Stworzył nas ogień i on może nas zniszczyć. Wybór należy do nas
Kiedy miałem 18 lat, kilka dni po ukończeniu szkoły średniej dołączyłem do strażaków walczących z pożarami lasów w Grand Canyon National Park w Arizonie. Powracałem tam przez 15 następnych lat, z czego przez 12 jako dowódca załogi strażackiej. W tym czasie wiodłem dwa życia – jedno na uniwersytecie, drugie na północnej krawędzi Wielkiego Kanionu. Dowiedziałem się, jak wróżyć z ognia. Gdy sezon po sezonie walczysz z pożarami, szybko się uczysz, jak wpłyną one na kolejny sezon wegetacyjny i jak kolejne sezony zmienią ci życie. Finalnie znalazłem sposób na połączenie obu wcieleń – stałem się badaczem ognia.
Mój pierwszy pożar wybuchł w czerwcu 1967 roku. Zainicjował go piorun, który uderzył w suche drzewo na Powell Plateau, izolowanym płaskowyżu w Wielkim Kanionie. W ciągu kolejnych 56 lat badałem i opisywałem pożary na wszystkich kontynentach, przede wszystkim w USA, Kanadzie, Meksyku, Australii, Europie i Rosji. Skupiałem się na analizowaniu relacji pomiędzy ogniem i ludźmi – sojuszu, który odmienił i zaburzył planetę. Jak to się stało i w jaki sposób, moim zdaniem, możemy przywrócić równowagę?
Ziemia jest planetą ognia, jedyną nam znaną. Ogień na Ziemi istnieje dzięki życiu. To ono jest źródłem tlenu, którego potrzebuje ogień; życie stworzyło i zarządza ogniem, którego potrzebuje. Nawet chemia ognia jest biochemią; ogień rozdziela to, co fotosynteza łączy w całość. Pożary istnieją na Ziemi od momentu pojawienia się życia na lądach.
Ogień pochłania niektóre fragmenty świata przyrody, od którego jest zależny. W pewnym sensie przypomina wirusa, czyli coś, co nie jest do końca żywe, ale potrzebuje żywego świata do ekspansji. I jak wirus, również ogień szerzy się poprzez infekowanie otoczenia.
Jedyny wymóg, którego życie ogniowi nie zapewniało, to zapłon. I to jednak zmieniło się wtedy, gdy na Ziemi pojawił się znany nam dobrze rodzaj Homo obecnie reprezentowany przez jeden gatunek. To człowiek jako pierwszy opanował sztukę rozpalania ognia. Ogień zmienił nas, a następnie my i ogień do spółki zmieniliśmy planetę.
Skróciliśmy nasze jelita i powiększyliśmy głowy, bo nauczyliśmy się gotować żywność. Zajęliśmy szczytowe miejsce w łańcuchu pokarmowym, bo nauczyliśmy się „gotować” krajobrazy, aby polować, zbierać, uprawiać ziemię i hodować zwierzęta. W końcu staliśmy się siłą geologiczną i zaczęliśmy „gotować” planetę. Dzięki temu, że opanowaliśmy ogień, zajęliśmy dominującą pozycję na globie. Nie tylko umiemy rozpalić (a w pewnych granicach zagasić) ogień, ale też uczyniliśmy z niego środek do realizacji naszych celów – dobrych i złych. Pochodnia stała się archimedesową dźwignią, którą poruszyliśmy świat.
Nasze relacje z ogniem zacieśniły się wtedy, gdy go udomowiliśmy. Ogień dzięki nam się rodził, był przez nas karmiony, chroniony, doglądany – musieliśmy nawet po nim sprzątać. Dla wielu mędrców, od rzymskiego starożytnego architekta Witruwiusza po XX-wiecznego francuskiego antropologa Claude’a Lévi-Straussa, umiejętność kontrolowania ognia oddziela świat barbarzyńców od świata cywilizowanego. Ogień dał też początek chemii. Dzięki niemu możemy zamienić glinę w cegły i ceramikę, wapień w cement, piasek w szkło oraz rudę w metal; wygląda na to, że ogień pojawia się w cyklu życiowym niemal wszystkich wytwarzanych przez nas rzeczy oraz kształtowanych krajobrazów. Zatrudniony przez nas ogień oświetlał, ogrzewał lub napędzał niemal wszystkie przejawy naszej aktywności – od religijnych obrzędów po produkcję broni.
W pewnym sensie człowiek i ogień zawarli pakt wzajemnego wsparcia: jeden miał pomagać drugiemu w ekspansji. Ludzie zanieśli ogień do miejsc, do których nie mógłby inaczej się dostać. W rewanżu ogień umożliwił ludziom dalekie wędrówki oraz dokonywanie czynów, o których ich prymitywni przodkowie nawet nie śnili. Jeśli ludzie skolonizują inne planety, wyruszą w ich stronę na wielkich ognistych smugach.
Jednak przez długi czas istniały bariery dla tej ekspansji ognia. Ludzie i płomienie, które rozniecali, miały swoje limity w postaci pokrycia terenu, paliwa roślinnego i klimatu. Antropogeniczny ogień mógł przesunąć część tych granic, ale nie w skali całego globu. To zaczęło się zmieniać około 12 tys. lat temu, czyli pod koniec ostatniej epoki lodowej. Władające ogniem stworzenie wkroczyło wtedy w cieplejszy świat, który – jak się okazało – łatwo reagował na ogień. Dodatnie sprzężenia zwrotne zainicjowały przebudowę środowiska planety, która dziś nabiera tempa. Epoka holocenu, która nastała po epoce lodowej, jest w gruncie rzeczy epoką antropocenu, a jeśli wziąć pod uwagę katalityczną funkcję ognia – pirocenem.
Koncepcję pirocenu – i samą nazwę – zaproponowałem kilka lat temu, przedstawiając pożarowe dzieje Ziemi jako połączenie trzech epok ogniowych. Zilustruję tę ideę na przykładzie USA.
„Pierwszy ogień” to dzieło samej natury. Geolodzy odkryli skamieniały węgiel drzewny liczący ponad 420 mln lat. Zarzewiem były wówczas niemal wyłącznie pioruny. Jednak już w 1880 roku, kiedy w USA sporządzono pierwszą mapę pożarów lasów, zainicjowane przez burze pożary stanowiły niewielką część wszystkich ogniowych incydentów. Za większość przypadków pojawienia się i ekspansji ognia w lesie odpowiadali ludzie. Rdzenni mieszkańcy korzystali z niego, by ułatwić sobie polowania, zbieranie produktów leśnych, łowienie ryb i generalnie kształtowanie krajobrazu; dzięki ogniowi okolicę zmieniano w lepiej nadającą się do zamieszkania. Także przybysze zza Atlantyku pojawili się z własną tradycją korzystania z płomieni m.in. w rolnictwie i pasterstwie. Kontakty pomiędzy obiema grupami sprzyjały wymianie pomysłów na stosowanie ognia. Rdzenne zwyczaje lepiej sprawdzające się w lokalnych warunkach były modyfikowane dla potrzeb hodowli i uprawy roślin. Ludzie pracujący na roli nie wątpili w kluczowe znaczenie ognia w ich życiu, natomiast elity Nowego Świata w ślad za elitami Świata Starego bały się ognia, uważając go za groźny i podstępny żywioł – spuściznę prymitywnej kultury.
Ten kontrolowany przez człowieka „drugi ogień” został udomowiony, a przynajmniej poskromiony. Był wykorzystywany do przekształcenia pierwotnych krajobrazów w strefy nadające się do zamieszkania. Porównajmy lokalizację pożarów w 1880 roku z lokalizacją ludzkich siedzib, a zobaczymy, że jedno z drugim pokrywa się niemal idealnie.
Nowi osadnicy przybyli do Ameryki wraz z pierwszą falą europejskiej ekspansji. Zwykle mówi się o tej migracji w kategoriach politycznego i ekonomicznego imperializmu. Ale równolegle z ludźmi rozprzestrzeniały się też rośliny, zwierzęta, choroby oraz… ogień. Demograficzna zapaść rdzennej ludności była katastrofalna. Hiszpański konkwistador Hernán Cortés pisał w 1520 roku w liście do cesarza rzymskiego Karola V(I), władcy Hiszpanii, że w centrum Meksyku „nawet kawałek ziemi wielkości dłoni” nie jest pozostawiony bez opieki. Jednak 90% mieszkańców tych ziem zniknęło do końca XVI wieku. Ziemie, o które troszczono się przez tysiąclecia, szybko zdziczały. Wstrząsom politycznym towarzyszyły zagłady i wojny toczące się w Eurazji. Miliony ludzi zmarły – miliony drzew wyrosły. Badacze analizują, w jakim stopniu fakt ten odpowiada za nadejście małej epoki lodowej, która zakończyła się w XIX wieku.
Druga fala ekspansji ognia zaczęła się pod koniec XVIII wieku. Tym razem wraz z roślinami i zwierzętami płynęły na statkach nowe koncepcje wykorzystania ognia, który pokazał, że ma potężną moc zmieniania świata. Rewolucja przemysłowa – odkrycie tlenu w 1774 roku – zdekonstruowało ogień jako reakcję chemiczną nazwaną spalaniem. „Ogień” stracił swoją siedzibę w krajobrazie oraz mityczny status jednego z podstawowych żywiołów, a stał się subdyscypliną fizyki, chemii i inżynierii mechanicznej. Spalanie było racjonalne i nowoczesne, ogień naturalny – prymitywny i wsteczny.
To naukowe przedefiniowanie ognia szło w parze z rewolucją techniczną wprowadzającą nowe ogniowe wynalazki, które dały ludziom nieporównanie większą moc. Pierwsze silniki parowe – te, które zbudowali w XVIII wieku wynalazcy Thomas Newcomen i James Watt – były wykorzystywane do wypompowywania wody z kopalń węgla, co zwiększyło tempo wydobycia czarnego surowca. W Europie silniki parowe i ich żarłoczne potomstwo odmieniły sposób myślenia o ogniu i maszynach, które z niego korzystały. Tam, gdzie to było możliwe, nowe wynalazki zastępowały stare – tak jak oświetlenie gazowe, a później elektryczne wyparło świece – a tradycyjną wiedzę i praktyki skrytykowano, zastąpiono i wypchnięto na margines. Przemiany zachodzące w Europie wkrótce dotarły do kolonii. Tysiącletnia wiedza empiryczna utrwalona w przekazie ustnym i mądrościach ludowych i tam ulegała zatarciu, a ludzkość przestała rozumieć, jak zachowuje się ogień w swoim naturalnym środowisku.
To konwersja ognia w komory spalania, w których spalane są paliwa kopalne, dała początek „trzeciemu ogniowi”, który dominuje dziś na Ziemi.
Przejście od spalania żywej przyrody do spalania przyrody dawnej (skamieniałej) oznaczało nadejście czegoś absolutnie nowego. Dążenie ludzkości do wykorzystania ognia zawsze polegało na szukaniu nowej materii do spalenia i nowych metod spalania. Teraz problemem nie był już surowiec – stale odkrywano nowe złoża paliw kopalnych (wciąż tak się dzieje). Problemem stały się zanieczyszczenia i nieprzerwanie gromadzące się uboczne produkty spalania; nie było gdzie pomieścić tej fali odpadów. W naturalnych środowiskach ogień ma swoje naturalne ograniczenia, które można do pewnego stopnia przesunąć. „Trzeci ogień” nie ma takich ekologicznych pęt. Może płonąć dzień i noc, latem i zimą, w mokre i suche dni. Ludzkość uwolniła Prometeusza. Zyskała nieograniczone możliwości korzystania z ognia.
Przejście do paliw kopalnych jako źródła energii pierwotnej jest uważane za główny motor zmian globalnych. Od tego momentu rozpoczęło się także coraz większe zainteresowanie ogniem ze strony naukowców. „Trzeci ogień”, z jego gigantycznymi konsekwencjami dla środowiska Ziemi, jest najnowszą fazą liczącej tysiące lat historii związków człowieka z ogniem. Ta spójność pozwala nam spojrzeć na całą epokę antropocenu przez pryzmat ilości spalonej materii. To perspektywa, z jakiej dziś patrzę na kwestię ognia i jego związków z człowiekiem.
Rywalizacja pomiędzy „pierwszym” i „drugim” ogniem rozszerzyła się, obejmując też ogień „trzeci”. Nazywam tę zmianę „piroprzejściem”, ponieważ w miarę postępów industrializacji demografia ognia splatała się coraz ściślej z demografią ludzkości. Ludzkość wykorzystała swoją władzę nad ogniem do całkowitej, choć stopniowej zmiany sposobu życia. Panowanie nad „trzecim ogniem” stało się wśród zachodnich elit miarą nowoczesności. Dla nich zwykłe płomienie są nieuporządkowane, wsteczne, a nawet atawistyczne – można je tolerować jedynie do celów ceremonialnych. Liczy się ogień roboczy tkwiący w maszynach.
Zwykły ogień zniknął z większości domowych zastosowań, sublimując w elektryczność. Zniknął też z krajobrazu miejskiego. Dawniej pożary w miastach wybuchały równie często, jak na otaczających je terenach wiejskich; w końcu wszystkie domy wykonane były z tych samych materiałów i identycznie reagowały na suszę i wiatr. Jeden z najlepiej znanych przykładów to pożar z 8 października 1871 roku, który strawił miasta Chicago oraz Peshtigo w stanie Wisconsin wraz z setkami tysięcy hektarów lasów porastających brzegi Jeziora Michigan. Dziś jednak miasta są znacznie odporniejsze na ogień, zbudowano je z materiałów, które już wcześniej zetknęły się z ogniem, kiedy stawały się cementem, szkłem i metalem, a potem zostały zaaranżowane tak, aby tłumić rozprzestrzenianie się ognia.
Identyczny proces zaszedł w rolnictwie. Zielona rewolucja to nie tylko mądrzejsza hodowla, ale także nowinki przyspieszające wzrost roślin. Podczas gdy tradycyjne wypalanie pól przeobrażało martwą biomasę w substancje pokarmowe oraz oczyszczało pola ze szkodników i chwastów, współczesne rolnictwo bazuje na związkach petrochemicznych, z których „ugotowane” zostały nawozy sztuczne i środki ochrony roślin dostarczane pompami, samolotami i traktorami zasilanymi paliwami kopalnymi. Ugory – potencjalnie urodzajne gleby odpoczywające przez jeden lub klika sezonów wegetacyjnych – popadły w niełaskę. Europejscy agronomowie i urzędnicy nigdy nie lubili ugorów, których istnienie uważali za marnotrawienie dobrej gleby, a ich wypalanie niemal za przestępstwo. Tyle że ugorowanie zwiększa bioróżnorodność na terenach rolniczych.
Spektakularne jest, że to piroprzejście objęło również odległe lądy – rezerwaty leśne, parki narodowe, afrykański busz i australijski outback. Urzędnicy wprowadzili nowe środki zaradcze powstałe dzięki „trzeciemu ogniowi” z zamiarem pozbycia się płomieni również z dzikiej przyrody, podobnie jak wcześniej z innych miejsc.
Jest wiele dobrych powodów ku temu, by całkowicie wyeliminować płomienie (i towarzyszący im dym) z domów i miast. Nieliczni mieszkańcy chcieliby dziś powrócić na stałe do „domowego ogniska”. Nieco inaczej wygląda sytuacja poza miastami – na terenach wiejskich i leśnych. Pod koniec XIX wieku i na początku XX w lasach zaczęły się pożary znacznie większe od tych z poprzednich dekad. Pojawienie się lokomotyw sprawiło, że lasy zaczęły być masowo wycinane i karczowane, a pociągi przejeżdżające przez tereny pokryte łatwopalnym materiałem inicjowały pożary, rozsiewając podczas jazdy iskry z kominów i hamulców. Szkody powodowane przez ogień i siekiery zainspirowały do podjęcia działań konserwacyjnych – globalnego projektu ochrony krajobrazów, w szczególności lasów, przed destrukcją. W latach 1891–1905 w USA zaczęto zakładać rezerwaty oraz utworzono instytucję U.S. Forest Service, która miała zarządzań publicznymi lasami.
Zapanowała zgoda, co do tego, że pożary lasów trzeba zwalczać za wszelką cenę. Bernhard Fernow, emigrant z Prus, który kierował Wydziałem ds. Lasów (poprzednikiem U.S. Forest Service), uważał, że kraj aspirujący do ważnej roli w świecie nie może sobie pozwolić na takie „fatalne zachowania”. Gifford Pinchot, pierwszy dyrektor U.S. Forest Service, porównywał znaczenie wprowadzenia ochrony przeciwpożarowej w lasach do zniesienia niewolnictwa. Były to poglądy charakterystyczne dla leśników z środkowej Europy, którzy uważali pożary lasów za równie wielkie zagrożenie dla ludzi jak malaria czy bandytyzm: świat byłby lepszy, gdyby ich w ogóle nie było.
Leśnicy stali się emisariuszami nowoczesności zwalczającymi tradycyjne podejście i wiedzę na temat ognia. Kontrola pożarów stała się jednym z fundamentów kampanii ochrony przyrody – od Gór Skalistych w Ameryce Północnej po centralne prowincje Indii. W USA służby leśne uczyniły z „systemowej ochrony przeciwpożarowej” ważne narzędzie zarządzania lasami.
Przystąpiono do tego z werwą. Poskutkowało. Powierzchnia lasów objętych pożarami szybko spadła, szczególnie po II wojnie światowej, gdy nadwyżki ciężkiego sprzętu wojskowego przekazano strażakom. W lasach rozpoczęła się era masowej, powszechnej ochrony przeciwpożarowej. W USA żywa przyroda ulegała płomieniom coraz rzadziej, za to spalano coraz więcej przyrody martwej uwięzionej w warstwach geologicznych. Od połowy lat 40. do połowy lat 80. liczba i rozmiary pożarów lasów osiągnęły swoje minimum – dzięki nowym technikom oraz tłumieniu ognia w zarodku. Trzeci ogień wygrał z pierwszym i drugim.
Negatywna reakcja ekosystemów na to tłumienie pożarów stała się oczywista już w latach 60. Lasy to nie miasta; w lasach paliwa cały czas przybywało, co groziło wybuchem niekontrolowanych pożarów. Bez odnawiającego je ognia ekosystemy gniły. W latach 1968–1978 federalne agencje zreformowały więc podejście – zamiast totalnej walki z ogniem dopuszczono jego ograniczone użycie.
Zauważmy, że wszystko to się działo, kiedy zmiana klimatu nie była jeszcze taka oczywista. Od tego czasu globalne ocieplenie dołożyło wiele dodatkowej energii sprzyjającej ekspresji ognia. Trend objął cały glob. Skutki też są globalne. Odczuwa się je nawet w tych rejonach świata, gdzie nie doszło do piroprzejścia.
Zmiana w podejściu do zarządzania zagrożeniem pożarowym w lasach zaszła w szybkim tempie. Po wielkich pożarach w 1910 roku, kiedy w północnym Idaho i zachodniej Montanie spłonęły 2 mln hektarów lasów, a na całym Zachodzie było to łącznie 3,5 mln ha, w USA przez kolejne pół wieku walczono o usunięcie ognia z naturalnych krajobrazów, by przez kolejne pół wieku starać się o przywrócenie „dobrego ognia”. Efekty będą jeszcze długo odczuwalne.
Rozszerzmy perspektywę i popatrzmy na długą historię ognia na Ziemi. Ten pierwszy pojawił się na niej wraz z roślinnością lądową. Drugi zameldował się w epoce plejstocenu, konkurując z pierwszym ogniem. W epoce holocenu, która zaczęła się około 11,7 tys. lat temu, ludzie zaczęli używać ognia w sposób świadomy i zamierzony. Trzeci ogień przybył dopiero w dwóch ostatnich stuleciach. Jego geografia jest inna, ponieważ wyznacza ją oś sięgająca w odległą przeszłość. Wydobywamy pochodzący z tej przeszłości surowiec, spalamy go w teraźniejszości, a skutki uboczne transferujemy w przyszłość. Początkowo trzeci ogień konkurował z pierwszym i drugim; ostatnio jednak w wyniku wtłaczania przez ludzkość gazów cieplarnianych do atmosfery oraz zmian w zagospodarowaniu terenu, ów trzeci ogień już nie konkuruje – on wzmacnia każdy inny rodzaj ognia.
Ziemia jest podzielona między dwa królestwa spalania. W pierwszym płoną współczesne, żywe krajobrazy; w drugim krajobrazy skamieniałe. Na zdjęciach satelitarnych nocnej Ziemi widać wyraźnie ten podział: poświatę w miastach, płomienie poza nimi. Popatrzmy z orbity na dwie Koree – sztandarowy przykład pirogeografii. W Korei Południowej piroprzejście już się dokonało i jarzy się ona światłami elektrycznymi. Korea Północna jest ciemna, a w ciągu dnia widać z góry liczne dymy z ognisk. Korea Południowa doświadcza pożarów typowych dla krajów rozwiniętych – walczy z nimi maszynami napędzanymi trzecim ogniem.
Wiele katastrof zaczyna się wtedy, gdy obie te krainy się ze sobą zetkną; pomyślmy o liniach energetycznych, które stają się zarzewiem pożaru. Mój ulubiony przykład to Biosphere 2, szklana, samowystarczalna kopuła znajdująca się w Arizonie, która mogłaby zostać ustawiona na Marsie. Obowiązuje w niej oczywiście zerowa tolerancja na pożar, ale zarazem ulokowano ją u podnóża gór Sierra de Santa Catalina, w których pożary lasów są czymś naturalnym, niezbędnym i nieuniknionym (85% lasów w tych górach spłonęło w latach 2003 i 2004). To, co uderza w tej scenie i wielu podobnych, to brak środka – umiarkowanego podejścia czy też umiarkowanej narracji, w których człowiek odgrywa rolę mediatora pomiędzy obiema wizjami, wzajemnie się wykluczającymi.
Rozszerzmy perspektywę jeszcze bardziej. Kolejne ochłodzenia i zlodowacenia plejstoceńskie przemodelowały wiele ziemskich krajobrazów, powodowały dramatyczne zmiany poziomu mórz i doprowadziły do wymarcia wielu organizmów.
Za sprawą piroprzejścia ogień zajął w ostatnich wiekach pozycję, która kiedyś należała do lodu. Zmiana klimatu nakręcana przez trzeci ogień usuwa lód i przeobraża krajobrazy; powoduje rozległe przesunięcia w biogeografii, zmiany poziomu oceanów oraz falę wymierań. Zamiast sandrowych równin polodowcowych mamy fale gorąca, zamiast wiecznej zmarzliny mamy jej niepowstrzymane tajenie. Lód plejstocenu ustąpił miejsca ogniowi pirocenu.
A co z ludźmi? Popatrzmy na mieszkańców Fort McMurray w kanadyjskiej prowincji Alberta. Mieszkają we współczesnym mieście zbudowanym, by wydobywać piaski bitumiczne, ale usytuowanym w tajdze. W 2016 roku pożar, zapewne zachęcony przez globalne ocieplenie, pojawił się w lesie, przemaszerował przez miasto, wymuszając zatrzymanie kopalń, a następnie szalał jeszcze przez dłuższy czas, zmuszając ludzi do ucieczki samochodami. Fort McMurray – twór naszej epoki ognia. Fort McMurray – miejsce, gdzie płomienie konsumowały świeczkę spalającą się z dwóch stron. Fort McMurray – nasze wrota do pirocenu.
Żyjemy w epoce ognia, w której pradawne przepowiednie o świecie zniszczonym i odnowionym przez ogień stają się rzeczywistością, nawet dla ludzi żyjących we współczesnych miastach. Latem 2023 roku mieszkańcy Nowego Jorku i innych metropolii w środku dnia oglądali nad sobą ciemnopomarańczowe niebo pełne dymów pochodzących z odległych pożarów lasów w Kanadzie – wdychali te dymy. Mitologia przeobraziła się w ekologię. Jesteśmy świadkami rozgrywającego się w zwolnionym tempie Ragnaroku – wielkiej bitwy z nordyckich mitów podpalającej świat. Historia klimatu staje się częścią historii ognia.
W XXI wieku eksperci z wielu dyscyplin zaproponowali rozmaite sposoby radzenia sobie z wyzwaniami związanymi z ogniem. Pozwólcie, że przybliżę trzy proponowane odpowiedzi. To będzie taki ogniowy trójkąt dla pirocenu.
Pierwszy bok tego trójkąta: mamy za dużo złego groźnego ognia. Wybucha za dużo pożarów, które zabijają ludzi, niszczą miejscowości i dewastują wartościowe krajobrazy. Próbując całkowicie pokonać ogień, usunęliśmy wiele dobrych pożarów, dzięki którym łatwiej jest pokonać te złe.
Jednak w naszych czasach powstało wiele zabudowanych terenów, które są bardzo wrażliwe na pożary. Problem pożarów miejskich został rozwiązany sto lat temu. Patrzenie dziś na płonące miasta jest jak przyglądanie się powrotowi polio albo ospy prawdziwej. Po części jest to jednak kwestia definicji. Opisujemy pożary wdzierające się do osad i miast jako naturalne, bo zaczynają się w naturze. Powinniśmy je jednak uznać za pożary miejskie szerzące się w szczególnych okolicznościach. Gdy uznajemy, że jest to pożar naturalny, przyznajemy, że problem jest w zasadzie nierozwiązywalny. Jeśli uznamy go pożar miejski, będzie wiadomo, jakie dokładnie działania ochronne należy podjąć.
Drugi bok trójkąta: Mamy za mało dobrych pożarów. Powrót do nich to spore wyzwanie. Jak w przypadku wymarłych gatunków, o wiele łatwiej jest je doprowadzić do zagłady, niż je potem przywrócić. Trzeba odzyskać tradycyjną wiedzę i przystosować ją do współczesnych warunków. Możemy posłać ludzi z pochodniami wzdłuż starych szlaków wędrownych, podpalać ugory oraz opracować hybrydowy system łączący tłumienie ognia z jego wzniecaniem w konkretnym miejscu i czasie, szczególnie na terenach rezerwatów oraz na obszarach niezamieszkałych.
Zauważmy jednak, że nie wystarczy zastępowanie paliw kopalnych odnawialnymi źródłami energii. Jeśli te drugie wykorzystamy do utrzymania krajobrazów w obecnym stanie, problemy z ogniem się utrzymają, choć pewnie zostaną nieco zmniejszone dzięki ograniczeniu globalnego ocieplenia. USA wciąż jednak mają duży deficyt pożarów. Z jednej strony będziemy przykręcali ogień trawiący skamieniałą przyrodę, ale z drugiej strony trzeba będzie podkręcić spalanie żywej przyrody. Czeka nas mnóstwo pożarów.
Trzeci bok: Na świecie generalnie za dużo się spala. Musimy wyeliminować spalanie paliw kopalnych. Tylko wtedy poradzimy sobie ze skutkami ocieplenia.
Przenieśmy się na moment do miasta Victoria w Australii, by poznać historię elektrowni Hazelwood. Zbudowano ją, by produkowała prąd, spalając węgiel brunatny z pobliskiej kopalni odkrywkowej. W 2009 roku wychodzące z niej linie energetyczne zainicjowały pożar buszu, który przeszedł do historii jako Czarna Sobota. Dwa lata później pożary buszu podpaliły kopalnię. Oba królestwa ognia starły się ze sobą, wzajemnie nakręcając. Odkrywkowe kopalnie węgla często zagrażają miejscowościom wokół nich. Tym razem busz wdarł się do kopalni. Jaki wniosek wyciągnąć z tej historii?
W przyszłości będziemy wiedzieli coraz więcej o ogniu, ale mnie przypominają się słowa proroka Ezechiela ze Starego Testamentu: „Z jednego ognia uszli, lecz kolejny ogień ich strawi”. Mamy monopol na kontrolowanie ognia. Żaden inny gatunek tego nie potrafi. To nasza rola i odpowiedzialność w długim łańcuchu życia. Dla nas ogień jest nie tylko narzędziem czy też procesem ekologicznym – jest też wzajemną relacją. Z chciwości i żądzy władzy przeobraziliśmy naszego odwiecznego towarzysza z najlepszego przyjaciela w najgorszego wroga.
Stworzył nas dobry ogień. Zły ogień może nas zniszczyć. Wybór należy do nas.