego rozmaitych tekstów, artykuły poświęcone polskiej poezji współczesnej zajmują znaczące miejsce. Mikołejko – jeden z najznamienitszych polskich religioznawców i historyków idei – zwłaszcza w latach 70. i 80. ogłaszał na łamach rozlicznych periodyków teksty egzegetyczne dotyczące bieżących publikacji poetyckich. Trudno dziś zliczyć autorów, nad których twórczością Zbigniew Mikołejko pochylał się w krytycznym namyśle. Dystynktywnymi cechami tego namysłu pozostawał głęboki namysł filozoficzny i próba rozczytania wierszy w możliwie szerokiej perspektywie interpretacyjnej. Podążał Mikołejko za poezją współczesną, śledząc jej rozliczne przemiany i tropiąc te głosy poetyckie, które stanowić miały o przyszłości polskiej liryki. Nadszedł jednak czas, kiedy Zbigniew Mikołejko postanowił sprostać własnej samoświadomości literackiej i opublikował swój pierwszy tom wierszy zatytułowany »Gorzkie żale«.

Książka ta ujęta jest w wyraźnych ramach czasowych. Wydaje się, że Zbigniewowi Mikołejce zależało na podkreśleniu konkretności czasu, w jakim powstały te teksty. Czterdzieści wierszy napisanych między 2012 a 2016 rokiem układa się w znaczącą opowieść o korozji, gniciu, upadku i zatracie – kreowanych przez autora – dookolnych obrazów świata. Piszę „obrazów świata”, bo pobrzmiewa w tych wierszach właśnie aliteracyjna obraza i poniekąd odraza do gnilnej natury uniwersum, będącego li tylko rodzajem jednostkowej – więc zawsze poetyckiej – wyobraźni. Estetyka wierszy Mikołejki apeluje pośrednio do barokowej ewokacji horrendum porządku fizycznego i metafizycznego, a śmiercionośna topika wywołuje wrażenie dusznej krańcowości poetyckich ustaleń:

Martwy tor kolejowy
rdza, nędzna trawa i ruiny baraków;
młode osty pną się ku chmurom niczym litanie staruszek;
nawet drzewa nie
chcą
tutaj umierać.

Tak w wierszu »Ikona« określa Mikołejko żałosny kierunek wertykalnych lamentacji zwróconych ku urojonemu ośrodkowi reglamentacji sensu, jaki ocalać może, tak, a nie inaczej ujętą, kondycję biosfery. Poetyckie ikony Mikołejki to obrazy wydrążone z życia, zapładniane wirusem rozpadu, ujęte w ciężkie ramy wyjałowionej symboliki wiecznego trwania. Jeżeli trwamy – suponuje Zbigniew Mikołejko – to faktycznie trwamy do śmierci, grając językiem symboli, w jakich nie pokładamy już nadziei przetrwania gdzieś indziej. »Gdzieś indziej« bowiem najradykalniej »nie jest«, gdyż nie posiada żadnej, ontologicznej gwarancji. Język poezji zaledwie opisuje ten ontologiczny deficyt, szybko docierając do granic własnych możliwości. Liryczne możliwości Zbigniewa Mikołejki w »Gorzkich żalach« są trzeźwo określane:

Siedzę na uniwersyteckim kampusie w słońcu ostrym jak nóż.
Dzień jest leniwy, pokorny.
Drzewa stoją w potopie liści.
Papierosy – jeden za drugim – nie przychodzą mi łatwo, duszą,
zostawiają gorzki ślad na języku.
Nie czekam na nic.

Pokora tak spozycjonowanej podmiotowości stanowi o strategii przyjmowania doświadczenia życia w jego gorzkawej i mdłej deziluzji. Owo »nieczekanie na nic« staje się rewersem Różewiczowskiej paruzji nicości. To ona przybywa powtórnie, w każdym momencie czasu, który w wierszach Mikołejki jest czasem zerwania z mitem linearnej podróży ku Sensowi. Wiersze Zbigniewa Mikołejki gościnie otwierają się na tę, z góry zapowiedzianą, wizytę. Te wiersze udzielają gościny końcowi naszych spraw i nas”.

***

Czytam dziś własne słowa, a Profesor literalnie poszedł do ziemi. Konstrukty ściśle poetyckie nagle okazują się litym dnem płytkiego grobu. Chodzę codziennie obok knajpy, w której siadaliśmy. I faktycznie w powidoku widzę jeszcze ikoniczną postać Mikołejki z papierosem permanentnym, w astmatycznym, przyspieszonym oddechu, który wystrzeliwał seriami zdań kontekstualnie zahaczającymi o gargantuiczną wiedzę, którą zdeponował przez lata praktyki naukowej. Anegdota była jego żywiołem, a pointa przekleństwem. Tak jakby nie godził się na koniec dyskursu, na ciszę, która niechybnie zamyka nam usta w grymasie śmierci, a Mikołejko lubił żyć w słowie, które trwa na przekór cmentarnej niemocie.

Odnosiłem wrażenie, że ma w sobie siłę anegdotycznego wskrzeszania tak Ojców Kościoła, jak i zapiekłych ateuszy, udzielając im powtórnego życia w filozofii, którą uprawiał jako sztukę przeżycia najgłębszych rozterek egzystencjalnych jej rozlicznych twórców „raz jeszcze” i jakiś rodzaj wystawiania się na dramat wypadnięcia z kolein spokojnego bytowania w jednym, określonym światoodczuciu. Mikołejko po prostu uznawał współczesność za wciąż wartą filozoficznych cierpień i namysłów i poczuwał się w obowiązku myślenia na tej beznadziejnej pustyni rozlicznych bezsensów. Czego Mikołejko nie lubił? Koloru zielonego. Tak jakby „potop liści” z jego wiersza miał okazać się podstępną mimikrą jesiennej palety rozkładu i schyłku.

Zresztą o schyłku swojego życia nam – Maćkowi Meleckiemu i mi – nie mówił. Żartował na ten temat, biorąc nas pod włos różnicy wieku. O Meleckim mówił „ten starszy”, o mnie „ten młodszy”. Bardzo mi się podobało to ojcowanie. Zwłaszcza że jako uczestnik rozlicznych debat publicznych, podpadł swoją kąśliwą uwagą pod adresem kobiet z wózkami. Zapewniam, że bardzo kochał dzieci, choć za nimi nie przepadał. W tym upodobaniu do paradoksów jawił się jego przewrotny umysł, co przecież jest cechą dystynktywną mądrości. Zrywaliśmy bekę na widok bezceremonialnej siły zabawy dzieci – tych bajkowych istot, które potrafią w krótkim przeciągu życia wyrwać się spod kurateli „wisielca”. Przy każdej okazji podpytywał mnie o córkę i żonę. Zastanawiam się, czy kiedyś podsunąć jej pod nocny stolik apogeum pisarskie Mikołejki. Te dwa tomy „We władzy wisielca” stanowią o nieusuwalnym miejscu Profesora wśród najwybitniejszych egzegetów symbolicznej kultury Wschodu i Zachodu.

***

Z wielu darów i pomocy, jakie od Mikołejki otrzymałem, najbliższy sercu zostanie już na zawsze szkic, który popełnił na temat mojej malutkiej prozy zatytułowanej „Bezduch”. Wyjmuję tu z niego akapit, który przecież może mi jakoś pomóc żyć z tym brakiem po Nim we mnie, w tym bezdechu, którym wcześniej czy później okazuje się życie:

„Chodzi o osaczenie przez zmienny i wszystkożerny jakby mikrokosmos, osaczenie przez najprostsze zdarzenia, rzeczy, impresje, o ich nachalność jakby czy magmatyczność, która potwornieje, staje się niczym monstra w dawnych obrazach przedstawiających kuszenie świętego Antoniego Pustelnika. Ta monstrualność w przepływie, w przemijaniu, w koszmarnym śnie rozgrywa się pośród skrupulatnie zarejestrowanych form i okruchów życia, złogów i majaków dzieciństwa, ale i – w dialektycznym wiązaniu – rodzicielstwa. Starego więc i nowego – w palimpseście, w wężowym splocie. Czyny, maski, kostiumy oraz całe decorum egzystencji autor ukazuje tu w przejmujących spojrzeniach, eksponujących krnąbrną materialność, namacalność, sensualność i somatyczność przywoływanego przez siebie mikroświata, ale też jego kruchość, ułudność, fantazmatyczność, stałe nicowanie w nim komizmu przez trwogę i dramatu przez śmieszność. Towarzyszy temu gorączkowe, zadyszane poszukiwanie języka: aby dać odpowiednią materię słowu, a substancjom i wrażeniom – słowo”

Ten cytat doskonale odnosi się do samego autora „Gorzkich żali”. Mikołejko był specem od rozplątywania węzłów gordyjskich, potrafił w trymiga odwiązać moją łódkę życia, tak, aby spokojnie spłynęła nurtem Acheronu, na końcu którego Professore już czeka i zapala papierosa od papierosa, żeby żarzyło się w latarni.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną