Shutterstock
Opinie

Zielony Potwór nie bierze jeńców, czyli skąd się wzięła republika bananowa

Tyle było imperialnych interesów do zrobienia na Karaibach i w Ameryce Południowej. Człowiek by się szybko teleportował, a tu trzeba płynąć dookoła. Sposób się jednak znalazł.

Copyright na tytułowe określenie ma amerykański pisarz, autor opowiadań humorystycznych William Sydney Porter (1862-1910, pseud. O. Henry). W zbiorze 19 historyjek pod tytułem „Królowie i kapusta” („Cabbages and Kings”, 1904) jest jedno pod tytułem „Admirał”. Mowa tam jest o fikcyjnym kraiku Anczuria – „małej morskiej republice bananowej”, w której cała gospodarka opiera się na eksporcie właśnie tego owocu. Impuls do napisania tego powiadania dał pisarzowi półroczny pobyt w Hondurasie.

Fenomen Hondurasu i jego sąsiadów nie zasadza się jednak jedynie na triadzie: mały, leży nad morzem (a właściwie nad dwoma morzami czy też raczej oceanami) i żyje z eksportu bananów. Te trzy rzeczy razem dały razem konkretny efekt: wszystkie te kraje mają niewielki wpływ na to, co się w nich dzieje. Ktoś tam wiecznie pociąga za sznurki. Kto? Ano możni tego świata, no i oczywiście branża bananowa. Ale po kolei.

Ambicje macho, czyli Amerykanie wpadają w szał

Gdy sponiewierani przez Napoleona Hiszpanie zawinęli się z Ameryki w latach 20. XIX w., miało być fajnie, ambitnie, federacyjnie, z rozmachem. Wielka Kolumbia, Stany Zjednoczone Ameryki Środkowej. Tymczasem zrobiła się „Mała Kolumbia” (tzn. do 1863 r. Nowa Grenada), bo ze spółki wymiksowała się Wenezuela i Ekwador. Estados Federatos de Centro-America też się rozpadły. W 1838 r. ambitny adwokat Braulio Carillo zapragnął mieć dla siebie Kostarykę i federacja posypała się jak domek z kart – za Kostaryką poszła Gwatemala, Nikaragua, Honduras i w końcu Salwador. Nie mógł tego przeboleć prezydent koalicji Francisco Morazán. Chciał z powrotem odwojować kraiki i rządzić jednym dużym, ale mu się to ostatecznie nie udało. Ambitnych macho (zwłaszcza w oficerskich mundurach) tu nie brakowało, więc przez pierwsze 40 lat istnienia Kolumbia (znaczy ta mała, Nowa Grenada) miała 14 prezydentów, a Kostaryka z Nikaraguą – po 20.

Wszystkie kraiki Środkowej Ameryki zaczęły strasznie wkurzać Amerykanów. Najlepiej zrozumieją ich chyba kajakarze. Nie ma przecież nic bardziej irytującego niż „przenoska”. Tyle było interesów do zrobienia na Karaibach i w Ameryce Południowej, człowiek by się szybko teleportował (samolotów przecież jeszcze nie było), a tu trzeba płynąć dookoła?

Jedna amerykańska kompania handlowa chciała wykopać kanał w Nikaragui już w 1829 r. Dlaczego tam? Brzegi jeziora Nikaragua, największego w Ameryce Środkowej, dzieli zaledwie 20 km od Pacyfiku, a z drugiej strony wypływa zeń rzeka San Juan, która uchodzi deltą do Morza Karaibskiego. Kiedy jeszcze w latach 40. ludzie odkryli złoto w Kalifornii, sprawa zrobiła się naprawdę nagląca. Ale, ale – do akcji wkraczają Brytyjczycy. Przepraszamy bardzo, ale na nikaraguańskim wybrzeżu, Wybrzeżu Moskitów, swoje państwo mają przecież Indianie Miskito, a to zacni sprzymierzeńcy Korony Brytyjskiej. Tu nie można nic kopać! Porozumienie amerykańsko-brytyjskie z 1850 r. (Traktat Claytona-Bulwera) zawierało więc zapis, że żadna ze stron nie może w Ameryce Środkowej przekopać kanału bez zgody drugiej.

Tyle że jakimś dziwnym zrządzeniem losu w Nikaragui wybucha wojna domowa i zjawia się tam w 1855 r. z Kalifornii z garstką ponurych obwiesiów i walizką pieniędzy awanturnik William Walker. Staje na czele „rebeliantów”, zostaje prezydentem kraju, wprowadza niewolnictwo i angielski jako język urzędowy. Nie zrobiło to jakoś wrażenia na Brytyjczykach, których flota dodawała otuchy (i nie tylko) „patriotycznemu zrywowi Nikaraguańczyków”, aż w końcu Walkera rozstrzelano w Hondurasie. No i sprawa kanału się rypła. Przynajmniej do czasu.

W 1898 r. Amerykanie wpadli już w szał. Jest wojna z Hiszpanią na Kubie i jak tu, do cholery, przerzucać okręty z San Francisco na Morze Karaibskie?! Przez Cieśninę Magellana wokół całej Ameryki Południowej?! Wolne żarty! No dobra, ale Francuzi wykupili koncesję na przekop Kanału Panamskiego do 1904 r. Tam przesmyk był najwęższy. Ale co tam! Amerykanie zaczynają znów kopać w Nikaragui. „Bob budowniczy – damy radę!”. W pewnym momencie pojawia się pomysł: odkupmy za 40 mln dolarów od Francuzów tę koncesję. Ale jakieś zgredy w Izbie Reprezentantów zaczęły kręcić nosami: za te 40 mln to sami możemy przekopać. Tyle, że właśnie wtedy w 1902 r. na Martynice wybuchł wulkan Montagne Pelée i zatrzęsła się ziemia. Przerażające wieści z karaibskiej wysepki trafiły na pierwsze strony gazet, no więc jeden z drugim spojrzeli wtedy na mapę Nikaragui. Nie! Tam jest przecież sporo wulkanów! No i pomysł nikaraguański znowu upadł.

Prośba o przyskrzynienie, czyli Roosevelt kieruje koparką

Amerykanie zaczynają więc podchody do Kolumbijczyków (bo żadnej Panamy wtedy jeszcze nie było). Machają im przed oczyma umową z 1846 r. (jeszcze z Republiką Nowej Grenady), a tam jak byk stoi, że obywatele USA mają zagwarantowane prawo do podróżowania przez Przesmyk Panamski. Podróżowali głównie koleją ze stacji Colón do Panamy. Koncesję na budowę linii kolejowej otworzonej w 1855 r. dostał pięć lat wcześnie pułkownik William Henry Aspinwall. Dlatego Colón do 1890 r. nazywało się Aspinwall i to tam właśnie zawalił robotę Skawiński, bohater przynudnawego „Latarnika” Sienkiewicza. Jego pierwowzorem był niejaki Siellawa opisany przez Juliana Horaina, korespondenta „Tygodnika Ilustrowanego” w USA. Teraz jednak Amerykanom nie wystarczała kolej – chcieli kanał dla statków. Umizgi do Kolumbii robili jednak z takim wdziękiem, że oba kraje wkrótce zerwały stosunki dyplomatyczne.

W Waszyngtonie tymczasem pojawił się niejaki doktor Manuel Amador Guerrero (1833–1909). Wcześniej kręcił się wokół francuskiej koncesji na przekop kanału. Razem z pewnym inżynierem (Francuzem) ułożyli przy stoliku w restauracji plan rewolucji. Jeden mianował drugiego prezydentem niepodległej Panamy, ten odwdzięczył się stanowiskiem ambasadora, jeszcze żona inżyniera uszyła nową flagę – z połowy amerykańskiej i połowy francuskiej. No i trzeba było tylko znaleźć inwestora. Doktor prezydent wyjął zza pazuchy tę flagę, pokazał ministrowi spraw zagranicznych USA. Temu się bardzo spodobała, no i było dogadane. Po powrocie do kraju doktor udał się od razu do kolumbijskiego gubernatora, by go uprzejmie poinformować, że do Panamy już zdążają amerykańskie okręty wojenne. Gubernator, człowiek bystry, dobrze zrozumiał istotę momentu dziejowego i przystąpił bez wahania do rewolucji. Miał tylko jedną prośbę: żeby go na trochę przyskrzynić. W końcu trzeba się było jakoś uwiarygodnić przed swoimi pryncypałami.

Pomiędzy 1884 a 1890 r. eksport bananów w Kostaryce wzrósł ze 100 tys. do miliona kiści rocznie, detronizując królującą do tej pory w handlowych statystykach kawę.ShutterstockPomiędzy 1884 a 1890 r. eksport bananów w Kostaryce wzrósł ze 100 tys. do miliona kiści rocznie, detronizując królującą do tej pory w handlowych statystykach kawę.

Został jeszcze generał, dowódca kolumbijskiego garnizonu. Z tym już nie poszło tak łatwo. A właściwie tak tanio. Kosztował 50 tys. dolarów, czyli połowę rewolucyjnego budżetu. Pieniądze oczywiście były potrzebne na zaległe żołdy. W styczniu 1904 r. odbyły się w Panamie pierwsze wybory, w kwietniu Amerykanie przelali na konto francuskich akcjonariuszy 40 mln dolarów i już wkrótce prezydent USA Theodore Roosevelt mógł osobiście zasiąść za kierownicą koparki i zainaugurować budowę Kanału Panamskiego. A że jakiś paparazzi pstryknął mu wtedy zdjęcie w takim fajnym miejscowym kapeluszu, to od tej pory rozpoczął się tryumfalny pochód „kapelusza panamskiego” w modzie światowej.

Banan wyprzedza kawę, czyli Kostaryka dobrze płaci i świetnie zarabia

Wróćmy jednak do bananów. Te owoce to przede wszystkim Kostaryka – ich uprawę rozpoczęto tu pod koniec lat 70. XIX w . Wkrótce pierwszych 360 kiści popłynęło statkiem do Nowego Orleanu, który zasłynie później z pysznych deserów bananowych. Ale prawdziwy boom eksportowy w Kostaryce zaczął się wraz z ukończeniem budowy kolei atlantyckiej ze stolicy kraju San Jose do portu Limon w 1890 r. Jej budowniczym był biznesmen z Brooklynu Minor Cooper Keith (1848–1929), który w wieku lat 16 pojechał do Teksasu, by objąć w zarząd ranczo z bydłem kupione przez jego ojca. W zamian za przejęcie w 1884 r. narodowego długu u brytyjskich bankierów otrzymał po obu stronach torów ziemię pod uprawę. Zyski z bananów szły na rozbudowę kolei, i tak interes się rozkręcał.

Ale nie było tak hop-siup. Tropikalny klimat był zabójczy, szalała malaria, febra i dyzenteria. Podczas budowy pierwszych 25 mili linii zmarło ok. 4 tys. robotników, w tym trzech braci Keitha. Na miejscu brakowało chętnych, więc Keith zaczął sprowadzać Jamajczyków, a poza tym Chińczyków i Włochów. Zrobiło się międzynarodowo, a jeśli ktoś dziwi się dlaczego w drużynie piłkarskiej Kostaryki na mundialach gra tylu czarnoskórych zawodników o angielsko brzmiących nazwiskach, ma odpowiedź: to potomkowie jamajskich robotników z plantacji bananów i budowy kolei. Wkrótce ziemię pod plantacje oferowano już każdemu, kto chciał (w tym dotychczasowym budowniczym kolei). Pomiędzy 1884 a 1890 r. eksport bananów wzrósł ze 100 tys. do miliona kiści rocznie, detronizując królującą do tej pory w handlowych statystykach kawę. W 1899 r. Keith połączył swoją firmę z Boston Fruit Company, dając w ten sposób początek największej firmie bananowej na świecie: United Fruit Company (UFC), nazwanej z czasem „Zielonym Potworem”.

W 1911 r. Kostaryka stała się największym producentem bananów na świecie. Płace robotników na plantacjach w tamtym okresie przewyższały o 25 proc. wartość minimalnej pensji w kraju. A że apetyty rosną w miarę jedzenia, to w latach 20. i 30 XX w., na plantacjach bananowych Kostaryki strajkowanie zrobiło się modne.

Dziwne trzy tysiące, czyli strajki nie dają sławy

I nie tylko tam. Dzięki literaturze najsłynniejszy zrobi się pewien strajk w Kolumbii. Oto 6 grudnia 1928 r. dotarły stamtąd straszne rzeczy wieści. Masacre de las Bananeras! Wojsko na usługach Jankesów strzelało do pracowników UFC, gdy ci domagali się swych praw. Całe wydarzenie uwiecznił kolumbijski noblista Gabriel Garcia Márquez w swych „Stu latach samotności”. To znaczy nie do końca „uwiecznił”, a przynajmniej nie z kronikarską dokładnością. Dała tu o sobie znać licentia poetica autora.

Historia wiąże się z postacią ponurego, skrytego, żyjącego gdzieś jakby w innym świecie José Arcadia Drugiego. Stanął on na czele strajku robotników Kompanii Bananowej i wszyscy w miasteczku Macondo zaczęli o nim mówić. Nie tylko o tym, „że jego jedyną zasługą było sprowadzenie do miasta francuskich prostytutek”. Niedługo później wybuchł jednak strajk powszechny i żarty się skończyły: wojsko otworzyło ogień do tłumu zebranego pod dworcem kolejowym. José Arcadio przeżył apokaliptyczną masakrę, ale nikt nie będzie dawać wiary jego opowieści. „Musiało być ich około trzech tysięcy – szepnął. Co? Zabitych – wyjaśnił. Zginęli wszyscy, co byli na stacji. Kobieta spojrzała na niego z litością. Tu nie było żadnych zabitych – powiedziała”. Ale czytelnicy uwierzyli nobliście, te trzy tysiące poszły w świat i trafiły do podręczników historii. Aż tu w 1990 r. w wywiadzie telewizyjnym mistrz mówi: „nie, trzech tysięcy to nie było, zginęły jakieś trzy, może pięć osób, ale chciałem wypełnić ciałami cały pociąg, żeby je zawiózł i wyrzucił do morza”.

Błysk czerwieni, czyli Honduras wychodzi na prowadzenie

Nie zasłynęła więc Kostaryka ze strajku i nie zasłynie też jako „republika bananowa” nr 1, choć liderowała w statystykach eksportu bananów. Tutaj palma pierwszeństwa przypadnie Hondurasowi, zwłaszcza od czasów prezydentury Manuela Bonilli (1849–1913) na początku XX w. Prezydenta reformatora, co to chciał uzdrowić kraj, podźwignąć gospodarkę, i tak dalej, i tak dalej. Efekt? Reformy otworzyły drogę do wykupywania ogromnych terenów pod uprawę owoców i największym latyfundystą stał się z czasem kto? Oczywiście United Fruit Company.

W niedługim czasie około 40 proc. wszystkich terenów rolniczych znalazło się w rękach Amerykanów. Od tego momentu nic, co działo się w Hondurasie, nie mogło się odbyć bez wiedzy i zgody Waszyngtonu. Antyrządowe demonstracje, wystąpienia wyrzucanych z ziemi chłopów i Indian, byle sygnał niezadowolenia społecznego i w amerykańskiej stolicy od razu zapala się czerwone światełko. W latach 1905–1915 kilkakrotnie gościli więc w Hondurasie amerykańscy żołnierze. Szefem miejscowej policji, tak na wszelki wypadek, też został Amerykanin.

No i to się właśnie nazywa „republika bananowa”.