Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Mirosław Gryń / pulsar
Struktura

Predatory w ataku, czyli jak czasopisma drapieżne opanowują ekosystem nauki

Wszyscy jesteśmy drapieżnikami. Polemika z Wojciechem Mikołuszką („Predatory w ataku”)
Opinie

Wszyscy jesteśmy drapieżnikami. Polemika z Wojciechem Mikołuszką („Predatory w ataku”)

Czasopisma, które chcą zarabiać na publikacjach artykułów naukowych, nie są dla nauki żadnym zagrożeniem. Zapewne pozytywnie przyczynią się do jej rozwoju. Problem tkwi gdzie indziej.

„Cement, Wapno, Beton” jak „Science”. „Rocznik Teologii Katolickiej” jak „Nature”. Nowa punktacja za publikacje wzburzyła naukowców
Struktura

„Cement, Wapno, Beton” jak „Science”. „Rocznik Teologii Katolickiej” jak „Nature”. Nowa punktacja za publikacje wzburzyła naukowców

Ministerstwo Edukacji i Nauki ogłosiło wykaz czasopism naukowych i recenzowanych materiałów z konferencji międzynarodowych. Powiedzieć, że jest on dziwny, to nic nie powiedzieć.

Nagabują, kręcą, mamią i manipulują. I przyjmą do druku niemal każdą pracę – pod warunkiem że badacz za to zapłaci.

Wiadomość brzmiała sympatycznie. „Drogi Dr. Surmik, jeszcze raz dziękuję panu za wybitny wkład w czasopismo »Nowotwory« [na prośbę badacza nazwa pisma zmieniona – przyp. red.]. Jesteśmy zaszczyceni, dzieląc się z panem ekscytującym newsem. »Nowotwory« otrzymał punktację 200 w ostatnim rankingu polskiego Ministerstwa Edukacji, plasując się na szczycie w swojej dziedzinie”.

Rzecz w tym, że dr Dawid Surmik nie miał żadnego wkładu w to pismo. Do tego jest paleontologiem, nie onkologiem. Owszem, opublikował artykuł o odkryciu nowotworu, ale w skamieniałościach płaza sprzed 210 mln lat. Tymczasem „Nowotwory” mają być z założenia czasopismem medycznym. – Ja na ich e-maile w ogóle nie odpowiadałem, a oni redagowali każdy kolejny z nich tak, jakbym wykazywał zainteresowanie – opowiada dr Surmik. – Te czasopisma właśnie tak działają. Jeśli nie odpowiesz na list, dostajesz kolejny. Dzień w dzień. Zapraszają do współredagowania, oferują rozmaite korzyści. Właśnie dlatego, że łowią autorów i redaktorów, nazywane są czasopismami drapieżnymi.

To periodyki nastawione na zysk, a nie na jakość publikacji. Artykuły są w nich zamieszczane w tzw. otwartym dostępie (open access). Każdy może je więc przeczytać za darmo. Koszty publikacji – zwykle między 2 a 3 tys. euro – ponoszą autorzy artykułu naukowego, czyli sami badacze. Im zatem więcej prac pismo ściągnie do siebie, tym więcej zarobi. Od uczciwych periodyków z systemu „dostępu otwartego” te drapieżne różnią się także tym, że publikują artykuły wielokrotnie szybciej, poddając je pobieżnym recenzjom i korektom. A bywa, że i żadnym.

Redaktorzy naukowi, których nazwiska można znaleźć na stronach tych czasopism, mają często tylko iluzoryczną kontrolę nad ukazującymi się tam pracami. Niekiedy nawet nie wiedzą, że zostali wpisani do zespołu. W efekcie artykuły, które się tam ukazują, często są niskiej jakości naukowej i językowej. Nierzadko pełne bzdur i bełkotu.

Mimo to liczba czasopism drapieżnych i ukazujących się tam prac rośnie w zatrważającym tempie. Magazyn „Forum Akademickie” podał, że jeden z wydawców takich periodyków w 2015 r. opublikował ok. 17 tys. artykułów, a w 2020 r. – już ponad 162 tys. Zyski tego przedsiębiorstwa skoczyły jednocześnie z 14 mln do 191 mln franków szwajcarskich. – Takie firmy mają spore dochody, a zatem i spore zasoby, które przekładają się na możliwości wywierania wpływu na ludzi – mówi prof. Przemysław Hensel z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Jego zdaniem ofiarą interwencji wydawnictw drapieżnych jako pierwszy padł Jeffrey Beall, bibliotekarz i naukowiec z University of Colorado Denver.

Uciszyć niepokornego bibliotekarza

W opisie swoich doświadczeń z „predatorami”, jakie opublikował w 2017 r. na łamach „Biochemia Medica”, Jeffrey Beall zamieścił przemyślenia o genezie tego zjawiska. Do mniej więcej 1998 r., kiedy to internet stał się powszechnie dostępny, wszystkie czasopisma naukowe były drukowane na papierze. Ich wydawcy zarabiali na prenumeracie wykupowanej przez biblioteki instytutowe i uczelniane. Aby przekonać odbiorców do płacenia za treści, pisma dbały o jakość. Wszystkie zgłoszone artykuły były poddawane drobiazgowemu procesowi redaktorskiemu i recenzenckiemu. Wydłużało to niestety czas, który upływał od wysłania pracy do jej publikacji. Ograniczona też była ilość miejsca – wydawnictwa mogły przyjąć tylko niewielką część nadesłanych tekstów.

Ten problem się pogłębiał, gdyż liczba naukowców na świecie rosła. Czasopisma, które nie chciały odrzucać dobrych prac, zwiększały więc swoją objętość oraz częstotliwość ukazywania się. To z kolei prowadziło do podnoszenia cen subskrypcji. A ponieważ – jak pisze Beall – w tym samym czasie kurczyły się budżety bibliotek naukowych, koniecznością stało się anulowanie części prenumerat.

Ratunkiem dla ograniczonego dostępu dla czasopism naukowych miał stać się właśnie ruch open access. Rozwój internetu mu sprzyjał. Pionierem nowej metody publikacji naukowych było wydawnictwo Public Library of Science, w skrócie PLoS. Na szerokie wody wypłynęło z początkiem XXI w. i szybko zdobyło popularność i uznanie. – Wydawcy o dużej renomie, tacy jak grupa Nature czy Royal Society, też założyli pisma o otwartym dostępie – wyjaśnia dr Surmik. – Publikowanie w nich wiąże się z wniesieniem opłaty. Pokrywa ona koszty udostępnienia online, utrzymania na serwerze, archiwizacji czy pracy redaktorów. Jest więc uzasadniona.

Te pisma – mimo że za publikację w nich autorzy płacą – dbają o jakość. Nadsyłane prace są uważnie recenzowane, odsyłane do poprawek i rewizji. – W pismach normalnych wydawców z mojej dyscypliny borykanie się z recenzjami przez 2 lata nie jest niczym nadzwyczajnym – mówi prof. Hensel. – Są oczywiście dyscypliny, gdzie recenzje powstają w ciągu 3–4 miesięcy, ale to nadal olbrzymia różnica w porównaniu z miesiącem w czasopismach drapieżnych.

Te zaś, jak pisze Jeffrey Beall, zaczęły się pojawiać ok. 2008–09 r. „Zacząłem otrzymywać wtedy e-maile nagabujące mnie do nadsyłania tekstów do nowo powstałych pism naukowych o szerokim zasięgu, o których nigdy wcześniej nie słyszałem” – wspomina bibliotekarz. W styczniu 2012 r. Beall założył blog, na którym zamieszczał nazwy tych podejrzanych periodyków. To właśnie on ukuł dla nich termin „czasopisma drapieżne”. A ich spis – nazwany wkrótce listą Bealla – rósł w zdumiewająco szybkim tempie. Towarzyszył temu nasilający się atak na bibliotekarza.

Żądania usunięcia pism i wydawców z listy Bealla bywały uprzejme. Ich autorzy przekonywali, że w swoich periodykach stosują naukowe standardy, bo nadsyłane tam prace przechodzą przez sito recenzji i redakcji. Niektórzy wydawcy nie bawili się jednak w formułki grzecznościowe. Wysyłali do przełożonych i kolegów Bealla listy, w których podważali jego kompetencje i/lub oskarżali go o naruszanie zasad etycznych i brak umiejętności oceniania czasopism. „Starali się być tak irytujący, jak to możliwe, aby przedstawiciele uczelni zmęczyli się tymi e-mailami i uciszyli mnie” – pisze. Udało im się. W styczniu 2017 r., pod wpływem nacisków władz University of Colorado Denver i bojąc się utraty pracy, Beall zamknął swój blog i usunął jego treść z sieci.

Zatrudnić naczelną bez obowiązków

Wydawcy czasopism drapieżnych przestali bać się napiętnowania przez środowisko naukowe. Rozwijali skrzydła, mimo że ich nietyczne metody działania regularnie były obnażane.

W 2013 r. amerykański dziennikarz naukowy John Bohannon przesłał pseudonaukowe artykuły do 304 pism wydawanych w otwartym dostępie. Jego teksty były – jak twierdził – „zaprojektowane z tak poważnymi i oczywistymi wadami, że powinny zostać natychmiast odrzucone przez redaktorów i recenzentów”. Tymczasem ponad połowa periodyków prace do publikacji przyjęła.

W 2015 r. dr Katarzyna Pisanski z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego i troje jej współpracowników utworzyli fikcyjną postać badaczki Anny O. Szust. Otrzymała ona fałszywe tytuły naukowe i przypisano jej autorstwo nieistniejących publikacji. Tak spreparowana uczona wysłała prośbę o dołączenie do 360 redakcji naukowych. Wszystkie renomowane czasopisma jej podanie odrzuciły bądź je zignorowały. Te z listy Bealla były dużo bardziej przychylne. 40 – oraz dodatkowo innych 8 periodyków o otwartym dostępie – przyjęło ofertę. Ani jedno nie zapytało o kompetencje, nie skontaktowało się z jej uczelnią ani nie zweryfikowało jej publikacji. Jedno napisało: „Z przyjemnością akceptujemy panią jako redaktorkę naczelną pisma bez żadnych obowiązków”. Inne wymagały, by publikowała w redagowanym przez siebie magazynie. A wreszcie dostawała propozycję 30 lub 40 proc. udziału w zyskach generowanych przez kierowane przez nią pismo.

Publikacje Johna Bohannona i dr Katarzyny Pisanski ukazały się w najważniejszych czasopismach naukowych świata. Ta pierwsza w „Science”, a druga w „Nature”. To jednak nie zatrzymało gwałtownego wzrostu publikacji w czasopismach drapieżnych.

– Ich model biznesowy polega na tym, że mają tysiące numerów specjalnych – wyjaśnia prof. Przemysław Hensel. – W normalnym czasopiśmie naukowym numer specjalny pojawia się raz, dwa razy w roku. „Forum Akademickie” wyliczyło, że 74 czasopisma jednego z wydawców drapieżnych w samym tylko 2013 r. miały 388 wydań specjalnych, czyli 5,2 na jeden periodyk. W 2021 r. było to już 39 587 – 535 na tytuł. Skąd te pisma wzięły tylu chętnych na publikacje?

Udawać lepszego niż się jest

Na pewno częściowo wynika to z panującej w świecie nauki zasady „publikuj albo giń” (publish or perish). Pod jej presją są szczególnie młodzi badacze, którzy bez artykułu naukowego nie mogą otrzymać doktoratu. – Działają więc według reguły: jak najszybciej, jak najłatwiej – komentuje dr Surmik. – Przestrzegam przed tym doktorantów na zajęciach „Przygotowanie tekstów naukowych i krytyczna analiza tekstu”, które prowadzę na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Taka publikacja, choć przynosi szybkie korzyści, na dłuższą metę staje się obciążeniem dla kariery. Liczące się grupy badawcze mogą z zasady odrzucać kandydatury naukowców z wymienionymi w CV pracami w czasopismach drapieżnych (kapituła profesorska Nagrody Naukowej POLITYKI również zwraca na to uwagę).

– W publikowanie w tego typu periodykach dają się też wpuścić – przez zwykłą nieświadomość tego zjawiska – naukowcy o ugruntowanej pozycji – dodaje dr Surmik. Wydawcy-łowcy stosują sprytne sztuczki, by ich zwieść. Nadają swoim czasopismom tytuły łudząco podobne do renomowanych odpowiedników. Mamy więc „Cells” i „Cell”, „Polymers” i „Polymer”, „Remote Sensing” i „Remote Sensing of Environment” (tylko te drugie są szanowane). Manipulują też wskaźnikiem cytowalności publikowanych tam prac. Wydaje się on bowiem niekiedy zaskakująco wysoki. M. Ángeles Oviedo-García udowodniła jednak na łamach „Research Evaluations”, że po części wynika to z tego, iż na potęgę cytują same siebie. A gdy to nie wystarcza, potrafią chwalić się wskaźnikami całkowicie zmyślonymi.

W kwietniu 2023 r. prof. Chérifa Boukacem-Zeghmouri, francuska badaczka pochodzenia algierskiego, opisała w „Nature” analizę dotyczącą 2200 autorów z czasopism drapieżnych. Większość z nich pochodziła z krajów o niskim lub średnim dochodzie. Tacy naukowcy często mają problem, by przebić się z wynikami swoich badań do renomowanych pism. Gubią się w procesie wydawniczym i niewystarczająco znają angielski. Ofertę wydawców drapieżnych traktują jak koło ratunkowe.

Wydaje się, że do tego obrazu nie pasują Polacy. Młode pokolenie uczonych świetnie zna angielski i dobrze orientuje się w regułach publikacji fachowych. Nasz dochód krajowy, choć odbiega od krajów Europy Zachodniej, plasuje się powyżej średniej światowej. Tymczasem liczba publikacji polskich naukowców w czasopismach drapieżnych regularnie rośnie.

W 2018 r. prof. Zbigniew Błocki, dyrektor Narodowego Centrum Nauki, opublikował list otwarty, w którym wyrażał zaniepokojenie tym zjawiskiem. „Zwracamy się do Państwa z prośbą, aby uczulić szczególnie młodych naukowców, doktorantów i postdoków na zjawisko predatory journals. Narodowe Centrum Nauki nie popiera tego typu praktyk, a w sytuacjach, kiedy z całą pewnością uda się ustalić, że artykuł finansowany ze środków NCN został opublikowany w czasopiśmie nieprzestrzegającym standardów oceny eksperckiej, będziemy wymagać od kierownika projektu usunięcia numeru projektu z publikacji, a w konsekwencji wykluczenia jej z raportu i zwrotu kosztów poniesionych na opublikowanie takiej pracy” – napisał.

To nadal jest ogromny problem – mówi dziś prof. Błocki. – Statystyki, które znam, pokazują, że Polska na tle innych krajów wypada kiepsko. Prof. Hensel opublikował w mediach społecznościowych wyliczenia, w których uwzględnił czasopisma drapieżne jednego tylko wydawcy. Aż 7 z nich znalazło się wśród 10 periodyków najpopularniejszych wśród polskich naukowców. W latach 2017–21 we wszystkich pismach tego wydawcy ukazało się 25,8 tys. prac badaczy z naszego kraju – 15,6 proc. artykułów naukowych zgłoszonych przez Polaków do oceny.

Wkraść się w łaski ministerstwa

Moja diagnoza jest taka, że to wynika ze sposobu ewaluacji jednostek naukowych i punktacji czasopism. System jest taki, że opłaca się naukowcom tam publikować – twierdzi prof. Błocki.

Dyrektor NCN ma na myśli ranking przygotowany przez Ministerstwo Edukacji i Nauki. Każde z czasopism naukowych ma tam przypisaną określoną liczbę punktów – od 20 do 200. Tyle otrzymuje uczony i zatrudniająca go jednostka naukowa za publikację w danym periodyku. Im lepsze czasopismo, tym wyższa powinna być pozycja w rankingu. Dlatego dwa najważniejsze magazyny naukowe świata – „Nature” i „Science” – mają tam punktów najwięcej. Publikacja w nich daje lepszą ocenę osiągnięć badacza i uczelni bądź instytutu, co potem przekłada się na finansowanie.

Od początku jej powstania w 2010 r. na liście pojawiały się jednak czasopisma drapieżne. Naukowcy liczyli, że to pomyłka i w kolejnych wydaniach te periodyki znikną z rankingu albo przynajmniej spadną na niższą pozycję. – NCN w swoim systemie nie uwzględnia punktacji czasopism, co nie znaczy, że nie bierzemy pod uwagę ich prestiżu – mówi prof. Błocki. – Zapewniam, że nasi eksperci doskonale wiedzą, które czasopisma z ich dziedzin są prestiżowe, a które nie.

Zapewne więc to nie oni tworzyli tegoroczną ministerialną listę punktacji czasopism. Wydawnictwa drapieżne nie tylko nie zostały z niej usunięte, ale wręcz poszybowały w górę. Pismu „Nowotwory” przypisano aż 200 pkt, co z pewnością przyciągnie do niego kolejnych polskich naukowców. Tym właśnie chwaliła się redakcja w liście do dr. Surmika. – Jeden z wydawców czasopism drapieżnych jest już w tej chwili na trzecim lub czwartym miejscu na świecie pod względem liczby publikowanych artykułów rocznie – podsumowuje prof. Hensel. – Jak tak dalej pójdzie, to nie zdziwię się, gdy niedługo trafi na drugie albo i pierwsze miejsce.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną