Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Mirosław Gryń / pulsar
Opinie

Drapieżców tworzy system. Kontekst dyskusji o miejscach publikowania

Wszyscy jesteśmy drapieżnikami. Polemika z Wojciechem Mikołuszką („Predatory w ataku”)
Opinie

Wszyscy jesteśmy drapieżnikami. Polemika z Wojciechem Mikołuszką („Predatory w ataku”)

Czasopisma, które chcą zarabiać na publikacjach artykułów naukowych, nie są dla nauki żadnym zagrożeniem. Zapewne pozytywnie przyczynią się do jej rozwoju. Problem tkwi gdzie indziej.

Predatory w ataku, czyli jak czasopisma drapieżne opanowują ekosystem nauki
Struktura

Predatory w ataku, czyli jak czasopisma drapieżne opanowują ekosystem nauki

Nagabują, kręcą, mamią i manipulują. I przyjmą do druku niemal każdą pracę – pod warunkiem że badacz za to zapłaci.

Nadmiar artykułów polskich autorów w „wydawnictwach drapieżnych” jest skutkiem, a nie przyczyną kryzysu polskiej nauki. Prezentujemy kolejny głos w dyskusji.

O „drapieżnych” czasopismach naukowych pisali już Wojciech Mikołuszko (POLITYKA 41) oraz Jacek Kubiak (POLITYKA 45). Podzielili się bardzo ciekawymi refleksjami na temat wad i zalet określonych strategii publikacyjnych. Jednakże w szerszej dyskusji o barierach polskiej nauki istotne wydaje się podjęcie tematu również z odmiennej perspektywy. W jaki sposób współcześni naukowcy powinni podchodzić do nauki i jak powinni formułować naukowe priorytety? Odpowiedź na te pytania wcale nie jest oczywista. Podobnie jak wskazanie barier, które mogą blokować naukowcom realizację stojących przed nimi zadań. Dopiero w tym kontekście można osadzić dyskusję o sposobach i optymalnych miejscach publikowania.

Prof. Michał Heller w książce „Jak być uczonym” tłumaczył, że naukowcy powinni chcieć zajmować się pracą naukową z kilku powodów: dla przyjemności, w celu służenia ludzkiej kulturze oraz w celu dążenia do prawdy. Ten ostatni dodatkowo powinien być dla nich źródłem radości.

Precyzyjnie (choć zarazem trochę patetycznie) ujął to kiedyś Karl Jaspers: „Człowieka intelektu cechuje istotny rys: nie uznaje życia duchowego za środek do jakiegoś obcego mu celu, środek do sukcesu w świecie. Raczej skłania się ku osiągnięciu w pełni określonej sytuacji życiowej, ku urzeczywistnieniu pewnej idei, zmierzając do wypełnienia wszystkich sfer życia właściwą im substancją, do uobecnienia sensu w działaniach intelektualnych jako takich”. To właśnie ta pasja skłaniała np. Rudolfa Weigla, biologa i wynalazcy szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu, do spędzania dni i nocy w laboratorium a Michała Hellera – w bibliotece i przy biurku. Inne wyniki działalności naukowej, ważne (nawet ważniejsze) z perspektywy społecznej, czyli np. patenty, wdrożenia, innowacyjne rozwiązania technologiczne, medyczne, są ponadprogramowym efektem tej postawy.

Współcześnie w Polsce można zauważyć dwa czynniki poważnie utrudniające spełnienie kryteriów określonych przez profesora nauk filozoficznych (także filozofa i teologa).

Pierwszym jest kryzys kultury akademickiej, która stała się przedmiotem inwazji innych kultur, w tym zwłaszcza dwóch. Korporacyjnej, która wiąże się z intensywnym, czasem bezwzględnym rozliczaniem konkretnych wyników. I biurokratyczno-administracyjnej zakładającej szczegółowe dokumentowanie wszelkich przejawów działalności. Nie chodzi o całościowe negowanie wartości tych kultur. Trzeba jednak wskazać, że ewidentnie nie pasują one do kultury akademickiej, zwłaszcza do nauki.

Drugi czynnik wynika z działań podejmowanych w czasie ostatnich kilkunastu lat przez władze publiczne, które uznały, że praca naukowa musi być przez pracodawców rozliczana podobnie jak „produkty” w innych miejscach pracy. Zaskutkowało to fatalną decyzją: administracyjnym przypisaniem do poszczególnych czasopism naukowych określonej liczby punktów. Zadaniem naukowców stało się zdobywanie i rozliczanie z nich przed zwierzchnikami, którzy z kolei muszą zdawać raporty na szczeblach dyscyplin czy uczelni.

Zamiast na poszukiwaniu prawdy, udziale w poważnej dyskusji naukowej, polscy naukowcy zmuszani są zatem czasem koncentrować się bardziej na „zdobywaniu punktów” i „rozliczaniu slotów”. Nawet w codziennej wymianie zdań, rozmawiając o konkretnych publikacjach, często ustalamy „za ile są punktów”. Tak, tych samych beznadziejnych, niemerytorycznie przyporządkowanych, wręcz przeklętych punktów. Trochę to nam weszło w krwiobieg.

Poza tym odniesienie takich samych kryteriów punktacji do różnych dziedzin i dyscyplin naukowych z zasady jest absurdem. Inaczej publikują chemicy (prowadzący uniwersalną w skali międzynarodowej dyskusję), a inaczej historycy (których badania często mogą dotyczyć różnorakich aspektów dziejów danego kraju, co znacznie trudniej wprowadzić do szerszej dyskusji). Przykłady można mnożyć. Niniejsze zjawisko uzyskało miano „punktozy” i pomimo różnych reform z roku na rok się nasila. Pół biedy, gdyby punktacja była w miarę sprawiedliwa, próbowała oddawać realną wartość czasopism. Ale absolutnie tak nie jest.

Może rzeczywiście zbyt mało w naszym środowisku autorefleksji, stwierdzenia, że „król jest nagi”, i otwartego, jawnego ignorowania obowiązujących przepisów i wytycznych? Tak naprawdę bowiem aktywna praca naukowa pozwala zapomnieć o troskach związanych z rozliczeniem się przed pracodawcą: to powinno się zrealizować samo, niejako przy okazji. Natomiast obserwujemy dużo praktyk polegających na drobiazgowym wyliczaniu, ile który autor dostanie punktów z przyszłej publikacji, wyszukiwaniu takich czasopism, którym polskie władze przyporządkowały co najmniej 100 punktów, organizowaniu „spółdzielni” autorskich, umiarkowanie zainteresowanych tematem artykułu, ale marzących o zdobyciu określonych punktów.

I właśnie w tym kontekście pojawiają się problemy dotyczące czasopism wydawanych przez MDPI (Multidisciplinary Digital Publishing Institute), o których pisał Wojciech Mikołuszko nadużycia związane z dążeniem do zbyt pośpiesznego uzyskania konkretnej publikacji. Z jednej strony periodyki MDPI mogą być miejscem prezentowania wstępnych badań, ale z drugiej – do oderwanej od celów naukowych „produkcji punktów”. Ewidentnie „winowajcą” jest polski system, powiązany ze wskazaną inwazją kultury korporacyjnej. Nadmiar publikacji polskich autorów w pismach MDPI jest więc tylko skutkiem, a nie przyczyną kryzysu.

Wydawnictwo to nie należy i raczej nie będzie należeć do tych najbardziej prestiżowych. Niemniej jego „drapieżność” nie została w sposób niebudzący wątpliwości potwierdzona. Opinie na jego temat są zróżnicowane, również z perspektywy międzynarodowej. Osobiście nie jestem zwolennikiem potępiania w czambuł i absolutnego wykluczania większości wydawanych przezeń periodyków. Publikowanie w nich może stanowić okazję do nauczenia się funkcjonowania w szerszym obiegu międzynarodowym lub np. do przedstawienia pierwszego głosu badawczego organizowanych międzynarodowych zespołów. W tym zakresie podzielam opinię Jacka Kubiaka.

Jednocześnie muszę zastrzec, że praktyki czasopism MDPI nie zawsze bywają wzorowe. Zniechęcający jest typowo korporacyjny styl korespondencji redaktorów wydawnictwa nastawionych na „rozliczanie produktów”. Niemniej te słabości nie wykluczają możliwości pogłębionych recenzji zgłoszonych tam publikacji ani wysokiego poziomu części z nich. Trzeba jednak pamiętać, że MDPI nie powinno być jedynym miejscem publikowania, szczególnie prac najbardziej wartościowych.

Oczywiście dyskusję o słabości polskiego systemu nauki można rozwijać. Poza znikomą liczbą środków na badania trzeba zwrócić uwagę na słabą sytuację młodych. Równie poważnym problemem bywają wątpliwe praktyki (na pewno nieznacznej) części kierowników jednostek, którzy oczekują automatycznego dopisywania ich nazwisk do publikacji przygotowywanych przez młodych naukowców, bez wnoszenia istotnego wkładu.

Ten artykuł zawiera więc tylko diagnozę problemu. Niemniej sugeruję, że jednym z pierwszych kroków poprawiających uwarunkowania nauki powinno być wycofanie ostatnich zmian punktacji czasopism. Byłby to pierwszy, wstępny sygnał, że w sferze polityki naukowej wraca jakość. „Korporacyjną” ocenę powinna zastąpić pogłębiona ocena ekspercka. Do czasu jej wprowadzenia najlepszym rozwiązaniem byłoby również całościowe obniżenie punktacji czasopism MDPI (zasadniczo poniżej 100 pkt). Odzwierciedlałoby to ich rzeczywistą rolę.

Mimo wyrażonych tu obaw mam nadzieję, że uda się przezwyciężyć aktualny kryzys. Środowiska naukowe zdołały uporać się ze znacznie gorszymi zagrożeniami: presją systemów totalitarnych, brakiem wolności słowa. Nieprzemyślane zarządzenie ministerialne i korporacyjna moda na rozliczanie nauki to drobny, możliwy do szybkiego rozwiązania problem.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną