Kawia kontratakuje. Polemika z tekstem „Jaki znak twój? Orzeł biały? Już nie”
W listopadzie pojawił się w pulsarze artykuł dwóch hydrobiologów artykuł dwóch hydrobiologów, Wojciecha Piaseckiego i Tomasza Heesego zakończony odezwą do Rady Języka Polskiego o obronę nazwy polskiego herbowego ptaka, czyli orła bielika. Generalnie, tekst ten reprezentuje opinię, że polskie nazwy zwyczajowe organizmów powinny pozostać niezmienne i nie podlegać aktualizacji wprowadzanej przez pojedynczych ekspertów. Opinia ta jest dość powszechna – oprócz ww. znam co najmniej dwóch innych hydrobiologów, skądinąd słynących z ciętego języka, którzy o propozycji aktualizacji takiej nomenklatury zaproponowanej w 2015 r. przez Włodzimierza Cichockiego i współpracowników wydanej przez Muzeum i Instytut Zoologii PAN wyrażają się w tonacji – oględnie mówiąc – niepochlebnej. Również znany popularyzator przyrody, Adam Wajrak, nie jest nią zachwycony.
Opinie są opiniami – można je mieć i wyrażać. Na to mogę odpowiedzieć po prostu – mam opinię odmienną. Z Tomaszem Heesem miałem okazję nie raz się opiniami wymieniać przy okazjach formalnych i nieformalnych. On swoją może podpierać własnym autorytetem jako współautor słownika polskiego nazewnictwa ryb. Rzecz w tym, że za opiniami powinien stać nie tyle autorytet, ile argumentacja, a z tą już mogę polemizować. Mam jednak nieodparte wrażenie, że choć negatywna opinia o propozycjach nowych nazw organizmów jest wyrażana przez osoby o bardzo odmiennych światopoglądach, to daje się sprowadzić do dość płytkiego konserwatyzmu w tym jednym zakresie. Wcale nie musi się wiązać z konserwatyzmem w innych dziedzinach. Natomiast jak to bardzo często z konserwatyzmem bywa – odnosi się nie tyle do rzeczywistego stanu historycznego, a do przefiltrowanych przez własne poglądy wyobrażeń o przeszłości. Tymczasem tradycja jest o wiele bardziej barwna niż w projekcji konserwatystów. Przede wszystkim zaś „tradycja” oznacza „stan, aktualny na okres i środowisko, w których się wychowałem”. W tym świetle przemiany do tego okresu były postępem i ulepszaniem świata, a zmiany po tym okresie są degeneracją.
Argumentacja często zaczyna się od stwierdzenia, że precyzyjne nazewnictwo jest potrzebne tylko w języku naukowym, a nie w potocznym. Nazewnictwo naukowe, nazywane nie do końca właściwie łacińskim, ma swoje reguły ustalania jednoznaczności. Każdy gatunek ma nazwę dwuczłonową – rodzajową z epitetem gatunkowym. Jej uzupełnieniem jest identyfikator autora i data oryginalnej publikacji (w literaturze zdarzają się dwie takie same kombinacje dla różnych gatunków, co w razie wykrycia wymaga wyprostowania zgodnie z zasadą pierwszeństwa). Obowiązuje ono w publikacjach naukowych, dla uniknięcia pomyłek powinno też być stosowane w dokumentacji, np. na liście gatunków chronionych. Nazwy w językach narodowych nie mają rygoru oficjalnego, choćby je ogłosiła krajowa akademia nauk czy rada języka. Gatunków są miliony, większość jest znana tylko wąskiemu gronu specjalistów, więc tylko niewielki wycinek ma lokalne nazwy, takie jak dąb szypułkowy (nazwa naukowa Quercus robur L. 1753) czy niedźwiedź brunatny (nazwa naukowa Ursus arctos Linnaeus 1758). Skoro zaś nawet tak formalnie wyglądające nazwy nie są oficjalne w świecie nauki, to należy je traktować jako potoczne (ładniej brzmi – zwyczajowe). Ma nimi rządzić zwyczaj, a nie publikacje naukowców. Skoro Polacy od zawsze małe, czworonożne, futrzaste zwierzę nazywali myszą, to niech to zawsze już będzie mysz, niezależnie od tego, jakie gatunki teriolodzy (specjaliści od ssaków) pod tym określeniem będą badać. Nieważne, że mysz domowa i dzika, a w tych drugich europejska i amerykańska to nie tylko inne gatunki, ale inne rodzaje, czyli taksony o jeden stopień wyższe – odpowiednio Mus, Apodemus i Peromyscus. Laik i tak ich nie odróżnia, więc nie potrzeba mu określeń rozróżniających takich jak „mysz”, „myszarka” i „myszak”. I nieważne, że Brytyjczycy i Amerykanie nazwę „mouse” rozszerzają na całą masę drobnych ssaków inaczej niż Polacy.
Widzenia upośledzenie
Piasecki i Heese jako przykład braku potrzeby polskich nazw przywołują parazytologię. Owszem – znane ze szkoły tasiemce, glisty i owsiki mają polskie nazwy, ale większość pasożytów, zwłaszcza niezagrażających człowiekowi, obywa się bez nich. W ten sam sposób można by nie używać polskich nazw dla mchów, owadów poza nielicznymi wyjątkami itd. Wymyślanie nowych nazw autorzy odezwy nazwali nadgorliwością i zaśmiecaniem języka. Tymczasem brak swojskiego nazewnictwa moim zdaniem zubaża język. Nie trzeba odwoływać się do Wittgensteina i hipotezy Sapira-Whorfa, żeby zauważać, że brak nazw upośledza postrzeganie różnorodności świata. Mówi się o ślepocie przyrodniczej, a zwłaszcza botanicznej, polegającej na tym, że ludzie zauważają jedynie nieliczne organizmy, całą resztę traktując jako tło. To naturalne, że ludzie, nie potrafiąc nazwać poszczególne gatunki roślin i zwierząt, sprowadzają je do bezkształtnej masy „traw”, „chwastów” i „robaków”. Owszem, nie mam złudzeń, że ludzie powszechnie poznają nazwy typu płaskomerzyk kończysty i zaczną rozpoznawać ten gatunek mchu łatwiej niż gdyby pozostać przy nazwie Plagiomnium cuspidatum, ale przypuszczam, że widząc tę pierwszą w broszurce parku miejskiego, bardziej zwrócą na nią uwagę i uznają, że jest to coś realnego, a nie abstrakcja (gatunek ten rośnie na moim podwórku).
Autorzy odezwy nie zakazują używania polskich nazw. Protestują przeciwko nazwom „sztucznym”. Pół biedy byłoby, gdyby owe nazwy tradycyjne były naprawdę nazwami ludowymi, sięgającymi języka protoindoeuropejskiego czy przynajmniej prasłowiańskiego jak mysz, pszczoła czy niedźwiedź. Tak naprawdę jednak są one równie „ludowe”, jak zawiadujący pogodą czy losami ludzi płanetnik, który samą nazwą zdradza pochodzenie z greckiej astrologii. Europejskie taksonomie ludowe niosą ślady zielników i bestiariuszy Arystotelesa, Dioskurydesa czy Awicenny. Mickiewicz mógł deklarować, że ceni wiarę i czucie ludu bardziej niż szkiełko i oko Śniadeckich, ale gdy przyszło do szukania metafory dla Konrada Wallenroda, porównał go do grzyba kryptogamego – zgodnie z ówczesną taksonomią prosto z paryskiej akademii. Beletrystyka dwudziestowieczna pełna jest wymoczków, bakcyli czy korzenionóżek. Terminologia akademicka zawsze kształtowała język codzienny i nazwy, do których przyzwyczajeni są językowi konserwatyści, tak naprawdę również kiedyś były sztuczne.
Autorów widzimisię
Piasecki i Heese, odwołując się do początków naukowego nazewnictwa dwuczłonowego na modłę Linneusza, twierdzą, że pomysły, aby nazewnictwo narodowe naśladowało ten system, są nowym trendem, który wprowadza „grupa biologów, nie dość uważnie wczytawszy się w nauki Linneusza”. Z całym szacunkiem – jest to półprawda. Linneusza już niedługo po jego oryginalnych publikacjach w Polsce promowało dwóch przyrodników – Jan Krzysztof Kluk i Stanisław Bonifacy Jundziłł (na co dzień księży). Przyjęli oni jego dwuczłonowy system z entuzjazmem i udało im się go wypromować w polskojęzycznej botanice. Biorąc pod uwagę wcześniejsze doprecyzowania stosowane w polskojęzycznych zielnikach od czasów renesansu, nie było to trudne. Dlatego dla botaników naturalne jest, że nazwa rośliny jest dwuczłonowa (choć nazwy psianka ziemniak i psianka pomidor traktowane są z przymrużeniem oka). Jeżeli w polskiej florze nie ma potrzeby wyróżniania, np. dla świerka czy grabu, normalne jest stosowanie epitetu „zwyczajny” lub „pospolity”. W zoologii Kluk używał nazewnictwa w sposób niejednoznaczny. Jego listy gatunków często wyglądały, jakby były jednoczłonowe, w formie rzeczowników, ale w praktyce, aby ich użyć właściwie, należało je odczytywać razem z nazwą rodzaju. Przetłumaczył prawie cały układ Linneusza, łącznie z gatunkami egzotycznymi, nigdy niewidzianymi w Polsce, co oznaczało tworzenie nazw od zera. Owszem, wiele z nich nie przyjęło się, jak np. „(Lipień) Motyloryb” dla Blennius ocellaris, znany raczej jako „ślizg oczyk” czy „(Lipień) Maślarz” (dziś raczej „ostropłetwiec”). W nazewnictwie ssaków czasem pozostawał przy nazwach jednoczłonowych, jak „ryś”, jednak zaznaczał z reguły, że jest więcej gatunków, sugerując potrzebę epitetów.
Rzeczywiście, biorąc pod uwagę pojawienie się wielkich list dla ptaków i ssaków oraz rozwój forów dyskusyjnych, gdzie góruje naturalna tendencja do używania nazw swojskich, a więc polskich, choćby potocznych, można powziąć wrażenie, że jest to nowe zjawisko. Trudno jednak podejrzewać Heesego, aby nie wiedział o wcześniejszych tego typu przedsięwzięciach, więc taki argument można uznać za chwyt retoryczny. Nie jest on jednak prawdziwy (pomijając samo wartościowanie nowości jako czegoś złego). Jest raczej przeciwnie – spolszczanie obcych nazw jest tak stare, jak sam język polski. Dopiero lawinowy przyrost nowo opisywanych gatunków sprawił, że zawodowi biolodzy przestali to robić, zwłaszcza w grupach licznych w nikomu poza ekspertami nieznane gatunki. Jednak jeszcze wydawane w połowie XX w. opracowania tak niszowych grup jak mikroskopijne glony pisane przez ekspertów dla ekspertów, bez oczekiwania wejścia pod strzechy, starały się zawierać polskie nazwy, choćby dla rodzajów. Bardzo często były to dosłowne kalki nazwy naukowej, co najwyżej dostosowane do polskiej ortografii, jak Anabaena – anabena czy Nitzschia – niczia. Nazwy bardziej odbiegające też się pojawiały, np. nowik dla Closterium czy gwiazdoszek dla Pediastrum, ale z czasem wyszły z użycia. W przypadkach, gdy alternatywnie funkcjonowały nazwy w pełni polskie i tylko spolszczone, jak np. klejnotka i euglena, raczej przeważyła wersja druga. Obecnie nazw glonów już nikt nie spolszcza w wydawnictwach oficjalnych, choć oczywiście w laboratoriach czy kuluarach konferencji używa się przyswojonych do polskiego języka form. W innych grupach organizmów, jak mchy czy rośliny naczyniowe w miarę opisywania nowych gatunków ujawniają się podobne tendencje, więc kolejne opracowania nazewnicze są nawiązaniem do tradycji wobec zmieniającej się sytuacji taksonomicznej, a nie czymś wcześniej niespotykanym.
Swoją drogą, mentor autorów odezwy, Eugeniusz Grabda, twórca jednego z najważniejszych polskich podręczników akademickich do zoologii, miał wyraźne poglądy na nazewnictwo ryb. On też pisał o zaśmiecaniu nazewnictwa i braku potrzeby polskich nazw poza gatunkami gospodarczymi. Jednak on wcale nie uważał, że nazewnictwo zwyczajowe powinno żyć niezależnym od ekspertów życiem. Postulował, aby niektóre „rozsądnie, ale bezwzględnie likwidować”. Sam, pisząc o dobie kształtowania nazewnictwa ichtiologicznego, wskazywał drugą połowę XX w., a nie okres Reja czy Piasta. Razem z Heesem sam w końcu opracował taki słownik. Rozumiem, że uczniowie Grabdy uznali, że to, co ustalił on, jest tak dobre, że każda zmiana jest zaśmiecaniem, ale uczciwie byłoby to przyznać. Eksperci mają swoje opinie oparte po prostu o własne widzimisię.
Faktem jest, że najwięcej emocji budzi polskojęzyczne nazewnictwo ssaków. Wynika to zapewne stąd, że każdy je kojarzy. Kiedy pojawiają się podobne publikacje dotyczące mchów czy nawet roślin naczyniowych, takie głosy oczywiście też się pojawiają, ale nie wykraczają poza niszę specjalistów. Może dlatego autorom tych opinii wydaje się, że propozycja Cichockiego i in. jest ewenementem. Tymczasem wręcz przeciwnie. Propozycje polskiej nomenklatury nadążającej za zmieniającą się systematyką roślin i grzybów pojawiają się regularnie. Można wręcz było się dziwić, czemu w nazewnictwie ssaków są tak rzadkie.
Orła dwie głowy
Można przypuszczać, że opór wobec zmian w nazewnictwie ssaków, ale do pewnego stopnia też ptaków i ryb, wynika ze specjalnej pozycji kręgowców w taksonomii ludowej. Kogo obejdzie, że za kodeksową zmianą rodzaju z Mnium na Plagiomnium podąży polska zmiana z merzyk na płaskomerzyk? Prawie nikt nie wie, o czym w ogóle mowa. Tymczasem każdy wie, co to wilk, lis, wróbel czy karaś. W taksonomii ludowej podstawowe jednostki taksonomiczne odpowiadają jednostkom o bardzo różnej randze taksonomii akademickiej. Często podstawowa jednostka taksonomii ludowej odpowiada rodzajowi – wróbel, pieczarka, lipa. Biolog podzieli je na gatunki – wróbel domowy i wróbel mazurek, pieczarka dwuzarodnikowa, biaława, długotrzonowa itd., lipa wąskolistna, szerokolistna, kaukaska itd. Natomiast w przypadku ssaków to dość często właśnie gatunek – pies, wilk, kot, sarna, żubr. Podobnie bywa wśród ptaków łownych i ryb o znaczeniu wędkarskim. W nazewnictwie naukowym znajduje to odzwierciedlenie w dziwnych formach nazewnictwa dwuczłonowego. Pies to Canis familiaris, a wilk to Canis lupus, ale lis to Vulpes vulpes, sroka to Pica pica, lin – Tinca tinca. W naukowym nazewnictwie botanicznym i mykologicznym takich dubletów nie ma. Nawet gdy dany rodzaj jest monotypowy, czyli ma tylko jeden gatunek, zawsze epitet gatunkowy będzie tam inny niż nazwa rodzajowa.
Taksonomia ludowa zwykle operuje nazwami jednoczłonowymi jak zając, mlecz czy żółw. Z reguły to wystarcza. Trzeba specjalnej okazji, żeby potrzebować odróżnić zająca szaraka od bielaka, czy poszczególne gatunki mleczy. Pierwszy może dotyczyć myślistwa, w którym bielak jest rzadszym, a więc bardziej wyrafinowanym trofeum, drugi zielarstwa. Ta tradycja sprawia, że w polskim nazewnictwie ssaków, ptaków i ryb (ale już nie płazów) ciągoty, aby odpowiadało ono dwuczłonowego nazewnictwu naukowemu, są słabe. W polskiej ornitologii w pewnym okresie wręcz starano się wprowadzać jednoczłonowe nazwy wszędzie, gdzie się da – np. sikorę modrą nazywano modraszką, pokrzewkę czarnołbistą – kapturką itd. Stąd półżartem potocznie nawet zaczęły się pojawiać nazwy takie jak przedniak dla orła przedniego.
Również leśnicy z reguły upraszczają system dwuczłonowych nazw roślin i jest jasne, że pisząc „sosna”, mają na myśli sosnę zwyczajną (Pinus sylvestris). Dopiero gdy potrzebują wspomnieć o innym gatunku sosny, dodają, że chodzi o limbę, wejmutkę, czarną, pinię czy kolejny z ponad stu gatunków. Podobne podejście miewają teriolodzy czy ornitolodzy – lis bez epitetu to ten, który występuje w Polsce, a epitet dostają arktyczny czy pustynny. Puszczyk to ten najczęściej występujący w Polsce, a ten rzadszy to mszarny. Bielik to ten polski, a epitetu potrzebuje bielik amerykański. Paweł Mielczarek i Włodzimierz Cichocki pod koniec lat 90. ubiegłego wieku zaproponowali, aby ten polonocentryzm nieco złagodzić i tym polskim jednoczłonowym gatunkom dodać epitety „zwyczajny”, na modłę botaniczną. Spotkało się to z dość dużym oporem (czasem z argumentacją emocjonalną w stylu „dudek jest nadzwyczajny, nigdy nie nazwę go zwyczajnym”). Mielczarek jednak nadal publikuje kolejne aktualizacje, podpierane autorytetem Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Publikacje Mielczarka nie są w pełni konsekwentne, np. polskie gatunki wciąż często zachowały nazwy jednoczłonowe. Mają jednak jedną niezaprzeczalną zaletę – starają się objąć wszystkie znane gatunki świata, a nie tylko te, które występują w Polsce i jej okolicach z mniej lub bardziej przypadkowym wyborem gatunków występujących w polskich ogrodach zoologicznych, lub książkach przyrodniczych. Z tego względu w pewnym momencie grupa polskich wikipedystów redagujących hasła o ptakach umówiła się, że będzie używać tej nomenklatury. Nie każdemu się musi podobać, ale ucina to niekończące się spory o to, którą z alternatywnych nazw wybrać. Stąd w obecnej wersji jest „gajówka”, a nie pokrzewka ogrodowa czy „bielik (zwyczajny)”, a nie orzeł bielik, orzeł białogłowy, orzeł białoogonowy, birkut, birkot, orłan, orzeł bosy czy łomignat. Wikipedyści, przynajmniej w teorii, są anonimowi, więc nie mogą użyć własnego autorytetu i scedowali to na publikację referencyjną, a pozostałe nazwy umieszczają w dalszej treści. Gdy pojawiła się analogiczna publikacja dla ssaków, postąpili podobnie. Nie wszyscy wikipedyści się z tym zgadzają, dyskusje na ten temat bywały długie i nieprzyjemne, z wyzywaniem od nieuków, ale ostatecznie przeważa to podejście. Tu znowu pojawiał się konserwatyzm spod znaku „z mojego dzieciństwa”, bo Cichockiemu czy Mielczarkowi przeciwstawiane były zeszyty „Małego atlasu zoologicznego” z lat 70. Ze względu na funkcję Wikipedii w popularyzacji wiedzy, publikacje Mielczarka, Cichockiego i ich współpracowników trafiły do powszechnego komentariatu – także przyczyniając się do krytyki tego serwisu. Analogiczne podejście wikipedystów dotyczące nazewnictwa botanicznego praktycznie nikogo poza specjalistami nie obchodzi.
Potencjał na podobną awanturę miały kolejne wydania rekomendacji Komisji ds. Polskiego Nazewnictwa Grzybów Polskiego Towarzystwa Mykologicznego. Na początku pojawiły się protesty i wyśmiewanie przemianowanie podgrzybka brunatnego na podgrzyba brunatnego, borowika ceglastoporego na krasnoborowika ceglastoporego itd. Sprawa chyba jednak przycichła. Zbieracze grzybów nadal pewnie używają nazw, których nauczyli się wcześniej, a publikacje popularnonaukowe używają nazw rekomendowanych przez komisję. Mniejszy opór w tym przypadku może wynikać również z tego, że część zmian była uprzednio dyskutowana na forach tematycznych, gdzie mykolodzy naukowcy i amatorzy mogli się zacząć z nimi oswajać już wcześniej. Tradycja porządkowania nazw roślin i grzybów jest zresztą ugruntowana.
Polscy botanicy i mykolodzy aktualizują nazwy nie dla kaprysu, a w celu dostosowanie nomenklatury do zmian systematycznych. Kiedyś z rodzaju Ranunculus wyłączono kilka mniejszych, więc botanicy przestali je nazywać jaskrami, a zaczęli ziarnopłonem (Ficaria) czy włosienicznikiem (Batrachium). Ironią losu jest to, że po dwustu latach znowu przeważa pogląd, że Batrachium, a według niektórych też Ficaria są jedynie podrodzajami w rodzaju Ranunculus i należałoby je ponownie nazywać jaskrami. Kolejne badania molekularne modyfikują opinie. O ile naukowcy jakoś muszą nadążać, o tyle trudno się dziwić oporom wśród niespecjalistów, którzy np. chcą podpisać wykonane przez siebie zdjęcie kwiatka i nie wiedzą, którą polską nazwę wybrać.
W odróżnieniu jednak od botaników, mykologów czy np. entomologów, autorzy reformy polskiego nazewnictwa ssaków i ptaków mają ambicje objęcia nimi wszystkich gatunków. Jest to o tyle ogarnialne, o ile są to stosunkowo nieliczne gromady o znanej dobrze taksonomii. Nazwa orzeł jest zarezerwowana dla rodzaju Aquila. Bielik należy do innego rodzaju, więc nie powinien nazywać się orłem. Hodowany jako zwierzę domowe gryzoń nie jest spokrewniony ze świnią ani tym bardziej z rybą o polskiej nazwie świnka, więc nie powinien się nazywać świnką morską, a np. kawią domową.
Obydwa te gatunki są częstym przedmiotem dyskusji, przytoczyli je także Piasecki i Heese. Dla bielika wyciągnęli argument, że promowana jest wobec niego zmiana z orła na orłana. Tu wytaczają najcięższe działo purystów językowych z dwudziestolecia międzywojennego – orłan to rusycyzm. (W tekstach osób o ambicji ustalania poprawności językowej kiedyś funkcjonowała niemal nierozłączna kolokacja „rażący rusycyzm” i miał to być argument niepodważalny za niepoprawnością, tak jakby język polski nie był pełen zapożyczeń z kilkudziesięciu języków świata, łącznie z rosyjskim). Owszem, orłan w obecnym języku rosyjskim funkcjonuje jako odpowiednik naukowej nazwy Haliaetus, czyli rodzaju, do którego należy bielik. W polskiej literaturze etnozoologicznej pojawia się jako nazwa ruska, co przecież w kontekście, w którym ją zastosowano, raczej oznaczało białoruskie i ukraińskie obszary dawnej Rzeczpospolitej, a nie Rosję. Nawet jednak już pomijając ruskość czy rosyjskość, obecnie w polskim języku ornitologicznym głosy za nazywaniem tego rodzaju orłanem są marginalne. Istnieją odosobnione głosy, żeby tak nazywać różne wielkie ptaki drapieżne, niebędące przedstawicielami rodzaju Aquila, także rybołowa i nie ma ciągot, aby nazwę tę utożsamiać z Haliaetus. Mielczarek nazwę „bielik” stosuje do wszystkich przedstawicieli rodzaju Haliaetus, więc owszem, jego bielik nie jest orłem, ale nie jest też orłanem czy czymkolwiek innym – jest bielikiem z ewentualnym, sygnalizowanym zapisem w nawiasie, epitetem „zwyczajny” dla odróżnienia od gatunków azjatyckich i amerykańskich. Orzeł heraldyczny jest bytem, którego nie ma sensu wiązać wprost z bytem taksonomicznym. Spieranie się, czy ptak z polskiego godła to biologiczny orzeł, czy nie orzeł, a jeżeli tak, to który gatunek (niegdyś pojawiały się inne kandydatury, np. orzeł przedni) oparte np. na obecności piór na nogach mają tyle samo sensu, co zastanawianie się, który orzeł w naturze miewa dwie głowy, aby odpowiadać orłowi bizantyjskiemu i pochodnym.
Historii koniec
Przypadek kawii domowej niesie mniej emocji górnolotnych, za to więcej rzekomo zdroworozsądkowych. Prawie każde dziecko chce mieć w domu zwierzątko i jeśli nie może to być pies albo kot, to niech już będzie chomik albo świnka morska, a nie jakaś kawia. Owszem, obecnie nazwa świnka morska wydaje się niepodważalna, a kawia wydaje się wymysłem i to dość leniwym, bo banalnym spolszczeniem nazwy naukowej. To prawda, ale pierwszym, który użył tej nazwy po polsku, nie był Cichocki dziesięć lat temu, a Jundziłł dwieście lat wcześniej. W dziewiętnastym wieku zwierzę to w Polsce nazywano również świnką, z reguły morską, ale nie była to jedyna opcja. Funkcjonowała też nazwa morświnka. Obie są kalką z języka niemieckiego (gdzie argument o „rażącym germanizmie”?!). W językach germańskich dość typowe jest nazywanie małych ssaków świnkami (np. jeż to często „kolczasta świnka”, a Linneusz nazwał ją Mus porcellus, czyli „mysz świnka”). Można było nauczyć Polaków kalki z niemieckiego, można będzie nauczyć i kalki z łaciny, a właściwie z jakiegoś języka południowoamerykańskich Indian. Na pewno nie jest gorsza od nazwy sugerującej nie tylko pokrewieństwo ze świnią (owszem, jest na poziomie gromady ssaków, tak samo, jak z ludźmi), ale też życie morskie. Cofając się do nazw dziewiętnastowiecznych, moglibyśmy to zwierzę nazywać także skowykiem.
Cichocki wybrał nie morświnkę, nie skowyka, a kawię. Botanicy starają się wybierać nazwy funkcjonujące w języku potocznym, np. ludowe odmiany. Warszawsko-krakowski spór o bławatka i chabra rozwiązali, wybierając pierwszą nazwę na gatunkową, a drugą na rodzajową. Chaber bławatek to ten najbardziej znany, inne chabry są znane głównie botanikom. Gdy z rodzaju Chrysanthemum („złocień” w książkach botanicznych, „chryzantema” w sklepach) wyodrębniono rodzaj Leucanthemum, mieli do wyboru takie nazwy jak „wołowe oko”, „stokroć”, czy „jastrun”. Wybrali to trzecie. Czasem taki wybór jest mocnym zawężeniem zakresu z taksonomii ludowej, jak w przypadku mlecza czy ostu. Kiedy pojawiają się jednak rodzaje i gatunki egzotyczne, pula nazw ludowych nie wystarcza. Już w renesansie niemiecki zielarz Otto Brunens uznał, że jeden z gatunków „mlecza” trzeba wyróżnić i nazwał go caput monachi. Stąd w polskich zielnikach pojawił się „mniszek”. Ówczesna taksonomia i związana z nią nomenklatura była podporządkowana celom zielarskim, dzisiejsza stara się odzwierciedlać filogenezę. Co do zasady jednak dzisiejsi twórcy nowych nazw nie robią nic innego. We wprowadzeniu do artykułu Piaseckiego i Heesego pojawia się zdanie, że bielik może się zawstydzić ze zmian nazwy. Gdyby tak było, musiałby to robić już kilka razy w dziejach. Teza, jakoby historia się skończyła, jest mocno niewczas.