Taraxacum officinale. Taraxacum officinale. Shutterstock
Środowisko

Zowią go świni pyskiem, wilczym zębem, kozim cyckiem. 365 twarzy mlecza

Ubrania i przebrania, czyli jak ludzi mami krótkie słowo „lotos”
Środowisko

Ubrania i przebrania, czyli jak ludzi mami krótkie słowo „lotos”

Dobrze karmią, ale trzeba wiedzieć, kiedy ich sobie odmówić. Uwodzą zapachem, ale mogą nim odebrać zmysły. Jedne są krzakiem, inne drzewem, jeszcze inne zdobią wodę. Czy jest między tymi roślinami gatunkowe pokrewieństwo? To zależy. Głownie od tego, kto na nie patrzy.

Przepędzanie czarta z ostu, czyli co właściwie jadał Kłapouchy w Ponurym Zakątku
Środowisko

Przepędzanie czarta z ostu, czyli co właściwie jadał Kłapouchy w Ponurym Zakątku

Rozziew między nazewnictwem stosowanym przez zawodowych botaników i tak zwanych zwykłych ludzi może być źródłem poważnych nieporozumień oraz uszczerbków na dumie narodowej. 

Wśród biologów krąży żart: kokos to ssak, bo ma mleko i włosy. Ale i z klasyfikacją pospolitych mleczy czy mniszków są kłopoty. Wielu botaników nie do końca orientuje się w jej zawiłościach. 

Jeśli ktoś lubi rozpętać burzę w szklance wody, może wejść między aktywistów antywegańskich i napomknąć o mleku sojowym, owsianym czy innym tego typu. Niechybnie zostanie zbombardowany definicjami mówiącymi, że mleko to wydzielina gruczołów mlecznych samic ssaków, zatem pojęcie „mleko roślinne” jest wewnętrznie sprzeczne. Innym sposobem jest wejście między botaników i pokazanie zdjęcia mniszka z podpisem mlecz. Tu można liczyć na serię obrazków poglądowych, w których mlecz ma wysoką, rozgałęziającą się łodygę, a roślina z rozetką liści odziomkowych i pojedynczą łodygą to mniszek. A gdyby by tak wejść z obrazkiem mniszka między antywegańskich botaników i powiedzieć coś o mleku z mlecza?

„Z wodności i ziemności złożone”, czyli sukcesy i problemy Syreniusza

Z faktem, że rośliny mają mleko, nie miał problemów Szymon Syreński, który – jak na renesansowego uczonego przystało – znany jest pod łacińsko brzmiącym mianem Syreniusz. Co prawda, częściej używał nazwy „sok mleczny”, którą i dzisiejsi botanicy preferują. Łatwiej jest przyjąć istnienie mleka (lub mleczka) kokosowego. Wśród biologów krąży żart: kokos to ssak, bo ma mleko i włosy. Nawet jeżeli ktoś unika mówienia o mleku kokosowym, zastępując je olejem, czy o maśle roślinnym, czyli margarynie, to raczej nie ucieknie przed masłem orzechowym. Najwyraźniej mleko i jego przetwory mogą oznaczać więcej produktów niż tylko ten ssaczy. Potwierdzą to gołębie z ptasim mleczkiem czy pszczoły z własną wersją.

Syreniusz miał natomiast inny problem: z liczbą znanych mleczy. Słowo renesans oznacza odrodzenie wiedzy antycznej, więc jednym z największych autorytetów Syreniusza był Dioskurydes. Uczony nie mógł jednak udawać, że przez wieki wiedza zielarska się nie rozwijała – jego antyczny kolega opisał trzy gatunki mlecza, a w czasach Syreniusza znano już ich jedenaście. Średniowiecze w tym zakresie dostarczyło wiele nowej wiedzy.

Była on jednak już wtedy zagmatwana. Syreniusz po polsku nazywał mlecze ostrym lub czarnym i gładkim. Ponieważ gładkich było dziesięć rodzajów, ponumerował je, nie nadając swoistych polskich nazw. Z nazwami łacińskimi było inaczej. Jako podstawę (w leksykografii nazywa się to lemmą) chciał przyjąć trzy, zgodnie z Dioskurydesem, ale już w tym czasie funkcjonowały nazwy synonimiczne. Ostatecznie zdecydował się na odpowiednio: Sonchus asper (co można tłumaczyć jako mlecz ostry) i Cicorbita aspera, Sonchus syluestris (dziś zapisalibyśmy to „sylvestris”, a nazwę można tłumaczyć jako mlecz leśny), Sõchus spinosus (mlecz kolczasty) i Cichoreum porcinum (cykoria świńska) oraz Sonchus niger (mlecz czarny). Kolejne, nieznane starożytnym gatunki miały nazwy jak Sonchus laeuis, Sonchus arborescens itd. Ponieważ nie obowiązywała wtedy jeszcze zasada nazewnictwa binominalnego, pojawiły się nazwy Sonchus laeuis Latifolius czy Sonchus laeuis flore ceruleo. Niektóre łacińskie się powtarzały, ale Syreniusz tego nie skomentował. Jego słownik przywoływał jeszcze nazwy niemieckie. I tu, gdy nazwa się powtarzała, dodawał kolejne numery.

Czytelnik znający łacinę albo tylko nazwy łacińskie, zauważył może epitet flore ceruleo, czyli niebieskokwiatowy. Nieważne, czy mówimy mlecz, czy mniszek, mamy przed oczami kwiaty żółte. Najwyraźniej więc ten mlecz – u Syreniusza piąty gładki – to dziś wcale nie mlecz. Najbardziej z opisu pasuje cykoria podróżnik, tyle że Syreniusz traktuje ją osobno (jako Podróżnik albo Cykorea).

Mlecz.ShutterstockMlecz.

Wszystkie jedenaście Syreniuszowych mleczy miało mieć podobne przyrodzenie – „z wodności i ziemności złożone”. Chodzi tu o ówczesne przekonanie o budowie z czterech żywiołów nie tylko świata, lecz także ludzkiego ciała. A w jego przypadku mlecz – szczególnie jego cztery leśne rodzaje – miał wpływ chłodzący, wynikający z owej wodności.

Czy któryś z jedenastu mleczy Syreniusza to dzisiejszy mniszek? Nie. Jego uczony opisuje osobno, choć jego przyrodzenie również ma być głównie chłodzące. Zanim jednak dochodzi do konkretów, zauważa, że „Iáko w inych jezykách rozmáite nazwisko ma to źiele, tak y w nászym Polskim zowią go Mniszkiem, Popiągłowką, Mniszą głowką, Mleczem świnim, ábo pśim, Pápáwá, świni pysk, Rádiki, wilczy ząb”. Z tego jako lemmę wybrał trzy: Mniszek, Świni Mlecz, Pápáwá. I skoro Mniszek jednak postawił na pierwszym miejscu, jemu możemy zawdzięczać początek uporu profesjonalnych botaników przy tej nazwie. Słusznie jednak pisze o innych językach, bo tam nazwy też są liczne. Jedne odpowiadają polskim (które są ich tłumaczeniem) – jak Caput monachi (głowa mnicha) czy Rostrum porcinum (ryj świni), inne nie. Wśród nazw łacińskich pojawia się Herba Imperatoris (zioło cesarskie), co może świadczyć o wysokim statusie w zielarstwie, choć niezbyt współgrającym ze świńskim ryjem. Z bardziej dziwnych można wymienić Aphaca Theophrasti (groszek Teofrasta). Dość ważną jest za to Dens leonis, czyli lwi ząb. Po francusku to dent de lion, z czym oczywisty związek ma angielski dandelion. Jest też grecko brzmiąca nazwa o nieoczywistej etymologii (choć oczywiście jakieś hipotezy istnieją) – Taraxacon, którą warto zapamiętać.

Już tu widać, że pospolitość gatunku zamiast sprzyjać ujednoliceniu nazwy, prowadzi do powstawania wielu synonimów. Zależy, jaki szczegół wziąć za cechę główną. Nazwa mlecz jest oczywista – pochodzi od soku mlecznego. Czemu akurat ten gatunek ma być świńskim albo psim, czyli gorszym niż podstawowy? Ciężko stwierdzić. Co do mnisiej głowy, to sam Syreniusz tłumaczy, że nazwa ta opisuje wygląd dna kwiatostanu (on używa innego opisu, bo w jego czasach nie wiedziano, że to, co powszechnie bierze się za kwiat, nieraz jest całym kwiatostanem i dotyczy to między innymi mleczy czy mniszków) po zdmuchnięciu pierzastych owoców. W ogóle jednak nie wspomina nazwy dmuchawiec. Nie wiem, czy w jego czasach nie zabawiano się w zdmuchiwanie dmuchawców, czy i owszem, ale profesorowi Akademii Krakowskiej nie wypadało opisywać takich fraszek. Nazwa nawiązująca do lwich czy wilczych zębów jest z kolei inspirowana wyglądem liści.

Syreniusz wymienia trzy rodzaje mniszka, swoim zwyczajem jedynie je numerując. Oprócz mlecza i mniszka, opisuje też – jak już wspomniałem – podróżnika. A właściwie dwa, bo oprócz cykorii, także brodawnik podróżnik (łacińskie nazwy: Cichoreum verrucosum, Chondrilla Graeca, czy dość dziwna, bo z rzadką w łacinie literą, Zacinthas, nazwa brodawnik zaś nawiązuje do stosowania soku mlecznego do zwalczania brodawek). Poza tym jest także jastrzębiec (co jest tłumaczeniem nazwy Accipitrina, ale podaje też nazwy Hieracium czy Lactuca syluetris, co można by przełożyć na sałatę leśną), prosienicznik zwany też cykorią świnią (Hypochoeris, Porcellia) i kozi cycek (Chondrilla), czasem porównując te gatunki czy raczej grupy gatunków. Prosienicznik jest o tyle ważny, że jest określany także jako świni mlecz leśny mały, kozi cycek zaś jako kozi mlecz. Jak widać, mlecz jako jeden z wariantów wciąż się przewija w tej grupie.

Tę część swojej księgi kończy Syreniusz rośliną bławat, chabrek, modrak (a więc jednym z kluczowych przykładów różnic w słownictwie małopolskim, mazowieckim i wielkopolskim) i przechodzi do innej grupy roślin – krewnych ogórka.

Na tym jednak nie koniec. Kilkadziesiąt stron dalej znowu wracają mlecze: jary, poziemny, morski i – co chyba będzie wyjaśnieniem dla niektórych – wilczy. Dziś tę grupę roślin nazywamy jednowyrazowo wilczomleczami. One też mają sok mleczny, ale bardziej trujący, stąd użycie w nazwie uosobienia zła czyhającego od strony natury. Taki wilczomlecz jest jak wilcza jagoda – zdradliwy. No ale jego nikt z mniszkiem nie pomyli. Podobnie jak równie mlecznych roślin makowatych.

W czasach Syreniusza niektórzy polscy protonaukowcy mieli ambicję kodyfikacji. Choćby dwaj działacze luterańscy Jan Seklucjan i Stanisław Murzynowski przedstawili systemy polskiej ortografii – ich zdaniem najlepsze i godne przyjęcia przez resztę. Pierwszy zaproponował 41 liter, a drugi 51. Nie do końca było to jednak skuteczne. Czy Szymon Syreński też miał taką ambicję? Chyba nie. Co prawda preferował niektóre nazwy, ale nie stronił od synonimów. Zakładał, że jego zielnik ma mieć wymiar praktyczny, a więc dobrze, żeby znalazły się w nim nazwy, które można znaleźć w różnych innych źródłach.

„Okoliczność utrudnia niemało zadanie”, czyli nazewnicze rozterki Kluka, Jundziłła i Majewskiego

Taką ambicję miał Linneusz, więc być może też dwaj jego główni polscy adaptatorzy Jan Krzysztof Kluk i Stanisław Bonifacy Jundziłł. To, co u Syreniusza było mniszkiem (z paroma synonimami), u Linneusza stało się rodzajem Leontodon. Jest to kolejna wariacja na temat lwiego zęba. Najbardziej nas interesujący gatunek, Linneusz nazwał Leontodon taraxacum. Kluk zignorował lwiozębny charakter nazwy łacińskiej i różne propozycje Syreniusza, dla rodzaju wybierając nazwę brodawnik (jak wiemy przez Syreniusza użytą do innego gatunku), a dla najpopularniejszego gatunku – brodawnik mleczowy. W jego opisie dodał „Wieśniaczki pospolicie Mleczem tylko [go] nazywaią tak, iak wszystkie podobne Rośliny mleczny sok z siebie wydaiące”. Czemu wybrał nazwę brodawnik, a nie popularniejszą, czyli mlecz? Nie wiadomo. Syreniuszowy mlecz (czyli Sonchus) nazwał łoczygą. Nazwa jednak się nie zmarnowała – Kluk przyjął ją dla Linneuszowego rodzaju Lapsana (zdaje się, że Syreniuszowi nieznanego).

U Kluka mlecz pojawia się także w nazwie rodzaju Chondrilla. Jak pamiętamy, Syreniusz nazwał go kozim cyckiem, ale podał jako alternatywę określenie kozi mlecz. I właśnie tę drugą opcję wybrał Kluk. To jeden z przykładów, gdy nie zastosował się do Linneuszowej zasady, że nazwa rodzaju ma być jednowyrazowa.

Kluk najwyraźniej nie lubił nazwy mniszek czy popia głowa. Może dlatego, że sam był księdzem. Za to użył innej Syreniuszowej nazwy, nazywając Linneuszową Crepis pępawą. Zatem współcześni botanicy, którzy skądinąd uznają go za swojego patriarchę, w kwestii mniszka by się z nim nie zgodzili. Z mleczem też byłby problem. Łatwiej byłoby dogadać się z Jundziłłem – on, co prawda, też mniszka nie uznawał (i też był księdzem!) i określał go identycznie jak Kluk. Za to mleczem nazwał nie rodzaj Lapsana, ale Sonchus. A co z Lapsana? Ją Jundziłł nazwał łoczygą. Nadążacie? Powtórzę: to, co u Kluka jest mleczem, u Jundziłła jest łoczygą i odwrotnie. U współczesnych polskich botaników jest tak jak u Jundziłła. Dodam, że Jundziłł odrzucił nie tylko kozi cycek, ale i kozi mlecz, a rodzaj Chondrilla nazwał powłoką.

Zatem tak jak dwaj renesansowi pretendenci do standaryzacji polskiej ortografii, spierając się między sobą, nie odnieśli spodziewanego sukcesu, tak samo stało się z późnooświeceniowymi pretendentami do standaryzacji nomenklatury botanicznej. Współcześni botanicy w kwestii mlecza i mniszka postawili na wersję Syreniusza. Dlaczego odrzucili brodawnika? Otóż nie do końca go odrzucili. Jest to nadal polski odpowiednik rodzaju Leontodon. To Taraxacum w międzyczasie wyemancypował się i sam stał się rodzajem. I u Kluka, i u Jundziłła jego epitet gatunkowy był przymiotnikiem, więc żeby mieć nazwę rzeczownikową przypomniano sobie o mniszku. Podniesienie Taraxacum do rangi rodzaju postulowali inni botanicy już za życia Kluka i Jundziłła, zwłaszcza Friedrich Heinrich Wiggers (inni zaś zgadzali się z Linneuszem co do zakresu rodzaju, ale chcieli jego Leontodon przemianować na Taraxacum), tylko nie zyskali ich aprobaty.

Z czasem propozycja Wiggersa, żeby tego „mlecza” nazywać Taraxacum officinale, zyskiwała coraz szersze uznanie. Pod koniec XIX w. była już praktycznie obowiązująca (należy pamiętać, że kwestie tego, jak rozdzielać gatunki, rodzaje i inne kategorie taksonomiczne nie są objawianiem obiektywnej prawdy, a konwencją specjalistów, z których każdy może mieć własne kryteria). Wtedy dość jeszcze młody przyrodnik Erazm Majewski podjął się próby spisania wszystkich nazw gatunków występujących w polskiej literaturze naukowej, nawet sprzed czasów Syreniusza, także tej zajmującej się bardziej gwarami niż botaniką.

We wstępie do swojego Słownika nazwisk zoologicznych i botanicznych polskich wybrał Majewski Taraxacum officinale jako przykład, jak takie dzieło nie jest trywialne. Zestawił prawie pięćdziesiąt nazw polskich i nieco mniej odpowiadających ich nazw łacińskich. Część z tego to były tylko warianty pisowni (mnissek/mniszek), wymowy (mlecz/mlicz, papawa/pąpawa/pępawa), morfologii (mlecz świni/mlecz świński, brodawnik mleczowy/brodawnik mleczowaty, dmuchacz/dmuchawiec/podmuch/zdmuchawnik), składni (świni mlecz/mlecz świni). Ale nawet po ich agregacji, zostałoby co najmniej kilkanaście nazw. Jak wiadomo z wcześniejszych akapitów, niektóre z tych nazw były stosowane też dla innych gatunków (mlecz, pępawa, podróżnik). Niektóre jednak tego przykłady są zaskakujące: znalazły się wśród nich kaczyniec i kniat, czyli nazwa rośliny podobnej tylko w tym, że ma żółte kwiaty (Caltha palustris). Podobnie zresztą jest w językach łużyckich, gdzie Taraxacum oficjalnie występuje jako mlac/mlóč, ale Majewski zanotował gwarowe użycie nazw jašcer/ješćer, nawiązujące do jaskra (a także mlóćowa róža).

Caltha palustris.ShutterstockCaltha palustris.

Co prawda kolor kwiatów się nie zgadza, ale niektóre ludowe mlecze mogą się pokrywać z innym ludowym rodzajem budzącym kontrowersje nazewnicze – ostem. Mlecz kolczasty zgodnie z nazwą potrafi być bardziej kolczasty niż niektóre gatunki ostu czy ostrożenia. Inne gatunki mleczu, kozibrodu czy pępawy miewają całkiem zauważalne szczecinki i w niektórych gwarach bywają nazywane chłopskim ostem, ostem niekłującym czy szczerbakiem, tak samo jak niekolczaste gatunki ostów i ostrożeni.

Co ciekawe, Majewski nie zanotował nazwy dwuczłonowej „mniszek lekarski”. Piszący przed nim botanicy wciąż zresztą preferowali łacińską nazwę Leontodon taraxacum lub Taraxacum dens leonis, a niefachowcy używali częściej nazw jednoczłonowych. Dopiero upowszechnienie się nazwy Taraxacum officinale skłoniło do kalkowania epitetu gatunkowego w formie „lekarski”. Majewski narzekał, że w jego czasach nie ma podręcznika, który mógłby służyć za obowiązujące źródło nazw taksonomicznych, pisząc, że „okoliczność ta utrudnia niemało zadanie”.

Nie wiem, czy te utrudniające okoliczności zniechęciły go do zgłębiania systematyki, czy też przeglądanie starych dzieł tak go zafascynowało. Tak czy inaczej, Majewski po wydaniu słownika porzucił biologię i zajął się archeologią i antropologią.

Nazwa mniszek lekarski zaczęła się jednak utrwalać, a botanicy zaczęli utwierdzać się na stanowisku, że mleczem można nazywać tylko rodzaj Sonchus. Z czasem też kolejni botanicy zaczęli wyróżniać kolejne gatunki Taraxacum. Przykładowo, Bogumił Pawłowski znalazł gatunek, który nazwał Taraxacum pieninicum, czyli mniszek pieniński. Geobotanicy wiedzą, że Pieniny to ciekawy region, wyróżniający się bardziej, niż by to podejrzewali zwykli badacze gór.

„Chwasty analogiem kułaków, kapitalistów, obszarników czy imperialistów”, czyli jak to się robiło po radziecku

W podobnym czasie Leonid Rodin wyróżnił środkowoazjatycki gatunek Taraxacum kok-saghyz. Gatunek ten charakteryzuje się sokiem mlecznym o szczególnie dużym udziale lateksu (skojarzenia z kawą latte czy laktacją jak najbardziej słuszne). Wkrótce stepy Związku Radzieckiego odciętego od światowego rynku kauczuku pokryły plantacje tego gatunku. Zasady ich prowadzenia były jednym z ostatnich dokonań Iwana Miczurina, który twierdził, że biologia, a zwłaszcza jej rolnicze zastosowanie podlega prawom marksizmu-leninizmu. Tezy te podchwycił Trofim Łysenko. Miczurinizm-łysenkizm co prawda zakładał zachodzenie ewolucji, ale kompletnie odrzucał model Darwina i odkrywane właśnie na Zachodzie prawa ekologii i genetyki, które z tym modelem tworzą współczesną teorię ewolucji. Miczurinowi udało się krzyżować różne gatunki, a nawet rodzaje, np. rzodkiewkę z kapustą. W Polsce żartowano później, że został objęty stalinowskimi czystkami za to, że uzyskana hybryda miała mieć podwójne zastosowanie dzięki odziedziczeniu korzenia rzodkiewki i liści kapusty, ale wyszło odwrotnie. W każdym razie, jeszcze za jego życia miasto, w którym mieszkał przemianowano na Miczuryńsk.

W stalinowskim więzieniu naprawdę skończył życie inny radziecki genetyk, Nikołaj Wawiłow. Tak naprawdę kariera kok-sagizu była jego zasługą – to on przewodniczył ekspedycji na Tien-Szan, w której Rodin odkrył ten gatunek i w prowadzonym przez niego instytucie rozpoczęto uprawę. On też założył słynny charkowski bank nasion. Niestety, w odróżnieniu od Łysenki, Wawiłow chciał być zgodny z odkryciami światowej genetyki i ekologii i nie zamierzał cenzurować Darwina.

Więcej szczęścia miał kolejny genetyk, Fieodozy Dobrzański, który zdążył w odpowiednim momencie emigrować do Stanów Zjednoczonych i – już jako Theodosius Dobzhansky – został ojcem nowej syntetycznej teorii ewolucji, w której udało mu się połączyć darwinizm z dotychczas opozycyjną wobec niego genetyką (zwaną wówczas mutacjonizmem). Przy okazji, pozostając wiernym prawosławnym, stał się patronem teistycznego ewolucjonizmu, czy też kreacjonizmu ewolucyjnego, czyli doktryny filozoficznej, w której ewolucja jest sposobem Boga na permanentne stwarzanie świata.

W każdym razie, niedługo po tym, gdy Wawiłow trafił do więzienia za niepodążanie za Łysenką, Niemcy wypowiedziały wojnę ZSRR, a Japonia Stanom Zjednoczonym i stało się jasne, że konflikt przybiera charakter światowy. Wtedy kok-sagizowi jako źródłu kauczuku zaczęły się przyglądać kolejne państwa, łącznie z USA. Amerykańscy agronomowie zresztą całkiem poważnie cytowali przepisy Łysenki dotyczące uprawy tego gatunku – przynajmniej te dotyczące sposobu orki, przerzedzania, okopywania itp. Niestety, produktywność upraw na amerykańskich preriach okazała się mniejsza niż raportowana przez Łysenkę i innych radzieckich agronomów. Być może dlatego, że na amerykańskich uprawach nie stosowano zasad marksizmu-leninizmu. Istnieje też hipoteza, że radzieckie raporty nie były rzetelne i przedstawiały Stalinowi wyniki bardziej optymistyczne niż w rzeczywistości.

Taraxacum kok-saghyz.ShutterstockTaraxacum kok-saghyz.

Kok-sagiz był przywoływany przez Łysenkę jako sztandarowy przykład na słuszność idei kolektywizacji i błąd maltuzjanizmu w darwinowskiej wersji teorii ewolucji. Oczywiście, sam darwinizm nie mógł być wyklęty jako wcześniej zaakceptowany przez Engelsa, ale właśnie w wersji bez nacisku na konkurencję. Łysenko raportował, że osobniki wysiane w formie gniazda tworzą kolektyw, w którym razem bronią się przed chwastami. Taki kolektyw jako żywo był analogiem kołchozu czy rady robotniczo-chłopskiej, a chwasty analogiem kułaków, kapitalistów, obszarników czy imperialistów. Sama natura pokazywała słuszność komunizmu.

Uczciwie należy przyznać, że tezy te nie stały w zupełnej sprzeczności z ówcześnie dominującymi poglądami biologicznymi. Rodząca się wówczas ekologia nie stroniła od rozważań nad biocenozami tworzącymi super organizm, a dobro gatunku jeszcze długo było uważane za jeden z ważnych czynników ekologii ewolucyjnej. Nawet noblista Konrad Lorenz, rozpływał się nad tym, jak to owadzie drapieżniki nie posuwają się do kanibalizmu właśnie z racji wspólnoty gatunkowej. O tym, że Darwin przeceniał konkurencję, a nie doceniał symbiozy, wspominał też Piotr Kropotkin, rosyjski anarcho-komunista i biolog, który zdążył umrzeć, zanim objęły go czystki. O ile jednak dziś konsensem biologicznym jest pewna synteza podejścia konkurencyjnego i kooperacyjnego w interakcjach ekologicznych (jak również podkreśla się, że sam Darwin został w tym sporze przerysowany przez część swoich propagatorów), o tyle z marksizmem nikt jej już raczej nie łączy. No, chyba że ci, którym wszystko się kojarzy z marksizmem. Ale to inny temat.

Problem dobra gatunku jest nie bez znaczenia w kontekście mniszka i jego krewnych. Już przy badaniach nad kok-sagizem zauważono, że niektóre jego osobniki mają zwielokrotnione zestawy chromosomów, czyli są poliploidalne. Samo to pozwala na zastanawianie się, czy to jeszcze są te same gatunki, czy już odrębne. Jest to częsty problem u roślin i mniszki nie są tu wyjątkowe. Jednak wśród mniszków i jego krewnych, zwłaszcza jastrzębców, zachodzi jeszcze inne zjawisko: apomiksja. To rodzaj rozmnażania, w którym niepotrzebne jest zapłodnienie. U zwierząt najczęściej ma formę partenogenezy, u mniszka zaś diplosporii. Nie wchodząc w szczegóły podziałów komórkowych i rozdziału chromosomów: kwiaty mniszka mogą wytwarzać nasiona bez udziału pyłku z innych kwiatów. Nawet samozapylenie nie jest potrzebne. Oznacza to, że potomstwo tworzy klon z rodzicem. (W języku popularnym powiedziałoby się, że potomstwo jest klonami rodzica, ale to wywołałoby burzę w terminologicznej szklance wody z embriologami.)

Takie klony nie wymieniają genów z innymi klonami. Jedna więc z definicji gatunku, która mówi, że jego osobniki mogą się skutecznie krzyżować, jest tu bezprzedmiotowa. Na dobrą sprawę, każdy taki klon można by uznać za odrębny gatunek. Raczej nikt na poważnie nie bierze takiej możliwości, niemniej taka izolacja sprzyja utrwalaniu różnic, które specjaliści mogą uznać za wystarczające do wyodrębniania gatunków. Żeby wszystko jeszcze bardziej zagmatwać, niektóre mniszki jak najbardziej zachowują się normalnie i tworzą nasiona po zapyleniu.

„Trudno stwierdzić, co jest najbardziej typowe”, czyli co niektórym wynika z wyprawy w teren

Znalezienie nowego gatunku w Pieninach czy Tien-Szanie nikogo nie dziwi. Jednak już w XIX i na początku XX w. botanicy zaczęli stwierdzać, że wiele odmian rosnących w bardziej standardowych miejscach Eurazji i Ameryki dotąd bezdyskusyjnie uważanych za przedstawicieli od dawna znanego gatunku, różni się od formy typowej w takim samym stopniu, co gatunki nowo odkrywane. Zatem ledwo w bardziej popularnej botanice utrwaliło się, że zamiast Leontodon taraxacum (ewentualnie Taraxacum dens-leonis) należy pisać o Taraxacum officinale, w botanice dla zaawansowanych coraz więcej pojawiało się propozycji, żeby kolejne grupy z tego gatunku wyłączać.

W połowie XX w. worek z nowymi gatunkami już się rozsypał. Wśród nich znalazł się m.in. Taraxacum polonicum, opisany w 1972 r. przez Janinę Małecką (w różnych bazach można znaleźć omyłkowy zapis nazwiska autorki z literą „t” w miejscu „ł”) i Johannesa van Soesta. Przy okazji opisali Taraxacum skalinskanum, którego epitet gatunkowy upamiętnia Marię Skalińską. Obecnie wyróżnia się setki jego gatunków. Ile dokładnie, trudno powiedzieć, bo wystarczy, że osoba potrafiąca je rozróżniać pójdzie w teren, a całkiem prawdopodobne, że znajdzie kolejny, dotąd nienotowany. Na szczęście osób potrafiących to zrobić jest niewiele. Więcej umie rozróżniać sekcje, czyli taksony pomiędzy rodzajem a gatunkiem. Zdaje się, że najłatwiej w Polsce znaleźć przedstawicieli sekcji Ruderalia, do której należy jakieś dwieście stwierdzonych tu gatunków.

Botanicy nie są zgodni, co począć z Taraxacum officinale, który jest taksonem typowym rodzaju mniszek. W taksonomii typowy nie oznacza tego samego, co w języku ogólnym. Oznacza tego osobnika, który posłużył do opisu diagnostycznego gatunku, a w przypadku wyższych taksonów – tego gatunku, który posłużył do wyróżnienia rodzaju i tak dalej. W przypadku Taraxacum Wiggers wyodrębnił go na podstawie opisu Linneuszowego Leontodon taraxacum, a więc to ten gatunek, który po takim wyodrębnieniu musiał zmienić nazwę, jest typowy. Oczywiście, często jest tak, że gatunek czy rodzaj typowy jest typowy także w znaczeniu potocznym, choć czasem w sumie trudno stwierdzić, co jest najbardziej typowe. Rodzinę, do której należą mlecze i mniszki, nazywa się astrowatymi, a więc to aster ma być typowy bardziej niż mlecz, mniszek czy rumianek. Może pomogła mu w tym pozycja alfabetyczna.

W rozwiązaniu takich problemów pomaga czasami opis miejsca typowego (rozumianego tak samo, jak okaz czy takson typowy, stąd wiele gatunków ma jako miejsce typowe wpisane ogrody botaniczne, bo stamtąd wzięto opisy pierwszych osobników). Linneusz napisał o Leontodon taraxacum „habitat in Europae pascuis”, a więc pozostawił olbrzymie pole do dowolnych interpretacji – pastwisk w Europie jest wiele i zasiedlają je setki gatunków mniszków. Precyzyjniejsze może się wydawać miejsce typowe innego gatunku, Leontodon dandelion, bo to Virginia. Tyle że w czasach Linneusza Wirginią nazywano praktycznie całe osadnictwo angielskie w Ameryce na południe od Nowej Anglii. Stąd dziś wiele gatunków z Ameryki Północnej ma w nazwie epitet „wirginijski”, choć występuje co najmniej do Gór Skalistych. Swoją drogą, dandelion nie tylko nie pozostał w rodzaju Leontodon (brodawnik), ale nie przeszedł do rodzaju Taraxacum, tylko Krigia, który występuje w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, gdzie jest nazywany Dwarf Dandelion.

Rzecz w tym, że oprócz miejsca typowego opisanego bardzo rozlegle w Species plantarum, Linneusz zebrał okazy i w swoim wielkim dziele powołał się na wcześniejsze dzieło mniejsze, dotyczące flory Laponii. Dlatego w latach 80. XX w. badacze mniszków uznali, że nie ma innego wyjścia, jak uznać, że to, co opisał, to przedstawiciele sekcji Crocea, występującej w Arktyce (z Laponią) i wysokich górach. Zatem sekcję tę powinno nazwać się Taraxacum (czyli nazwa Taraxaxum sect. Taraxacum powinna zastąpić nazwę Taraxaxum sect. Crocea). Idąc za ciosem, należy zaś uznać, że osobniki typowe reprezentują to, co w połowie XX w. Gustaf Emanuel Haglund opisał jako Taraxacum campylodes. Od tego czasu wielu badaczy utożsamia te gatunki i uważa, że nazwa Taraxacum officinale może być stosowana wyłącznie dla stosunkowo rzadkiego gatunku o zasięgu ograniczonym w zasadzie do Szwecji i Norwegii.

„Kozibród, sałatnik, sałatnica, chłodek”, czyli co mają począć specjaliści i laicy, i kim oni właściwie są

Próba sprowadzenia Taraxacum officinale do Taraxacum campylodes ma pewną nieoczekiwaną konsekwencję, o którą na pewno nie chodziło jej pomysłodawcom. Otóż niektórzy twórcy baz botanicznych po prostu obserwacje dotąd opisane starą nazwą przyporządkowali nowej. Skutkiem tego, gdy zajrzy się do największej bazy różnorodności biologicznej, GBIF, można dojść do wniosku, że Taraxacum campylodes nie jest rzadkim arktyczno-górskim gatunkiem ze Skandynawii, ale bardzo powszechnym na całym świecie, szczególnie zaś we Francji. Mleko się rozlało. Niekoniecznie to, które jest wydzieliną gruczołów ssaków.

Ta propozycja jednak nie zamknęła sprawy. Linneusz napisał więcej niż jedno dzieło i zebrał do zielników więcej okazów. Po dokładniejszym przyjrzeniu się tym typowym, okazało się, że nie wszystkie mają one cechy diagnostyczne, które opisał, bo listki wokół koszyczka wyglądają inaczej. On sam musiał się pomylić i opisał inne osobniki. Niektórzy badacze chcą więc iść tropem typowości i uznać, że Taraxacum officinale nie tyle ma być prawdziwym gatunkiem, co nazwą zbiorczą dla wspomnianej wyżej sekcji Ruderalia (czyli Taraxaxum sect. Ruderalia). I to ona ma się teraz nazywać sekcją Taraxacum (czyli Taraxaxum sect. Taraxacum). Linneusz przechadzając się po ścieżkach Uppsali i opracowując Species plantarum, najpewniej mijał głównie takie mniszki i takie miał na myśli, a nie Taraxacum campylodes, które widział w Laponii. Badacze, którzy wykonali tę analizę – Jan Kirschner i Jan Štěpánek – zrobili zresztą ankietę wśród botaników. Wyszło im, że mimo propozycji sprzed ćwierćwiecza, większość używa nazwy Taraxacum officinale w sensie szerokim, ignorując zalecenie ograniczenia jej do Taraxacum campylodes. Dla nich idea, żeby nazwa ta oznaczała gatunek zbiorczy, ewentualnie ograniczony do sekcji Ruderalia, jest dużo łatwiejsza do przyjęcia. Dwaj Janowie sugerują, żeby niespecjaliści nie przejmowali się zróżnicowaniem mniszków i używali nadal nazwy Taraxacum officinale w szerokim ujęciu.

Dla miłośników nazewniczych burz w szklance wody to musi być herezja i całkiem dobry pretekst do wywołania kłótni. Podejście to jest jednak powszechne. Niespecjaliści nie zaglądają do tak specjalistycznych publikacji i stosują się do tej sugestii wcale jej nie znając. Po prostu raczej ominęła ich wcześniejsza – ścisłego zawężenia nazwy.

Pozostaje kwestia tego, kim są niespecjaliści. Laicy i tak mówią mlecz, dandelion itp. Mniszek jest jednak rośliną znaną także pszczelarzom czy zielarzom, którym zdarza się dodać nazwę łacińską do opisu produktu. Tyle że nawet wielu botaników nie do końca orientuje się w zawiłościach mniszkowych. Wspomniana wyżej globalna baza GBIF wyróżnia liczne gatunki Taraxacum, ale niektóre bazy przeznaczone do tzw. nauki obywatelskiej, czyli raportowania obserwacji przyrodniczych przez niespecjalistów, pozostawiają poziom Taraxacum officinale.

Tragopogon.ShutterstockTragopogon.

Podobnie stało się ze wspomnianym jastrzębcem. Jeden ze współczesnych polskich botaników z ambicjami tworzenia zestawień – Lucjan Rutkowski – w swoim kluczu do oznaczania roślin Polski niżowej napisał wprost, że nie będzie podawał wszystkich wyróżnianych jego gatunków, bo ich liczba jest większa niż pozostałych gatunków polskich roślin naczyniowych – idzie w tysiące (tym bardziej, że od ostatniej próby zebrania jego polskiego bogactwa mija właśnie sto lat, a w międzyczasie zmieniła się nie tylko lista gatunków, ale i przebieg granic Polski). W przypadku rodzaju Taraxacum Rutkowski też ogranicza się do wskazania sekcji. Nieliczni specjaliści od tego rodzaju i tak użyją bardziej specjalistycznych źródeł, a zwykli botanicy i tak nie będą się czuli kompetentni do wnikania głębiej. Gdyby ktoś interesował się kozim cyckiem, to w kluczu tym jego nazwa brzmi chondrilla – niezbyt tradycyjnie. W tych samych okolicach klucza oprócz wspomnianych wcześniej pępawy czy prosienicznika są też kozibród (Tragopogon), sałatnik (Mycelis), sałatnica (Aposeris) czy chłodek (Arnoseris) i każde z nich może być wzięte za jakiś nietypowy mlecz.

Gatunki mniszka i jastrzębca nazywa się mikrogatunkami i choć zaproponowano nazwy dla kilkudziesięciu z nich, to nikt nie oczekuje tego dla wszystkich. W praktyce i tak mniszka ponurego od smutnego czy nadobnego nikt nie odróżni, a już na pewno nie pszczelarz przygotowujący miód mniszkowy czy zielarz przygotowujący mniszkowy syrop. Tu trzeba jednak przyznać, twórcy takich produktów z reguły trzymają się rozróżnienia między mleczem a mniszkiem. Za to zawsze można się pokłócić, czy jest to mniszek lekarski czy pospolity.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną