Shutterstock
Książki

Łódką po Łodzi i jeszcze dalej. Recenzja książki: Maciej Robert, „Rzeki, których nie ma”

„Bezrzeczność się po prostu nie opłaca w żadnym aspekcie” – stwierdza autor. Dziś niebezpiecznie się do niej zbliżamy. Ta książka nie jest jednak epitafium dla rzek. Jest dla nich hołdem.

Rzeką jest dla niego w zasadzie wszystko. Oczywiście przede wszystkim ta wielka woda płynąca dostojnie przez całe kraje czy nawet kontynenty. I dopływy, którymi się karmi. Także jednak głaszczący kamienie potok. Kręty strumyk. Ciek o nieznanym źródle. Strużka mknąca po deszczu zagłębieniem toru tramwajowego. Albo cieknąca, kiedy żywot kończy kawałek lodu lub śnieżka. Nawet ślad po płynącej niegdyś wodzie. Ba, wręcz jej wyobrażenie. „Rzeka, której nie ma, może (nie) istnieć na wiele sposobów” – pisze.

Osierocenie, czyli początek pięknej przyjaźni

Z (nie) istnieniem żyje od urodzenia. „Nas, łodzian […], rzeka nijak nie określa. Więcej nawet – rzeka (a raczej brak rzeki) jest naszym głównym powodem wstydu” – twierdzi, żeby chwilę później dodać: „Człowiek bezrzeczny – jeśli tylko jest świadomy swojej bezrzeczności i wynikających z tego ograniczeń – to człowiek na głodzie. W poszukiwaniu nurtu zadowoli się byle czym, byle co uwzniośli”.

On najpierw nasycił się wodą statyczną. Na osiedlu, które było jego dziecięcym światem, usadowiła się na długo góra odpadów budowlanych. Niewidoczna już dla dorosłych, dokładnie poznana przez nie całkiem jeszcze nastoletnich zdobywców. „U podnóża tej góry […] w niewielkim zagłębieniu wypełnionym połamanymi płytami ażurowymi zebrała się woda, tworząc mały stawik, a nawet kilka”. Wpatrywał się w ich mieszkańców – traszki, pijawki, cierniki, żółtobrzeżki. „To był – zdradza – mój uniwersytet, moje ucieczki, moja wsobność i moja wrażliwość. […] Z całą pewnością nie byłem w dzieciństwie naturą heraklitejską. Interesowała mnie raczej statyka. Z czasem dopiero nabrałem zaufania do nurtu. Jednak przez dość długi czas rzeki dla mnie nie istniały, jak na prawdziwego łodzianina przystało”.

Pojawiły się w postaci rowu, „którego środkiem płynęło – czy raczej starało się płynąć – coś obrzydliwego. Ściek był szeroki na góra pół metra, a mazista i spieniona woda miała zaskakującą barwę – był to opalizujący odcień purpury, ciemniejącego oranżu i zgniłej zieleni. Nie trzeba dodawać, że śmierdziało okrutnie”.

Od Łódki (bo tak nazywa się ta pokaleczona rzeka) zaczęła się jego rzeczna przyjaźń. I – lata później – wyprawa, w którą nas swoją książką zabiera.

Nawrócenie, czyli koniec niepamięci

Kim jest podczas niej Maciej Robert, poza tym, że przewodnikiem? Choć w tym przypadku w prozie, to niezmiennie poetą. Daje nam słowa, czułe, uważne, opiekuńcze. Czasami wzniosłe. Czasami prozaiczne, jednak intrygujące.

I jego krytycznoliterackie/-filmowe oblicze jest tu rzecz jasna widoczne. We fragmentach książek, na które ktoś skupiony na bohaterach mógł nie zwrócić uwagi, w scenach, które przed oczami widzów mogły przemknąć mimochodem, znajduje wsparcie i potwierdzenie dla swojej opowieści, albo polemikę z nią. I tworzy kolorowy patchwork rozszerzający horyzont naszego widzenia.

Jest też tu Maciej Robert dziennikarzem i historykiem zarazem. Rozmawia dla nas z ludźmi, którzy wodą zajmują się zawodowo lub społecznie – hydrologami, działaczami, artystami-aktywistami. Szpera w archiwach, odczytuje nam pożółkłe gazety, dokumenty mapy. Dzięki temu możemy rzeki poznać niemal na poziomie pierwiastkowym. Pomyśleć, dlaczego tak łatwo przyszło nam odwrócenie się od nich. Dostrzec, co w ten sposób na własne życzenie straciliśmy. Przypomnieć sobie, czym – a właściwie kim – powinny dla nas być.

Niezwykłe doświadczenie serwuje nam Maciej Robert, pomagając w ścieraniu narosłych przez pokolenia warstw niepamięci. Spod nich wyłaniają się rzeki wszechmocne i wszechwładne. Pełne magii zdolnej doprowadzić człowieka do szaleństwa z lęku przed Rusałkami, Utopcami, błędnymi ognikami. Czyścicielki, w których toń wrzucamy wszystkie nasze brudy. Terapeutki przynoszące spokój i ukojenie. Powierniczki, którym nieszczęśliwi i samotni mogą zdradzić najgłębsze sekrety. Ratowniczki, których brzegi i podziemne kanały były (i wciąż bywają) są schronieniem dla tych, których życie na powierzchni jest zagrożone. Matki dające życie.

Ubywa nam rzek. Coraz więcej pojawia się tylko incydentalnie. W tych, które jeszcze bez przerw płyną, zaczyna brakować wody. A my nadal zatruwamy je, prostujemy, zabetonowujemy, przecinamy tamami. Na szczęście coraz częściej zdarza się nam otrzeźwieć i oddać im podmiotowość (nawet prawną). Obudzić w sobie szacunek do nich. I o tym jest ta książka.

„Obrażam się na Łódkę – ogłasza w pewnym momencie Maciej Robert. – Nie chcę już nad nią wracać, nie chcę iść dalej wzdłuż jej brzegów. Choć wiem, że powinienem raczej obrazić się na pokolenia łodzian, które doprowadziły rzekę do tego stanu. Myślę więc uzurpatorsko, że oto musiałem odpokutować ich winy, przyjąć na siebie gniew Łódki. Ale też, że jestem jedną z niewielu osób (jedyną?), które w ostatnich latach jej towarzyszyły, które szły jej brzegiem od początku. Czuję zatem, że muszę ją odprowadzić do końca”.

Towarzyszenie mu w tej podróży, to być może impuls, by stanąć twarzą do rzek. Przede wszystkim jednak czysta – jak (niekiedy jeszcze) płynąca woda – przyjemność.

Rzeki, których nie ma

„Rzeki, których nie ma”
Maciej Robert
Wydawnictwo Czarne
336 str.
47,90 zł

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną