Oświecenie, zaciemnienie, dwójmyślenie. Recenzja książki: Alain Finkielkraut, „Porażka myślenia”
Alain Finkielkraut jest typem uroczego zgreda. Błyskotliwego, przenikliwego, diabelnie oczytanego, ale zgreda (tak w zasadzie funkcjonują konserwatyści w tzw. debacie publicznej). Tak, tak, narozrabiało się w maju 1968 r., a teraz człowiek na stare lata „zmądrzał” i nawrócił się na „republikańskie wartości”.
„Porażka myślenia”. Oho – myślę – znów sobie nasz zgred trochę ponarzeka. Na co tym razem? Bo to, panie, teraz ta młodzież taka roszczeniowa, szkoła do niczego, do tego jeszcze ten postmodernizm, a w ogóle Francja, ta niepoprawna Francja wciąż jadąca na rewolucyjnych dopalaczach, zaraz się rozpadnie, a kultura to już w tej chwili prawie wyłącznie rozrywka. Tym razem: źle się dzieje, panie, w kulturze. O, to już wiem… Nie, nie, stop, wcale kolego jeszcze nic nie wiesz. Bo tak się składa, że nasz francuski myśliciel bardzo sobie ceni Milana Kunderę…
Francusko-pruskie harce…
… więc ni z tego, ni z owego zaczynasz się czuć jak w praskiej piwiarni. Siedzisz z kuflem, dmuchasz w pianę, a tu przysiada się nieznajomy i zagaja: z kulturą jest źle. Spoglądasz na niego, ledwie skrywając ironiczny uśmieszek. I od niechcenia, niby to z grzeczności pytasz: ale co, jak to, dlaczego źle?
Tu nieznajomy robi tajemniczą minę. Bo wie pan, tak naprawdę nie o to chodzi, że z kulturą jest źle. Myślenie też nie poniosło porażki. Ludzie nadal myślą. To w czym rzecz? Bo te mądre głowy robią straszny bałagan w książkach. Pomieszanie różnych mód i stylów myślenia. No, ale jak ma być, skoro ten tandem francusko-niemiecki, przez długie dziesięciolecia na czele europejskiego peletonu, wyczyniał istne harce. Przesiadali się, zeskakiwali, doskakiwali, to jeden w bok, to drugi, podskakują na siodełku, wyginają kierownicę.
Zaczęło się na dobre, jak Prusy dostały w 1806 r. pod Jeną. Tęgie lanie i Prusy przestają już być oświecone. Wszystkie te szumne prawdy Oświecenia, deklaracje praw człowieka i obywatela, prawa idealne, encyklopedie powszechne, całe to wzdychanie do postępu i rozumu wędrują do kosza. Bo teraz oni w tym widzą tylko francuską agresję i zachłanność Napoleona, tłamszenie ducha narodowego innych.
Ale zaraz, zaraz, to jest jakieś jedno „Oświecenie”? – wtrącam. We Francji mówiło się przecież lumières, w licznie mnogiej. Czyli jest wiele różnych „oświeceń” – taki pogląd głoszą dziś na lewo i prawo historycy cywilizacji nieeuropejskich. To Kant przecież w 1784 r. wyciągnął to swoje Aufklärung, przekonany, że jest jedno „Oświecenie” dla rodzaju ludzkiego, że człowiek wychodzi z niepełnoletności, może nie każdy w tym samym momencie, ale wszyscy zmierzają w tym samym kierunku.
Nie, nie nie wszyscy – zaczyna ujadać chór katolickich tradycjonalistów z Francji i przeżywających „zaciemnienie” i powrót do niepełnoletniości ideologów państwa Hohenzollernów.
Nieznajomy wraca do swej gawędy. „Nie ma czegoś takiego jak człowiek – mówi Joseph de Maistre. – Widziałem w życiu Francuzów, Włochów i Rosjan. Dzięki Monteskiuszowi wiem, że można być nawet Persem, jednak co do człowieka, to oświadczam, żem go nigdy nie spotkał i jeśli istnieje, to poza moją wiedzą”. Przed nim stwierdził zaś Herder, że Biblia to oryginalna ekspresja poetycka duszy hebrajskiej”. Ja na to nieznajomemu: he, he, to trochę jak ten don Lope w „Tristanie” Luisa Buñuela, stary lubieżny cap, który swym koleżkom w kawiarni klarował „Szanuję przykazania Mojżesza z wyjątkiem szóstego, albowiem uważam, że Mojżesz ustanowił je w konkretnych warunkach politycznych, które nas tu nie dotyczą”. A tak, tak – kiwa głową nieznajomy – romantycy niemieccy do spółki z francuskimi teokratami w szale nienawiści do filozofii nowożytnej rozmontowali całkowicie tradycyjną koncepcję człowieka. I tą z Biblii, i tą z rozumem na sztandarach.
… i ich opłakane skutki
A później to już każdy bierze, co mu pasuje – ciągnie nieznajomy. Francuzi dostają łupnia pod Sedanem w wojnie z Prusami, tracą Alzację z Lotaryngią, i co robią? Dosiadają niemieckiego Volksgeista, tylko mu własną uprząż zakładają. Ten ich historyk, proszę pana, Fustel de Coulanges teraz się mądrzy: „Tym, co wyróżnia narody, nie jest ani rasa, ani język. Ludzie czują w sercu, że są jednym narodem, gdy łączy ich wspólnota myśli, interesów, uczuć, wspomnień i nadziei”. Ha, ha, a Niemcy mu na to; nie, nie, żadne tam wspomnienia, czy uczucia, my to naukowo wykażemy, Wissenschaft, badania językowe i etnograficzne, Alzatczycy są z całą pewnością Niemcami. A potem, to ich Wissenschaft, co oni z tym wyprawiali! Wie pan, ojciec cudem przeżył Auschwitz…
A po wojnie, po tym wszystkim, nic już się nie dało poskładać. Levi-Strauss na zlecenie UNESCO dał hasło, by nauki humanistyczne zaczęły tropić u siebie „etnocentryzm”. Cóż, król był nagi – wyjedziesz z czymś uniwersalistycznym, zaraz obskoczą cię, że przecież my Europejczycy nie jesteśmy wyjątkowi, wszystkie kultury są równoprawne itd. No tak, starsi koledzy pamiętają – przerywam mu – jak się podrywało dziewczyny na „Antropologię strukturalną”. A tam trochę pan pogrzebie i Marks wyskakuje…
Marks… – zamyśla się nieznajomy. Komunizm może i upadł, „tyle że wraz z nim umiera, nie myśl totalitarna, lecz idea świata wspólnego wszystkim ludziom. Marks został pokonany, to prawda, lecz pokonany przez Josepha de Maistre’a”.
I co nam zostało? – pytam, biorąc ostatni łyk piwa. „Żyjemy w epoce feelings: nie ma już prawdy ani kłamstwa, stereotypu ani inwencji, piękna ani brzydoty, tylko nieskończona paleta przyjemności”.
Paleta przyjemności – myślę. Może tak jest, ale dobrze, że mieści się w niej też inteligentna rozmowa przy piwie z ciekawym człowiekiem. Tak, to nam jeszcze zostało…
„Porażka myślenia”
|