Trzecia kultura Siwczyka: Koniec poezji i roku
Koniec roku zazwyczaj prowadzi do mniej lub bardziej ekstatycznych podsumowań. Zazwyczaj próbujemy z mijających dwunastu miesięcy coś ocalić i unieruchomić w czasie, oznaczyć ich nieubłaganą ulotność w jakimś dziele literackim, muzycznym czy teatralnym. Arbitralność takich gestów siłą rzeczy świadczy o tym, co nam umknęło i przeszło niezauważone. Dlatego najbardziej lubię zdarzenia, które odbywają się właśnie w końcówce roku, te jakoś wyraźniej zapamiętuję. Czekam na książki, które ukazują się w tym dziwnym międzyczasie, w którym czekamy już na noworoczne otwarcie, a jednocześnie jesteśmy zawieszeni na ostatniej gałązce choinki, licząc na cud olśnienia przydarzający się w świątecznej nerwicy prezentowych natręctw. Nie spodziewałem się, że prezent pojawi się pod rzymską choinką. Jakiś czas temu bowiem doszła mnie wieść, że pewien włoski poeta, tłumacz i wydawca nosi się z zamiarem opublikowania w przekładzie wierszy Rafała Wojaczka.
Francesco de Luca, bo o nim mowa, doprowadził do powstania wydawnictwa Delufa Press, którego pierwszą książką jest właśnie opublikowany wybór tekstów poety o pięknie brzmiącym po włosku tytule „Il Poeta andava fucilato”. Sześćdziesiąt sześć wierszy przełożyła – we współpracy z Francesco – znakomita tłumaczka Bożena Topolska. Akcja promocyjna i inauguracja działań wydawnictwa odbyła się w Rzymie, dokładnie w dniu urodzin Wojaczka, czyli 6 grudnia. Mikołajki okazały się zasadniczo undergroundowe, gdyż Francesco wynajął klub muzyczny Wishlist, gdzie zagrały kapele włoskie, o jawnie metalowej proweniencji.
***
Obserwowałem zapał Francesca z niekłamanym podziwem. Niby jesteśmy w podobnym wieku, ale włoski temperament robi różnicę. W zawadiackich, zafarbowanych na zielono włosach, Francesco ostro wziął się do promocji Wojaczka. Najwidoczniej zobaczył w poecie z Mikołowa swojego duchowego pobratymca. Chyba nic lepszego w pośmiertnym życiu nie mogło się Wojaczkowi przydarzyć. Uniwersalizm jego poezji ewidentnie rozpalił włoskie serce. Co ciekawe Francesco jest również sinologiem – jakaś jego część reprezentuje powściągliwą etykietę tej kultury. Jednak na okoliczność lektury i fascynacji Wojaczkiem, De Luca ewidentnie wypuścił z siebie zwierza. Obserwując go, pomyślałem, że jest urodzonym punkiem, który swoje energie twórcze ukierunkował na przekonanie włoskich czytelników, że w Wojaczku dostają dawkę dzikiego geniuszu, który ma szansę odkształcić nieco spolegliwą miłość, jaką Włosi darzą Wisławę Szymborską. Pięknie wydana książka szła jak ciepłe bułeczki podczas tego wieczoru. Wszystkiemu przyglądała się ze wzruszeniem Dagmara Janus, córka Wojaczka, którą Francesco również ściągnął do Rzymu. To było spotkanie niemal rodzinne. Poleciałem z córką i żoną. Wybrał się też znamienity poeta i znawca twórczości Wojaczka Maciej Melecki ze znakomitą malarką Agnieszką Czyżewską, skądinąd spadkobierczynią i opiekunką twórczości Marka Hłaski.
„Urodziny” Wojaczka w Rzymie okazały się przyczynkiem do spojrzenia na jego twórczość oczami, których nie znaliśmy. Pociągnięte zieloną kreską oczy Francesco właściwie cały czas żarzyły się pasją poznawczą, którą chyba powtórnie mnie zaraził. Nie ukrywam, że mam swoje – jednak zamknięte – przygody z postacią i twórczością Wojaczka. Uznając jego wielkość pisarską, widzę go jako poetę, którego brutalnie określił i uwięził czas komunizmu. Czytany dziś, w całkowicie innych realiach świata, okazuje się nade wszystko wielkim metafizykiem, wygodnie goszczącym pośród ruin starożytnego Rzymu.
***
De Luca zaprosił mnie do napisania posłowia do włoskiej edycji autora „Sezonu”. Zastanawiałem się długo, jak uniknąć hagiografii i jak ująć uczciwie moje dzisiejsze widzenie tej postaci. Cytuję krótki fragment:
„Z dzisiejszej perspektywy czasu, z punktu widzenia świata, w którym żyjemy, nie istnieje możliwość odtworzenia temperatury wrzenia, jaką Rafał Wojaczek wywołał w Polsce swoim krótkim i gwałtownym poetyckim wystąpieniem i równie krótkim, intensywnym życiem. Możemy jedynie polegać na świadectwach ludzi, którzy go pamiętają, a których jest dziś coraz mniej. W czasach debiutu poetyckiego Wojaczka status społeczny pisarza – jego rola w rzeczywistości reżimu komunistycznego – w niczym nie przypominał dzisiejszej, tułaczej pozycji pariasów, jaką zajmują w globalnym panoptykonie wszyscy ludzie zajmujący się szerzeniem deziluzji, którą nazywamy poezją. Wojaczek należy do historii świata pojałtańskiego, jest jej kłopotliwym bękartem, wyznacza skalę buntu, jaką może przedsięwziąć jednostka stojąca naprzeciwko wrogiego świata, rzucająca się jak dzikie zwierzę zamknięte w ideologicznej klatce, z której nie ma ucieczki. Napisał stosunkowo mało wierszy jawnie odnoszących się do politycznej opresji, w której żył i umierał. Przełom lat 60. i 70. XX wieku w Polsce to nie był dobry czas na życie i umieranie. Był to natomiast doskonały okres polskiej literatury, która naonczas tworzona była przez wielkość tej miary co Tadeusz Różewicz. Wymieniam tylko jego, gdyż to właśnie Różewicz zdaje mi się najważniejszym polskim pisarzem drugiej połowy XX wieku. Ewidentnie miał tę świadomość Wojaczek, którego wiersze z pierwszej książki »Sezon« pełnymi garściami czerpią z poetyki Różewicza, i co ważniejsze, wyznają analogiczne światoodczucie. Skrajna negacja zastanego porządku świata, wyrazista fraza, silna podmiotowość i egocentryczny szantaż to cechy dystynktywne estetyk twórczych Różewicza i Wojaczka. Gdybym miał wskazać dwóch poetów, którzy w doskonały sposób opisali inferno, jakim był XX wiek, bez mrugnięcia wskazałbym właśnie autora »Kartoteki« i jego antenata Wojaczka. Tylko raz rozmawiałem z Różewiczem, telefonicznie. Po ostatnim klapsie filmu »Wojaczek«, ekipa filmowa zdecydowała, żeby zaprosić Różewicza na plan i poinformować go, że właśnie skończyliśmy zdjęcia do filmu o poecie, którego chyba szanował. W słuchawce usłyszałem słaby głos. Różewicz odmówił, ale pamiętam doskonale, co o Wojaczku powiedział: »biedny chłopak, bardzo męczył się w tym życiu«. I właśnie tak o Wojaczku do dziś myślę. »Męka komiczna«, którą okazało się jego życie, stanowi paradygmat egzystencjalny, jest faktyczną, immanentną kondycją istnienia, stanowi zatrute źródło wiedzy, z którego pije każdy umysł krytyczny. Był bowiem Wojaczek skażony nadmierną samowiedzą. W bardzo młodym wieku okazał się twórcą świadomym swojej wielkości literackiej i jednocześnie pozostał całkowicie bezbronnym »wybrańcem mowy« – kimś, kto język poetycki potrafił doprowadzić pod próg transcendencji, tam, gdzie nie działa już samozachowawczy instynkt. Czasami odnoszę wrażenie, że Wojaczek był poetą rozżarzonych sensem wersów, których nie da się wygasić i okiełznać w formułach – nawet najbardziej zaawansowanych intelektualnie – interpretacji. Po prostu przekraczają każdy język krytycznego namysłu, jaki możemy do nich przyłożyć, a samospalenie, które Wojaczek zorganizował swojemu życiu, podbija tylko stawkę etyczną, jaka czaiła się w diagnozie, którą postawił światu. Czy Wojaczek pisał tak jak żył? Otóż nie! Pisał »na zimno«, kalkulował swój talent, dbał o poetyckie interesy, zabiegał o uwagę krytyków. Wszystkie te działania służyły jednemu: wieczności jego dzieła. A życie? Wydawało się jedynie problematycznym dodatkiem, uwikłaniem w partykularyzmy, smutną odyseją rozpadu ciała i zmysłów. Legenda obrazoburcy i awanturnika to faktycznie komiczne upostaciowienie faktycznej męki, jaką jest istnienie in genere. Wojaczek ewidentnie nie był stronnikiem istnienia. Myślę, że wpisuje się doskonale w ciąg wielkich maruderów XX-wiecznej filozofii zrzeczenia się życia jako niekoniecznej drogi »na szczyty rozpaczy«, które najdoskonalej omapował Emil Cioran, a jednocześnie zdaje się przywiązany do radykalnej nicości, która kotwiczy nas w miłości tyleż własnej, co wychylonej w stronę nieistnienia, które przed nami. Perfekcyjnie ujął ten pośredni stan życia Eugenio Montale w wierszu »W negatywie«:
Teraz zbyteczne są dokumenty,
teraz zbyteczne jest i to, co najlepsze.
Nie było niczego, absolutnie niczego za nami,
i niczego rozpaczliwie nie kochaliśmy bardziej od tego nic.
W „Wiecznym Mieście” dobrze brzmiała też formuła, jaką Wojaczek wymyślił dla nas, potomnych, którzy czytać będą jego dzieło: Moja nieśmiertelność jest krótka, ale pewna”.
***
Kiedy zapytałem Francesco o Eugenio Montale, którego wielbię miłością górnolotną i wierną, stwierdził, że generalnie włoska poezja go nudzi, a Wojaczek jawi mu się jako ten, który ożywia i ucieleśnia ducha prawdziwego buntu, jaki winni jesteśmy światu, bez względu na jego zmienną postać. Być może takim buntownikiem jest Francesco De Luca, być może w polskim poecie znalazł instrument uskutecznienia tego buntu.
Bo jak traktować pomysł faceta z Rzymu, który planuje wydawać dalej polskich, wielkich rewelatorów buntu jak Witkacy i Stachura? Kiedy korespondujemy, pisze, że Wojaczek to dopiero początek. I faktycznie jest to dobry początek przed końcem roku. Pamiętając wiersz „Koniec poezji” Wojaczka, wiemy, że „powinien być niegramatyczny”. Tymczasem Francesco podśpiewuje wojaczkowe „Słowa do piosenki na ostatni dzień roku”:
ile wiary fałszywej
tyle męki komicznej
tyle śmiesznej tęsknoty
tyle miłości próżnej.
A jednak dodał mi De Luca wiary i miłości. I jest za kim tęsknić w Rzymie.