Jak narodziły się państwa? Być może z potrzeby wspólnego świętowania
Polityczne zjednoczenie Chin, datowane na 221 r. p.n.e., przypisuje się pierwszemu cesarzowi Qin Shihuang Di. To on ujednolicił wiele aspektów społecznego życia tak ważnych jak pismo czy miary. Jednak proces jednoczenia Państwa Środka rozpoczął się długo przed narodzinami tego władcy. Jego rządy stanowiły kulminację długiego procesu inwestycji w infrastrukturę, nowe technologie i budowę wspólnej tożsamości. Badacze sugerują, że kluczowe dla tego procesu były publiczne rytuały.
W Qianzhongzitou w chińskiej prowincji Szantung archeolodzy natrafili na niepozorne stanowisko z epoki późnego Zhou (VIII–V w. p.n.e.). Nie było tam pałaców ani fortyfikacji, lecz trzy monumentalne platformy z żółtej, czerwonej, białej, czarnej i zielononiebieskawej gliny, które zgodnie z zasadą „pięciu barw ziemi” odpowiadają kierunkom świata i żywiołom kosmicznym. Na platformie będącej symbolem mikrokosmosu odbywały się uczty i obrzędy – niby na cześć bogów, ale tak naprawdę w celu konsolidacji nowego porządku politycznego. Aby chronić granice swego powiększającego się terytorium, władcy królestwa Zhou nie postawili na armię, tylko na ceremonialne uczty z sąsiadami. Wskazywały na nie warstwy spalenizny, kości zwierząt, muszle morskie i naczynia dou z wygrawerowanym znakiem „ziemi”, kojarzonym z kultem bóstw opiekuńczych.
W jednej z jam, obok ceremonialnej rampy, odnaleziono ciała siedmiu osób, najprawdopodobniej złożonych w ofierze w ramach jakichś rytuałów towarzyszących inauguracji tego miejsca. Nieopodal był też kocioł zeng o średnicy ponad metra, w którym zapewne przygotowano potrawy dla biesiadników. Według autorów artykułu w „Antiquity” takie rytuały i uczty miały jednoczyć różne grupy etniczne. Zanim powstało imperium terytorialne, narodziło się imperium symboliczne, budowane podczas biesiad i wokół poczucia, że pod jednym niebem wszyscy składają ofiary tym samym bogom. Dopiero później państwo Qin przejęło ten model i przekształciło go w system kultu Ośmiu Bóstw – religię państwową, w której lokalne rytuały podporządkowano imperialnej kosmologii.
Czytaj też (Pulsar): Spór o pochodzenie Słowian robi się coraz ciekawszy. Czy historię naprawdę trzeba pisać na nowo?
Efekt rauszu
Jedzenie, picie i składanie ofiar było uniwersalnym sposobem scalającym społeczności. W peruwiańskich Andach archeolodzy od lat badają szczyt Cerro Baúl, na którym od VII do X w. przedstawiciele imperium Wari budowali rytualne platformy. Znajdowały się tam rozległe dziedzińce z pomieszczeniami do warzenia piwa z kukurydzy chicha, tarasami służącymi widowiskom, noszącymi ślady spektakularnych rytuałów destrukcji – rozbijania naczyń czy palenia dekoracji. Cerro Baúl było miejscem zgromadzeń lokalnych elit z podbitych lub zaprzyjaźnionych regionów.
Już sam wybór miejsca nie był przypadkowy – otoczony przepaściami szczyt, dostępny po długiej wspinaczce, wprowadzał uczestników w stan fizycznego i symbolicznego oddzielenia od codzienności. Jedzenie i picie miały tu nie tylko wymiar gościnny, stanowiły też język lojalności i uznania. Tym bardziej że w ramach takich uczt serwowano trunek z dodatkiem vilki, czyli psychodelicznego specyfiku sporządzanego z nasion drzewa Anadenanthera colubrina, bogatych w bufoteninę pokrewną dimetylotryptaminie. Normalnie efekt psychodeliczny osiąga się po wypaleniu proszku z tej rośliny, ale jeśli połączyć go z owocami molle, zawierającymi naturalne inhibitory (monoaminooksydazę), pojawia się po jego spożyciu. Halucynacje i euforia powodowały wzrost empatii i otwartości, które pomagały w zacieśnianiu więzi.
Jacob Keer i Justin Jennings z Royal Ontario Museum twierdzą, że psychiczna podatność na sugestie po psychodelikach mogła trwać tygodniami, a regularne uczestnictwo w rytuałach prowadziło do trwałych relacji społecznych, może nawet zmian w strukturze mózgu. Efekt afterglow po takich rytuałach tworzył więzi silniejsze niż przymus czy podatki. Wari nie mieli królewskich pałaców ani centralnej administracji; ich imperium opierało się na sieci rytualnych ośrodków, w których uczta zastępowała prawo, a wspólne przeżycie – konstytucję. Można zatem powiedzieć, że za sprawą halucynogennego piwa powstawały wspólnoty ponad granicami krwi, języka i tradycji. Wszak władza może być nie tylko oparta na sile i przemocy, ale też na emocjach, wspólnym doświadczeniu, poczuciu przynależności i sile religijnego symbolu.
Czytaj też (Pulsar): Z notatnika neandertalczyka. Co chcieli zapamiętać? Tych 17 kresek to zagadka dla nauki
Sztuka współdziałania
Jeszcze bardziej radykalny model wspólnoty bez hierarchii odsłania najnowsze odkrycie w Aguada Fénix na południowym wschodzie Meksyku. Zespół Takeshiego Inomaty z Uniwersytetu Arizony od lat bada tam najstarszą i największą monumentalną konstrukcję Mezoameryki – platformę i system kanałów uformowanych w gigantyczny krzyż, powstałe między 1050 a 700 r. p.n.e. W czasach, gdy nie istniały jeszcze królewskie dynastie Majów, zbudowano plateau o długości 1,4 km i szerokości 400 m (wschód–zachód), które wznosiło się 15 m nad powierzchnię, oraz wykopano system głębokich na 5 m kanałów, których główne osie (ciągnące się na niemal 9 i 7,5 km) przecinały się niczym miejska siatka ulic.
W centrum obiektu odkryto krzyżowy szyb rytualny z glinianymi toporkami i pigmentami w czterech kolorach stron świata – niebieskim, zielonym, żółtym i czerwonym – oraz z muszlami z Atlantyku i Pacyfiku. Całość tworzyła kosmogram, materialne odwzorowanie porządku wszechświata i kalendarza rytualnego: oś budowli ustawiono tak, by słońce wschodziło nad nią 24 lutego i 17 października – w odstępie odpowiadającym połowie 260-dniowego kalendarza Majów. Ceremonie odbywały się więc w rytmie kosmosu, a wspólny udział w budowie mógł jednoczyć ludzi zamiast hierarchicznej władzy.
Aguada Fénix dowodzi, że wielkie założenia powstawały bez przemocy i przymusu, że to nie król, lecz wspólna wiara w ład świata mobilizowała tysiące rąk do pracy. Rozmach budowy świadczy o imponującej organizacji – i o tym, że wspólnota potrafiła współdziałać w skali przypisywanej tylko państwom. Cywilizacja Majów nie była zatem dziełem elit i kapłanów, bo zanim się pojawili, zwykli ludzie wspólnie budowali mapę nieba na Ziemi. Być może właśnie w takich momentach rodziła się polityka w pierwotnym sensie – jako sztuka współdziałania, nie rządzenia.
Prawda mitu
Pytanie o okoliczności powstania państwa – rozumianego jako trwała, zinstytucjonalizowana forma organizacji życia społecznego z ośrodkową władzą i wyspecjalizowaną administracją – od dziesięcioleci uchodzi za jedno z podstawowych w antropologii i archeologii. Odpowiedzi są równie zróżnicowane jak same państwa.
Najbardziej klasyczna teoria zakłada, że rozwój struktur politycznych przebiegał liniowo: od grup łowiecko-zbierackich, poprzez plemiona, wodzostwa, aż po państwa, z kolejnymi etapami centralizacji, hierarchizacji i rosnącej złożoności. Na to nakładało się pojawienie nierówności – stąd ewolucja od społeczności egalitarnych, przez rangowe, a następnie klasowe, gdy powstawały znaczące różnice w dostępie do zasobów i prestiżu. Równolegle twierdzono, że państwo rodziło się jako odpowiedź na wyzwania środowiskowe, np. potrzebę irygacji (tzw. teoria hydrauliczna historyka Karla Wittfogla), zarządzania nadwyżkami rolnymi, obrony przed najeźdźcami czy organizowania pracy. W tym ujęciu miało przede wszystkim usprawniać życie zbiorowe – być maszynerią, która zapewnia efektywność i bezpieczeństwo.
Z nowych badań wynika, że na powstanie państw miał wpływ cały szereg różnych czynników. Pojawiła się też teoria, według której państwo jest nie tyle aparatem do zarządzania, ile narzędziem kształtowania porządku społecznego, wykorzystującym rytuał, mit i wspólne doświadczenie. Jak wynika z klasycznej już książki „The City in History” Lewisa Mumforda z 1961 r., miasta wyrastały ze świątyni, nie z rynku czy fortecy, co oznacza, że zanim pojawiły się pałace i biura, ludzie gromadzili się wokół miejsc świętych, które porządkowały przestrzeń i czas. Według Mumforda świątynia ze swoją kosmologią była miejscem narodzin zarówno władzy, jak i idei ładu.
Najstarszym archeologicznym potwierdzeniem tej wizji są mające 12 tys. lat monumentalne kręgi w Göbekli Tepe, powstałego przed narodzinami rolnictwa i urbanizacji. Pierwotnie ludzie z różnych grup zbierali się, by wspólnie budować, ucztować i odprawiać rytuały, tworząc coś, co dziś nazwalibyśmy „miastem wiary”. Z czasem wokół tego i podobnych sanktuariów w południowej Anatolii powstały osady i zaczęto eksperymenty z udomowieniem zwierząt i traw. Rytuał mógł być pierwszym organizatorem życia zbiorowego, z którego później wyłoniły się struktury polityczne.
Mityczne opowieści o powstawaniu państw zazwyczaj miały w tle jakieś wydarzenia sakralizujące. I choć dziś staramy się odróżniać fakty od legend, to często te drugie wskazują, gdzie szukać rdzenia porządku społecznego. W Egipcie bóg Horus pokonuje Seta i obejmuje władzę nad zjednoczonymi krainami Górnego i Dolnego Egiptu. W Mezopotamii Enlil przekazuje królowi mityczne „tablice przeznaczeń”, czyniąc go zarządcą świata. W Chinach cesarz zostaje Synem Nieba, który przez rytuał i cnotę zapewnia harmonię między Niebem a Ziemią. W Andach bóg Wirakocza schodzi z jeziora Titicaca i uczy ludzi rytuałów, a następnie wysyła ich z misją zakładania porządku. W tych opowieściach państwo nie wyłaniało się z chaosu spontanicznie, lecz wymagało inicjacji i rytuału przejścia.
Widać to w najnowszych odkryciach, ale i w europejskiej tradycji filozoficznej. W końcu Platon, gdy pisał „Państwo”, opierał się na mitycznym obrazie idealnego ładu, gdzie porządek społeczny odpowiada kosmicznemu, a państwo stanowi odzwierciedlenie boskiej harmonii.
Czytaj też (Pulsar): Jak wyglądały morskie wyprawy wikingów? Łatwo nie mieli, to nie była romantyczna żegluga
Państwo rytuału
Współczesne badania nad początkami państw zderzają się nie tylko z artefaktami, lecz i z archetypami. Naukowcy analizują platformy, naczynia i jamy, ale w tle powraca pytanie: co sprawia, że wspólnota staje się ludem, a lud strukturą? Mity nauczają, że trzeba czegoś więcej niż prawa i siły. Jeśli jednak trzeba rytuału, to dlaczego rozbudowane ceremonie, monumentalne struktury, symboliczne reguły i wspólne uczty nie we wszystkich społeczeństwach doprowadziły do powstania instytucjonalnej władzy, podatków czy armii? Co sprawia, że w jednych przypadkach rytuał z czasem przechodzi w administrację, a w innych pozostaje tylko formą życia wspólnotowego?
Społeczności amazońskie w dolinie Xingu czy w dorzeczu Madeiry stworzyły złożoną sieć osad z placami ceremonialnymi, które łączyły drogi i kanały, ale były to systemy „miast bez państw”. Brakowało władzy centralnej, a jeśli się pojawiała, miała charakter performatywny – oparty na charyzmie, nie na przymusie. Podobnie potlacz – złożony system darów i prestiżu praktykowany u Indian na północno-zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej – nie prowadził do władzy państwowej, mimo widowiskowości, hierarchii i struktur społecznych. Przewodzący rytuałom był mistrzem ceremonii, czasowym strażnikiem porządku, a po uczcie tracił autorytet.
David Graeber i David Wengrow w „Narodzinach wszystkiego” podkreślali istnienie władzy sezonowej, rytualnej i symbolicznej. Jako przykład podawali kulturę Hopewell w dolinie rzeki Ohio, gdzie nie tworzono trwałych struktur władzy, lecz cyklicznie organizowano zgromadzenia rytualne w centrach ziemnych kopców i kręgów. Władzę sprawowali wówczas „zimowi wodzowie”, którzy kierowali ceremoniami. Takie „państwa rytuału” mogły funkcjonować przez stulecia bez armii, urzędników i murów.
W Imperium Wari rytuały zastępowały instytucje, a ceremonia – prawo, a w przypadku Majów w Aguada Fénix nawet je wyprzedzały. Podobnie w chińskim księstwie Zhou – władza zaczynała się od gościnności, ale gdy związany z nią rytuał zaczął być centralnie regulowany, doszło do powstania państwa w tradycyjnym znaczeniu. O przejściu tym przesądza więc nie sama obrzędowość, lecz jej utrwalenie, powtarzalność, kontrola nad nią oraz moment, gdy ceremonia przestaje być świętem wszystkich, a staje się obowiązkiem poddanych. W Amazonii, na Wybrzeżu Północno-Zachodnim czy w Göbekli Tepe rytuały nie przerodziły się we władzę scentralizowaną – może dlatego, że były zbyt efemeryczne i egalitarne oraz świadomie zaprojektowane tak, by nie zamieniać wspólnoty w strukturę, a wspólnotowości w obowiązek.
Wspólnota tęsknoty
Czy zatem państwo to przypadek, czy nieunikniony etap rozwoju społecznego? Tę zagadkę rozważano od wieków. Dla Thomasa Hobbesa państwo to jedyne lekarstwo na przemoc. Dla Rousseau – wynik degeneracji pierwotnej wolności. Dla Graebera i Wengrowa – forma jednocześnie opresyjna i kreatywna, której alternatywy są równie realne, co niedocenione. Dla archeologów – przedmiot badań i niekończącego się sporu o to, czy pierwsze państwa zrodziły się z siły, z nadwyżki, z idei czy z potrzeby synchronizacji.
Z pewnością w grę wchodziło bardzo dużo różnych czynników, zdaje się jednak, że zawsze musiała za nimi stać jakaś forma rytuału i symbolu jednoczącego wspólnotę. Przestrzeń, w której każda rola ma swój kostium, każdy ruch – swoje miejsce, a każdy uczestnik – przypisaną funkcję. Państwo mogło być tworem gwałtu, ale też efektem wspólnego świętowania. Mogło być tym, co tłamsi, lub tym, co umożliwia rozwój. Wszystko zależało od tego, kto kontrolował rytuały, kto w nich uczestniczy i czy naprawdę wszyscy byli do nich zaproszeni.
Dzisiejsze państwa wciąż żyją rytuałami i symbolami – od świąt narodowych po wybory, od ceremonii po gesty lojalności wobec godła czy flagi. Tyle że coraz częściej brakuje w nich wspólnotowego sensu, który nadawał im moc w przeszłości. Może właśnie dlatego pytanie o źródła państwa powraca, bo tęsknimy nie za władzą, lecz za wspólnym przeżyciem, które dawało poczucie ładu.