Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Shutterstock
Opinie

Wszyscy jesteśmy drapieżnikami. Polemika z Wojciechem Mikołuszką („Predatory w ataku”)

Drapieżców tworzy system. Kontekst dyskusji o miejscach publikowania
Opinie

Drapieżców tworzy system. Kontekst dyskusji o miejscach publikowania

Nadmiar artykułów polskich autorów w „wydawnictwach drapieżnych” jest skutkiem, a nie przyczyną kryzysu polskiej nauki. Prezentujemy kolejny głos w dyskusji.

Predatory w ataku, czyli jak czasopisma drapieżne opanowują ekosystem nauki
Struktura

Predatory w ataku, czyli jak czasopisma drapieżne opanowują ekosystem nauki

Nagabują, kręcą, mamią i manipulują. I przyjmą do druku niemal każdą pracę – pod warunkiem że badacz za to zapłaci.

Czasopisma, które chcą zarabiać na publikacjach artykułów naukowych, nie są dla nauki żadnym zagrożeniem. Zapewne pozytywnie przyczynią się do jej rozwoju. Problem tkwi gdzie indziej.

Po lekturze artykułu opublikowanego w POLITYCE 41 pozostaje wrażenie, że czasopisma „drapieżne” opanują naukę na jej zgubę. Ja tę sprawę widzę zupełnie inaczej. Pojawienie się licznych czasopism, które chcą zarabiać na publikacjach, nie jest dla nauki zagrożeniem. Jest za to nowością, która zapewne bardzo zmieni rynek, ale go nie zniszczy – pozytywnie przyczyni się do rozwoju nauki. Nikt nikomu przecież nie zakazuje publikowania również w czasopismach tradycyjnych.

Rzeczą najważniejszą jest to, że pisma publikujące artykuły naukowe w trybie open access – a więc i drapieżne – stawiają sobie za zadanie ogłaszanie online bezpłatnie dla czytelników wszystkich wyników badań, które są oryginalne, rzetelne i mogą przyczynić się do zwiększenia naszej wiedzy. To wielki i najbardziej istotny cel, z którym zgadzam się w stu procentach. Każdy naukowiec powinien mieć prawo publikacji własnych wyników. Oczywiście pod warunkiem, że jego praca poddawana jest procesowi recenzji przez innych naukowców (peer review), do czego jeszcze wrócę.

Gdyby dziś Grzegorz Mendel chciał opublikować wyniki swoich badań nad dziedziczeniem cech groszku w „Nature” lub „Science”, to na bank oba te czasopisma odrzuciłyby jego manuskrypt. Mendel opisywał bliżej nieokreślone cechy dziedziczne – coś, czego na dobrą sprawę nie rozumiał. Wydawca wysłałby mu krótką notkę, że jego pracy nie przekaże nawet do recenzji, gdyż nie spełnia ona standardów czasopisma. Bo te żądają wyjaśnienia w publikacji dokładnego mechanizmu molekularnego badanego zjawiska.

Ba, stawiam dolary przeciw orzechom, że manuskrypt Mendla odrzuciłyby wszystkie dzisiejsze, nazywane przez Wojciecha Mikołuszkę „prestiżowymi”, czasopisma naukowe. W najlepszym razie recenzenci kazaliby mu powtarzać doświadczenia i dowieść, czym są opisywane przez niego jednostki dziedziczenia – czego oczywiście Mendel nie byłby w stanie dokonać. W dodatku po kilku latach wybuchłby skandal, ponieważ drugie prawo Mendla (prawo niezależnej segregacji cech) okazałoby się nie w pełni prawdziwe i biedak oskarżony byłby o fałszerstwo lub naukową nierzetelność. Od wyników Mendla jest zresztą wiele odstępstw, a niektórzy podejrzewają, że nieco je koloryzował. To jednak nie zmienia faktu, że bez jego odkryć genetyka nie ruszyłaby z miejsca.

Zakonnik/naukowiec mógłby więc liczyć wyłącznie na czasopisma „drapieżne”, ponieważ, jak pisze Mikołuszko, „przyjmą do druku niemal każdą pracę – pod warunkiem że badacz za to zapłaci”. I to jednak nie poszłoby mu tak łatwo. Ogromną barierą okazałoby się pozyskanie pieniędzy. Innymi słowy, Mendel dziś mógłby nie opublikować w ogóle swojego przełomowego dla genetyki artykułu, chyba że... akurat trafiłby w którymś czasopiśmie na wydanie specjalne (przez Mikołuszkę krytykowane i wyśmiewane) poświęcone zagadnieniom podstaw dziedziczenia. Mógłby przekonać jego redaktora, że praca ma jednak pewną wartość, jest wykonana rzetelnie i rzuca nowe światło na problemy genetyki, a on… nie ma jak opłacić publikacji. Tak bowiem działają „drapieżne” czasopisma – publikują również za darmo!

Bezpłatne, ale płatne

Powyższy przykład wcale nie jest moją fantazją. Jestem edytorem licznych wydań specjalnych, cieszących się zresztą sporym powodzeniem, w czasopiśmie „International Journal of Molecular Science” (współczynnik oddziaływania 5.6 – a więc całkiem przyzwoity jak dla czasopism z grupy średniaków) i od czasu do czasu negocjuję z wydawcą MDPI takie właśnie darmowe publikacje. Zniżki 50 proc. są na porządku dziennym. Opisane przez Mikołuszkę drapieżniki, bo do nich bywa zaliczany „IJMS”, bywają zatem też wegetarianami albo wręcz weganami.

Oczywiście publikowanie za darmo w „drapieżnych” czasopismach jego wydawcom musi się opłacać, bo przecież z tego żyją. Takie prace naukowe służą więc jako reklama zwiększająca poczytność pisma. Dlatego muszą być wyjątkowe, a nie marne i źle napisane. A taki właśnie – intrygujący – był „Versuche über Pflanzen-Hybriden”, artykuł Mendla z 1866 r.

Zapewne „drapieżne” czasopismo musiałoby doszlifować anglojęzyczny tekst zakonnika, który władał tylko czeskim i niemieckim. A to „drapieżnicy” o łagodnym sercu również oferują swoim autorom. Oczywiście za opłatę (choć drobne szlifowanie robią za darmo – opłaca im się publikowanie dobrze napisanych tekstów). Tyle że te „prestiżowe” też każą sobie za takie usługi płacić. Czy ktoś oczekuje świadczenia gruntownej pracy korektorskiej za darmo?

Te periodyki chcą publikować bezpłatnie wyniki badań, które są oryginalne, rzetelne i mogą przyczynić się do zwiększenia naszej wiedzy.

Sprawa pieniędzy, które pobierają za publikacje „drapieżne” czasopisma, tak eksponowana przez Mikołuszkę, też wcale nie jest oczywista. Za publikację w „Nature” czy „Science” trzeba zapłacić 11 tys. dol., czyli o wiele więcej niż w „IJMS”. Tylko niektóre periodyki utrzymywane przez towarzystwa naukowe publikują zupełnie za darmo i żyją wyłącznie z prenumerat dla bibliotek naukowych. Im najbardziej zagrażają nowe czasopisma, które przebiły się na rynku. A widać to w spadającym wskaźniku ich oddziaływania (impact factor). W mojej dziedzinie są to np. „Developmental Biology” czy „International Journal of Developmental Biology”. Naukowcy wolą publikować w czasopismach uznawanych za drapieżne, ale z wyższym impact factor, niż za darmo, ale z niższym. Bo to w nauce nie od dzisiaj prawdziwy bożek czy złoty cielec, do którego modlą się naukowcy. Jest to dość głupie, ale chyba nie da się z tym nic zrobić, bo jakoś pracę naukowców oceniać trzeba. A współczynnik oddziaływania jest najbardziej obiektywną tego miarą.

Zarówno płacenie z grantów przez naukowców za publikację wyników, jak i negocjowanie zniżek lub zwolnienia z opłaty jest dziś na porządku dziennym we wszystkich czasopismach. Jednak nigdy nie słyszałem o całkowitym zwolnieniu z opłaty w „Nature” lub „Science”.

Prestiżowe, ale nieuczciwe

Według Mikołuszki kolejną wadą czasopism drapieżnych publikujących w systemie online jest to, że prace ukazują się bardzo szybko, a więc zbyt krótko trwa proces recenzji. W dodatku oceny te mają być pobieżne, co uniemożliwia wyłapanie błędów autorów. To też jest tylko półprawda. Recenzenci wspomnianego „IJMS” sprawdzają jakość publikacji w taki sam sposób jak w innych czasopismach. Są zaś proszeni o szybkie wydanie opinii. Negatywne oceny skutkują odrzuceniem pracy.

Jeśli praca nie nadaje się do „IJMS”, a jest na przyzwoitym poziomie, to możemy zaproponować wysłanie jej do siostrzanego czasopisma z grupy wydawniczej MDPI, o niższym czynniku oddziaływania. Jednak tam przechodzi ponownie proces recenzji, choć wędrują za nią opinie recenzentów „IJMS”. Taki sam tryb postępowania stosują inne czasopisma, np. „EMBOJ” odsyła do „EMBO Reports”, a „Journal of Cell Science” do „Biology Open”. Są to de facto „drapieżne” mniejsze siostry swoich „prestiżowych” matek. A więc czasopisma „prestiżowe” skutecznie wykorzystują system funkcjonowania „drapieżnych”: nie ma o co kruszyć kopii – wszyscy stajemy się drapieżnikami.

Mam też wielkie wątpliwości co do rzekomej nierzetelności „drapieżnych” i rzetelności „prestiżowych” czasopism. Nie słyszałem bowiem o wielkich aferach dotyczących naukowych przekrętów wywodzących się z pism „drapieżnych”. Mogę za to przytoczyć bardzo wiele przykładów fałszerstw opublikowanych w „Nature” i „Science”. A to one przynoszą wielkie straty światu nauki i reputacji nauki wśród laików.

Jedna próbka: Kilkanaście lat temu brałem udział w pracach kilkunastoosobowego zespołu tropiącego przekręt opublikowany w „Science”. Chodzi o pracę „Cdx2 gene expression and trophecto-
derm lineage specification in mouse embryos”, której autorami byli Kaushik Deb, Mayandi Sivaguru, Hwan Yul Yong i Michael Roberts. Pomimo rzekomo wnikliwej analizy recenzentów liczba fałszerstw w tej publikacji wprost powalała. I artykuł został po cichu wycofany. Chcieliśmy na łamach „Science” opisać przypadek wykrytych przez nas przekłamań, aby wyjaśnić czytelnikom genezę, przyczyny oszustw, ogromne luki (prawdopodobnie o charakterze korupcyjnym!) w systemie redakcji. Ówczesny edytor pisma Donald Kennedy nie wyraził na to zgody.

Prestiż takich czasopism okupiony jest tuszowaniem i zamiataniem afer pod dywan. Winny takiej sytuacji jest oczywisty fakt arbitralnego wybierania do publikacji przez redakcję niewielkiej liczby nadsyłanych do niej prac. Kaushik Deb oskarżony przez swojego szefa Michaela Robertsa o naciąganie wyników wrócił po swoim postdoku w USA do Indii i nadal pracuje tam naukowo. Do dziś nie wiemy, kto te fałszerstwa zorganizował – Deb czy Roberts.

Drapieżne, ale odważne

Nowe czasopisma działają na zasadach uberyzacji. Nie dość, że proces recenzji jest w tych czasopismach skrócony do minimum, to jeszcze publikacja ukazuje się online w wersji nie do końca sformatowanej. Na przykład można w ciągu pewnego czasu nanosić poprawki dotyczące przykładowo źle podanego numeru grantu, adresu instytucji naukowej czy nieuwzględnionej drugiej afiliacji autorów. Takie zmiany mogą być wprowadzane do momentu zamknięcia danego zeszytu i jego druku. Bo czasopisma te ukazują się, choć w minimalnym nakładzie, również drukiem i dlatego noszą też nazwę hybrydowych. Czyż nie są to istotne udogodnienia na miarę taksówek na aplikację?

Oszczędność czasu jest na rękę zarówno wydawcom oraz naukowcom, jak i instytucjom. Ileż razy słyszałem, że koledzy nie mogą występować o nowe granty, ponieważ jeszcze nie opublikowali wyników poprzednich badań. Z czasopismami nazywanymi „drapieżnymi” nie ma takiego problemu. A oszczędność ta jest ściśle i nierozerwalnie związana z przytoczoną na wstępie – i najważniejszą – zasadą. Skoro autorzy sądzą, że ich wyniki są ciekawe, a recenzenci potwierdzili, że są opisane rzetelnie i zasługują na publikację, to po co zwlekać z ich ogłoszeniem i marnować czas?

Nie słyszałem o wielkich naukowych przekrętach w pismach „drapieżnych”. Mogę za to przytoczyć przykłady fałszerstw w „Nature” i „Science”.

Recenzenci „prestiżowych” czasopism przeciągają często proces recenzji ponad miarę. Może on trwać nawet kilka lat! Dlaczego? Teoretycznie recenzenci powinni skłonić autorów do takiego przedstawienia ich pracy, aby dawała ona pełną odpowiedź na postawione pytania naukowe. Dlatego żądają oni wykazania np. pełnego mechanizmu molekularnego badanych procesów, o czym pisałem przy sprawie publikacji Mendla. Ale tych wymogów czasami nie da się spełnić. Otwiera to szeroko pole dla nieuczciwej konkurencji.

W wyspecjalizowanych dziedzinach nauki recenzenci w najlepszych czasopismach to bardzo wąskie grono kilku światowej sławy specjalistów. Mogą oni w dowolny sposób wstrzymywać publikacje swoich konkurentów, kazać im wykonywać nowe doświadczenia itd. I nie są to, niestety, przypadki odosobnione. Mogą oni też uznać nowatorskie podejście do problemu za herezję – tu też kłania się przykład publikacji Mendla. Teoretycznie edytorzy mają zapobiegać takim patologiom. Ale przykład Donalda Kennedy’ego pokazuje, że bardzo często to nie działa. Czasopisma uznawane za „drapieżne”, wyznając zasadę drukowania wszystkiego, co ma naukowy sens, uniemożliwiają bardzo wiele z tych wynaturzeń. Siłą rzeczy ich publikacje mają mniejszy ładunek naukowy, ale kto powiedział, że nauka musi wykonywać duże kroki na miarę standardów „Nature” i „Science”?

Trzeba dodać, że nie wszystkie czasopisma zwane „drapieżnymi” są z tej samej półki. Część to takie, które szukają swoich autorów i wabią ich ciągłym nagabywaniem. One nie mają wskaźnika oddziaływania. Nie można im jednak z góry zakazać próbowania sił, a naukowcy sami potrafią ocenić, czy warto w nich publikować. Część zaś to czasopisma, które już się przebiły na rynek. Wywodzą się z tych drapieżnych, ale de facto już nimi nie są i już nie muszą stosować marketingowych sztuczek. Niektóre wręcz przestrzegają przed preferencyjnym cytowaniem własnych publikacji. To zresztą aspekt brany pod uwagę przy nadawaniu współczynnika oddziaływania.

Liczne, ale idiotyczne

Prawdziwym zagrożeniem dla nauki, szczególnie w Polsce, jest coś zupełnie innego. To wprowadzona przez ministra Jarosława Gowina i kontynuowana w sposób zupełnie pozbawiony logiki i jakiejkolwiek kontroli „punktoza”, czyli nadawanie odrębnej, polskiej ministerialnej punktacji artykułom polskich naukowców. Ten system całkowicie wypaczonej i administracyjnie narzuconej oceny służy do ewaluacji naukowców i instytucji naukowych. Zawiera wyssane z palca oceny od 10 do 200 punktów, podczas gdy impact factor zawiera się w otwartej skali i sięga dziś 79,3 („The New England Journal of Medicine”), uzasadnionych bibliograficznie punktów.

Odrębny system ma sens wyłącznie w dziedzinach humanistycznych, które nie mogą konkurować na skalę światową, gdyż posługują się językiem polskim. Ale w przypadku czasopism z dziedzin biomedycznych i nauk ścisłych punktacja ministerialna całkowicie wypacza ocenę pracy naukowca i instytucji naukowych. Służy raczej do ratowania często upadających polskich czasopism naukowych. To zaś otwiera drogę do sztucznego pompowania wyników wybranych czasopism i jest trudne do odróżnienia od zwykłej korupcji.

Naukowcy polscy pracują na te okropne punkty, a nie dla zaspakajania własnej ciekawości naukowej, potrzeb intelektualnych i z poczucia szukania prawdy. Z tego też powodu nie publikują w wielu przyzwoitych międzynarodowych czasopismach (niezależnie od tego, czy nazywanych „drapieżnymi” czy „prestiżowymi”), kiedy mają one mniej niż 100 punktów ministerialnych. A bywają to czasopisma z impact factor wyższym niż 3, co plasuje je na światowym rynku w dolnych strefach stanów średnich.

Wyznaczenie górnej granicy ministerialnej punktacji na poziomie 200 punktów też jest kuriozum. O wiele bardziej opłaca się opublikowanie czterech małych artykułów dających po 100 punktów, czyli razem 400, niż jednego w „Nature” za głupie 200 punktów! Polscy przedstawiciele nauk ścisłych i przyrodniczych zastanowią się też dwa razy, zanim opublikują coś w uznanych wydawnictwach książkowych, które nie mają czynnika oddziaływania. W klasyfikacji impact factor istotna jest regularność ukazywania się periodyku.

I tu właśnie jest pies pogrzebany: polscy naukowcy zmuszani są dziś do rozumowania w kategoriach zdobywanych punktów, a nie idei budowania postępu nauki. Ma to fatalny wpływ na postrzeganie etosu pracy naukowej przez początkujących, młodych naukowców. Rany będziemy leczyć przez kolejne pokolenia. I to z tym właśnie należy walczyć, a nie z czasopismami poszerzającymi wiedzę drobnymi kroczkami.