Trzecia kultura Siwczyka. Ozzy Osbourne: Chory Lucyfer
Początek wakacji bynajmniej nie był dla mnie beztroski. Wbrew konieczności odpoczynku, nie odpoczywam. Nie chcę tracić łączności z właściwą mentalną kondycją. Słońce i plaża nie są odpowiednimi okolicznościami łagodzącymi troski umysłu i ciała. Zwłaszcza ciała. Gdzieś w zapomnianej przez czas zatoczce włoskiego Adriatyku, wiedziony współczesnym rytuałem wiecznego sieciowania, postanowiłem obejrzeć „powrót do początku” kultury gitary, na której gra się z odciętymi opuszkami palców Jednym słowem wziąłem udział w ostatnim sabacie Ozzy Osbourne’a.
Całodniowy, metalowy maraton w Birmingham, oglądałem w telefonie z niekłamaną satysfakcją. Oprócz elementów komicznych (vide Axl Rose), pojawiły się elementy z piekła rodem (vide Slayer), znać było profesjonalnych wyciskaczy stalowych łez (vide Metallica), ale też liznąć można było z gorzkiej czary pomniejszych Belzebubów (vide Tool). Wszystko to jednak było tylko przygrywką do właściwego podpalenia elektrycznego stosu.
Na finał wyłonił się z piekielnych głębin podscenium chory Lucyfer, ojciec założyciel wszystkiego, co nazywa się ciężkim graniem. W wieku dwóch kos, na tronie z finezyjnym nietoperzem, Osbourne przybył na swój ostatni bal w roli tyleż namiestnika ciemności, ile człowieka walczącego z chorobą Parkinsona i zbierającego pieniądze na walkę z tą straszną chorobą. Charytatywny koncert przyniósł 200 milionów funtów na ten cel. To kropla w morzu, ale jednak drąży skałę społecznej obojętności. Wszak padło na gościa, który raczej śmierci się nie kłaniał, chociaż dawno powinien przebywać gdzieś hen od rodzinnego Birmingham. Wokalista Black Sabbath zjadł w życiu więcej kokainy niż moje pokolenie mleka w proszku i wypił więcej alkoholu niż sezonowa produkcja monopolu średniej wielkości państwa, a jednak – fakt, strasznie pokiereszowany – doczłapał do starości.
Nie dziwiłem się łzom ludzi, którzy widzieli koncert na żywo, bo właśnie o życie tu chodziło. Życie na przekór ograniczającym je tikom i potwornej klatce ciała. Chodziło tyleż o zaprzeczenie, ile o łabędzi skowyt jednostki, która z tego świata sceny chce zejść – a właściwie wyjechać – na własnych zasadach. Na kółkach inwalidzkiego wózka, ale pokazując jednak faka własnej skończoności. Coś analogicznego parę lat temu zrobił Mark E. Smith z The Fall, do końca bełkocąc na scenie kalumnie. I jako inwalida jeszcze bardziej był miażdżący serce – zaświadczam, bo widziałem go parę razy w tzw. życiowej formie.
Faktycznie oglądanie w telefonie spektaklu odejścia gigantów, podczas gdy słonko świeci, jest czymś dotkliwym. Spośród tych, którzy jeszcze chodzą na własnych nogach, choć krzywo, pozostaje Iggy Pop, który swego czasu, z siłą retoryki i oczytania, tak określił własną kondycję: „Człowiek, o którym pisał Fryderyk Nietzsche, to ja”. I coś z transgresji normy istnienia jest wciąż obecne w Ozzim. Może chodzi o błysk oka, może o możliwości wokalne, a może właśnie o długie trwanie w kulturze, w jakiej muzyczne odkrycia lądów nieznanych były możliwe, tak jak dziś możliwe jest odkrycie układu inhibitorów, które skutecznie wyleczą Parkinsona. Będzie to naukowy riff doskonały, coś w rodzaju mocy kawałków typu „N.I.B” czy „Paranoid”, zagranego na koniec przez oryginalny skład Black Sabbath.
Tej nocy życia w obliczu choroby wybrzmiały jeszcze dwa, fundamentalne utwory, czyli „Iron Man” i „War Pigs” z tymi potwornymi syrenami alarmowymi, które tyleż zwiastują wojnę, ile dla Ozziego ostateczny ambulans. Na razie wokalista dostał tort od kumpli z kapeli, a fani „sabatów” – wśród nich i „komórkowy” ja – jakiś rodzaj pocieszenia.
Wracając do domu, odsłuchałem parę płyt kwartetu, które określiły ramy gatunku, przy okazji poszerzając go o rejony wcześniej nieuczęszczane. Myślę, że wszystko do płyty „Sabotage” broni się świetnie. Szczególnie jednak wyraźnie widać, jak bardzo były to płyty antyhipisowskie. Ich wizja muzyczna i tekstowa stawała ością w gardle pokoleniowym proklamacjom pokoju i miłości. I niestety racja była po stronie gitarowego minimalizmu Tony’ego Iommi, po stronie brudu The Stooges, gdzieś w okolicach sarkazmu Franka Zappy i Mothers of Invention, z pewnością mieli ją również członkowie The Fall. I nie o okultyzm przypisywany Black Sabbath by chodziło, a o uznanie, że świat partaczymy bez udziału sił wyższych z Empireum czy tych niższych z Hadesu. Robimy to brudnymi rączkami własnymi, lepkimi paluszkami polityków, przerostem ego w spotkaniu z tym, co nieludzkie.
Ostatni widok pięknego zachodu słońca w Bari zestroił mi się z zaproszeniem w klimaty zimnego księżyca i nocy egzystencjalnych niepokojów, jakie Ozzy Osbourne skreślił w 1970 w tekście „N.I.B”:
„Oh yeah!
now i have you with me, under my power
our love grows stronger now with every hour
look into my eyes, you will see who i am
my name is lucifer, please take my hand
Oh yeah!”.
Patrząc na uziemionego ostatecznie w tronie Osbourne’a, chciałoby się mu tę rękę podać. Żeby jednak wstał. Niczym ten Łazarz. Skoro jednak nie da rady, pozostaje wiara w naukę. Ta w końcu da radę bardziej niż Lucyfer. Potrzeba tylko trochę czasu.
Ewentualnie można go cofnąć, i wrzucić na YouTube kongenialną wersję „N.I.B” z koncertów „The End” – poprzedniego wielkiego pożegnania Black Sabbath, kiedy spionizowany Ozzy z obłędem w oczach wyśpiewał, co miał na języku. I liczyć, że i tym razem nie był to raz ostatni. Choć bolał najpewniej najbardziej. Do zobaczenia w piekle! I udanego plażowania.
Ozzy Osbourne zmarł 22 lipca 2025 r. w Londynie.