Biologie fantastyczne: Magiczne ekosystemy Marii Prymaczenko
„Wszedł tygrys do sadu i zachwyca się, że jabłonie obrodziły, jabłek zatrzęsienie”. Tylko co wielkiemu, drapieżnemu kotu przyjdzie z tego, że drzewa dookoła niego obficie zaowocowały? Sam przecież nie posili się jabłkami, nie powinien więc zwracać na nie uwagi. A jednak bujne roślinne plony i los tygrysa są ze sobą ściśle powiązane. Intuicyjnie rozumiała to twórczyni tych postaci (bo zarówno zwierzę, jak i owoce są w tej sztuce upostaciowionymi podmiotami, a nie biernymi przedmiotami), Marija Prymaczenko (1909–1997). Z jej prac wybrzmiewają ważne prawa rządzące ekosystemami. Przede wszystkim takie: jeśli plon ma być bujny, to bioróżnorodność musi być wysoka. Jeśli chce się, aby jeden gatunek występował w dużej obfitości, to zaprosić do stołu trzeba również inne.
Symboliczne wyspy
Te reguły zostały odkryte, a później spopularyzowane w naukach ekologicznych przez Edwarda Osborne’a Wilsona, harwardzkiego badacza, który miał podobne podejście do życia, co (częściowo mu współczesna) Prymaczenko. Szukał w podręcznej, bliskiej ciału przyrodzie ucieczki od wielkich spraw tego świata. Zupełnie niespodziewanie, zamiast unikać globalnych problemów, zaczął się z nimi konfrontować, tyle że na miniaturowych arenach, znajdujących się tuż u jego stóp. Interesował się owadami, zwłaszcza mrówkami. Zauważył, że różnorodność ich gatunków jest tym większa, im obszerniejszym areałem dysponują. Lata później te obserwacje doprowadziły go do sformułowania tzw. praw wyspy, które omówił i poparł metodami statystycznymi w słynnej dziś książce „Teoria biogeografii wysp”, napisanej wspólnie z ekologiem Robertem MacArthurem.
Wbrew tytułowi, autorzy nie omawiają w niej wyłącznie zagadnień związanych z archipelagami sensu stricto, jak Galapagos czy Azory. Przeciwnie, wskazują reguły rządzące również takimi przestrzeniami, jak Central Park, dowolne pole uprawne lub wyspy aglomeracyjne. Jedna z nich mówi, że prawdopodobieństwo wyginięcia jakiegoś gatunku jest tym większe, im mniejszą wyspę on zasiedla. Szczególnie wtedy, gdy owa przestrzeń zawiera niewiele rodzajów siedlisk. Prawidła te sprawdzają się nie tylko w modelach obliczeniowych, ale też w większości ekosystemów eksperymentalnych oraz naturalnych. Już nie raz ludzkość przekonała się w praktyce, że niewielkie wyspy są najbardziej podatne na wymieranie gatunków. A także, że fragmentowanie przestrzeni, jaką dysponują zwierzęta, to prosta droga do zmniejszenia ich różnorodności i wymierania.
Dlatego symboliczny tygrys z ogrodu Prymaczenko – organizm skryty, a zarazem wymagający dużych areałów, potrzebuje owoców. Nie w sensie dosłownym. Wymaga raczej ogromnej bujności i różnorodności gatunków w habitacie, który go otacza.
Czuły antropocentryzm
Choć ukraińska twórczyni rozumiała, że „bogate” życie jednego gatunku nie może istnieć bez obfitości innych taksonów, przyrodnicza intuicja wiodła czasami artystkę na antropocentryczne manowce. Rola człowieka w przedstawionych przez z nią ekosystemach jest wyolbrzymiona: ma on być troskliwym demiurgiem wszelkich biologicznych metamorfoz, zapewniającym – swoją uczciwą i ciężką pracą – prawidłową przemianę pokoleń. Ta czuła ekologia została jednak sformułowana na zapleczu natury, bez wglądu w globalne przemiany przyrody: te, które już nieco lepiej zna współczesna, dojrzalsza biologia ewolucyjna. Trudno się oczywiście dziwić, że w ekosystemach Prymaczenko to człowiek jest miarą wszechrzeczy – twórczyni ilustrowała przecież świat subiektywnie idealny, czyli taki, w którym wojna, głód czy bieda (w tym ubóstwo ograbionej z dóbr przyrody) nie istnieją. Dla wszystkich wystarcza tu miejsca i nawet tygrys staje się gatunkiem synantropijnym.
W tym ostatnim kontekście wizje ukraińskiej artystki są niepokojąco prorocze, choć ich intencją jest ilustrowanie świata perfekcyjnego, bo obfitego. Prace takie, jak „Obibok rozdziawił usta…” czy „A ja konia pasałam”… to spełnienie marzeń każdego, kto kiedyś zaznał głodu. To błoga wersja przysiąg składanych przez Scarlett O’Hara z „Przeminęło z wiatrem”: „Przetrwam to wszystko, a jak wojna się skończy, nigdy w życiu nie będę więcej głodna. Ani ja, ani nikt z moich bliskich”.
Pragnienie się ziściło: człowiek spoczywa wśród bujnej przyrody i wystarczy, że otworzy usta, a słodkie owoce wpadną wprost do jego gardła. Tylko że w tej wizji kryje się jeszcze jeden klucz, niezamierzenie mroczny. Pępkiem tego wymarzonego wszechświata jest ludzkość i to właśnie ona leży (czy raczej chciałaby leżeć) u podstaw całego świata ożywionego. Motywy takiego stabilnego, kontrolowanego przez ludzkie wyobrażenia, drzewa życia znamy nie tylko z kultury (od nordyckiego Yggdrasila po kurpiowską Leluję), ale również z rolniczej praktyki. Niestety, to ekosystemowe axis mundi, które staramy się ulokować pośrodku naszych interesów, nie jest źródłem obfitości, lecz osią prowadzącą do destrukcyjnych przemian i wymierania. Stwarzając coraz więcej monokulturowych, wielkoobszarowych ekosystemów agrarnych, zapraszamy do siebie te gatunki, które są w stanie poradzić sobie z dużą presją, a wypraszamy (często aktywnie trując) te, które są wrażliwe i kruche.
Paradoksalne marzenie
Powyższą zależność tak skomentował w swojej książce „Historia naturalna przyszłości. Co prawa przyrody mówią o losie człowieka” Robert Dunn, biolog i doktor ekologii stosowanej na North Carolina State University: „Natura zaproponowała nam układ: jeśli zrezygnujemy z tysięcy gatunków ptaków, roślin, ssaków, motyli i pszczół, otrzymamy w zamian garstkę nowych rodzajów komarów i szczurów. To bardzo zła propozycja, ale jak na razie się na nią godzimy”.
W ten sposób człowiek staje się dla przyrody innym bogiem, niż wymarzyła to sobie Prymaczenko. Tym, który wygania z edenu „tygrysy”, czyli, jak to ujęto w omówieniu wystawy artystki, zwierzęta „tajemnicze, fantazyjne i dzikie”. Zamiast nich wybiera sąsiedztwo gatunków odpornych, mało skrytych i niewymagających. Co więcej, aktywnie promuje ich powstawanie oraz ekspansję. A to dlatego, że – jak głosi inna odsłona prawa wysp – prawdopodobieństwo pojawienia się gatunku na wyspie jest tym wyższe, im większa jest jej powierzchnia. Dlatego, jeśli zapełniamy świat ogromnymi archipelagami urbanistycznymi i rolniczymi, to tym samym przyczyniamy się do powstawania i rozprzestrzeniania się takich organizmów, które są w stanie z nami wytrzymać.
Efekt jest taki, że stwarzamy dla siebie świat, który nam się nie podoba, którego nie lubimy. A pochodzenie tej degradacji jest takie, jak to zilustrowała spostrzegawcza Prymaczenko: odśrodkowe. Kierunek i zwrot destrukcji: od wnętrza człowieka do jego otoczenia. Od ludzkich przywar do niszczejących ekosystemów. A ukraińska artystka chciałaby, żeby „ludzie żyli tak, jak kwitną kwiaty”. To marzenie w zasadzie się spełnia, ale niestety w paradoksalny sposób. Każdy botanik potwierdzi bowiem, że kwiaty to bardzo zaborcze twory, biologiczne femme fatale nastawione na wabienie i eksploatowanie otoczenia, szczególnie owadów, które są dla nich środkiem do celu. Do tego są przesadnie skupione na eksponowaniu swojej niezwykłości i rzekomej ponadprzeciętności. Wypisz wymaluj ludzie. Ta puchata roszczeniowość Prymaczenko i jej zromantyzowana wizja rzeczywistości wynikają jednak nie z ignorancji, lecz z optymizmu. Artystka nie przedstawia w nich przecież świata takiego, jakim on jest, lecz koloruje go, zaczarowuje i prezentuje jego magiczną wersję. Stwarza tym samym rzeczywistość, której nie ma, ale która mogłaby być.
Wystawa „Tygrys w ogrodzie”
Muzem Sztuki Nowoczesnej/Muzeum nad Wisłą
Wybrzeże Kościuszkowskie 22/Skwer kpt. S. Skibniewskiego „Cubryny”
Warszawa
do 30 czerwca 2024 r.
Marija Prymaczenko (1909–1997) jest ikoną sztuki ukraińskiej. Jej dorobek współtworzy dziedzictwo kulturowe Ukrainy. Wystawa „Tygrys w ogrodzie. Sztuka Marii Prymaczenko” to pierwsza w Polsce tak obszerna prezentacja twórczości artystki. Pokazywane na niej gwasze z lat 1982–1994 pochodzą z prywatnej kolekcji Eduarda Dymszyca i jest to wybór spośród setek stworzonych przez artystkę prac. (artmuseum.pl)