Naród to wspólnota ludzi złączonych przez „ziemię i krew”? Rzeczywistość nie jest taka prosta.
Co to jest etnos lub – wedle dzisiejszej nomenklatury – naród? Nie ma dobrej definicji, ale głęboko zakorzenione, choć rzadko werbalizowane jest przekonanie, że to wspólnota ludzi złączonych przez „ziemię i krew”. Dziś kojarzy się to fatalnie, właśnie dlatego, że jako coś dla wielu oczywistego, a głęboko fałszywego, może prowadzić do tragicznych konsekwencji. I choć post factum odrzucamy ze wstrętem hasło „Blut und Boden”, to zarazem ochoczo powtarzamy „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród” i „Polski my naród, polski lud, królewski szczep piastowy”, choć znaczy to niemal to samo. O tym, jak mało może to mieć wspólnego z rzeczywistością, świadczy seria niedawnych odkryć.
Awarowie: podwójna lojalność
Wielki Step, rozciągający się od Mongolii aż po przedpola centralnej Europy, kończy się definitywnie u podnóży Alp, w pobliżu dzisiejszego Wiednia. Przez tysiące lat to stamtąd przychodziły do Europy fale koczowniczych ludów, które łupiły miejscowych rolników, ale rzadko zapuszczały tu głębiej korzenie – już choćby dlatego, że oznaczałoby to całkowitą zmianę sposobu życia. Owszem, kilkakrotnie się to udało, zwłaszcza wraz z pierwszą i ostatnią falą – ta pierwsza, ludu Yamnaya, czyli „jamowców”, dała początek indoeuropejskiej Europie, ta druga – Madziarów – osiadła na terenie Panonii i wkrótce przerodziła się w jak najbardziej europejski naród Węgrów. Pomiędzy były liczne, lecz bardziej krótkotrwałe fale podbojów i przemijających państwowości.
Awarowie przybyli na teren Panonii z Wielkiego Stepu, a ich przynależność etniczną najczęściej łączy się z ludem Rouranów z terenów dzisiejszej Mongolii, którzy po rozbiciu ich państwa w 555 r. uciekli na zachód. Musieli być bardzo zmotywowani, bo już trzy lata później pojawili się w Europie, nad Morzem Czarnym. A w 568 r. utworzyli na terenie Panonii dużą i stabilną strukturę państwową, zwaną kaganatem awarskim, który przetrwał 300 lat. Te tereny nie były wówczas puste – zamieszkiwali je Bułgarzy (też przybysze ze stepów), Gepidzi, Słowianie i inne grupy etniczne. Co stało się z ludnością, która znalazła się w granicach ich panowania? Na to frapujące pytanie odpowiada praca międzynarodowego zespołu ze stycznia tego roku. Autorzy przebadali dwa bogate, położone zaledwie 20 km od siebie cmentarzyska w okolicach Wiednia, a więc na kresach ich państwa – w Mödling i Leobersdorf – gdzie Awarowie grzebali swoich zmarłych. Co się okazało?
Po pierwsze, dane archeologiczne z obu cmentarzysk, datowanych na VII do IX w., są niezwykle podobne i niedwuznacznie wskazują, że pochowano tam najprawdziwszych Awarów. Groby pełne są utrzymanych w jednorodnym stylu awarskich sprzętów: zdobionych pasów, zapinek, wisiorków, naszyjników, końskich uprzęży. Również ciała pochowano w bardzo podobny sposób: na boku, w pozycji płodowej, w tym samym geometrycznym ułożeniu względem stron świata. Choć Awarowie mieli reputację groźnych wojowników, w grobach brak broni, a na szkieletach nie widać śladów walk ani ciężkich obrażeń. Wszystko wskazuje na spokojną egzystencję dwóch bliskich sobie społeczności wspólnie wyznających te same kody kulturowe.
Tyle mówi archeologia. Genetyka komunikuje zaś coś zupełnie innego – populacja z Leobersdorf miała w zdecydowanej większości wschodnioazjatyckie pochodzenie, mieszkańcy Mödling – miejscowe. Awarowie o europejskich genotypach najwyraźniej wybierali europejskich partnerów, ci o genach dalekowschodnich – swoich ziomków. Na cmentarzu Leobersdorf, gdzie pochowano kilkuset osobników, tylko trzech mężczyzn miało dzieci z europejskimi kobietami, a i tak z tej trójki dwóch było braćmi.
Obie populacje, choć tworzyły tę samą wspólnotę i zapewne uważały się za równych sobie „prawdziwych Awarów”, rzadko wymieniały się genami. I co ciekawe, musiało to trwać bardzo długo – przez dziesiątki, jeśli nie setki lat – gdyż oba cmentarzyska pochodzą ze schyłkowego okresu państwa Awarów, gdy dopływ świeżej krwi ze wschodu od dawna był już znikomy. Niebywałe. Wymiana memów bez wymiany genów może świadczyć z jednej strony o oderwaniu kultury od biologii, ale z drugiej – o głęboko zakorzenionych instynktach, których kultura nie była w stanie przełamać.
Cały ten system podwójnej lojalności (biologicznej – przy doborze partnerów; kulturowej – związanej ze stylem życia) rozpadł się jak domek z kart, gdy w początkach IX w. państwo Awarów runęło pod naporem Franków, a geny z mongolskich stepów roztopiły się w europejskim oceanie.
Fenicjanie: serce bez krwiobiegu
Fenicjanie znani są głównie z tego, że wynaleźli alfabet, z którego później wyewoluowało pismo greckie, rzymskie i cyrylica, co samo w sobie powinno wystarczyć, by uznać ich niepodważalny wkład w powstanie europejskiej cywilizacji. Europejczykami jednak nie byli. Ich kolebka to tereny Lewantu, dziś zajmowane przez Liban oraz po części Syrię i Izrael. Na pytanie, kim byli i gdzie właściwie umieścić ich na mapie, odpowiedź jest zaś niezwykle trudna i dopiero niedawne badania (paleo)genetyczne rzucają na ten problem zupełnie nieoczekiwane światło.
Już samo nazewnictwo stwarza trudne do rozwiązania problemy. Nie używali nazwy Fenicja, uważali się za Kananejczyków – od ziemi Kanaan, z której się wywodzili. O Fenicjanach rozsianych po ogromnym obszarze Morza Śródziemnego mówi się raczej Kartagińczycy, a toczone przez nich wojny, podobnie jak język, określane są jako punickie. Choć ich ojczyzną był niewielki skrawek lewantyjskiego wybrzeża, od ok. X w. p.n.e. zakładali kolonie wzdłuż południowych wybrzeży Morza Śródziemnego, aż po Słupy Herkulesa i – po drugiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej – na atlantyckim brzegu Iberii. A także na wszystkich większych jego wyspach: Cyprze, Sycylii, Sardynii, Balearach. To oni, przed Rzymianami, mogliby nazwać ten basen swoim Mare Nostrum.
Choć wszyscy mieszkańcy fenickich kolonii w Afryce zachowali przyniesione z Lewantu język, religię i zwyczaje, dotyczyło to tylko owych ściśle wyodrębnionych miast-państw, niesięgających dalej w głąb lądu (można je porównać z dzisiejszymi Ceutą i Melilą w Maroku czy angielskim Gibraltarem).
Do interioru rzadko się zapuszczali i nigdy tam się nie osiedlali. Ich głównym ośrodkiem handlowym od X w. stała się Kartagina, na wschodnim wybrzeżu dzisiejszej Tunezji. Pod względem kulturowym była ona par excellence fenicka. Język, religia, architektura, styl życia – wszystko to niemal żywcem przeniesione było z ojczyzny. Czy jednak Kartagińczycy byli feniccy również pod względem biologicznym? Na to pytanie odpowiada w kwietniowym numerze „Nature” zespół badaczy z Instytutu Maxa Plancka i Uniwersytetu Harvarda, którym udało się wyekstrahować DNA dawnych mieszkańców fenickich kolonii z 14 stanowisk archeologicznych i 210 osobników. Najprostsza odpowiedź to wielkie i nieoczekiwane „nie!”. Fenicjanie z zachodnich wybrzeży Śródziemnomorza prawie w ogóle nie mieli fenickich genów! Dawne poglądy, że to Fenicjanie przynieśli swą kulturę wraz z kolonizacją, legły w gruzach. Fenickość okazała się ideą, a nie towarem. W Tyrze i Sydonie biło serce Fenicjan, ale fenicki krwiobieg nie był z nim złączony.
Choć miasta fenickie ograniczały się do wybrzeży, to najwyraźniej działały na tubylców jak magnes, a proces akulturacji zachodzić musiał szybko i skutecznie. „To była kultura, która nieustannie integrowała ludzi, promując małżeństwa mieszane z sąsiednich kultur” – mówi jeden z autorów pracy, David Reich z Harvardu.
Choć wielką siłą Fenicjan okazała się ich software, to militarnie zaczęli mieć coraz większe kłopoty z rosnącą potęgą Rzymian i ich ekspansywną republiką. Morze Śródziemne okazało się za małe dla dwóch ludów, z których każdy uważał je za własne. „Kartagina musi zginąć” – to zdanie, obsesyjnie powtarzane przez Katona Starszego, znalazło posłuch w Rzymie i w końcu doszło do śmiertelnej konfrontacji.
Trzy wojny punickie zakończyły się w 146 r. p.n.e., gdy po długim oblężeniu Kartaginy Rzym zniszczył całe miasto, w tym wszystkie biblioteki, a wedle często powtarzanego mitu grunt przysypano solą, by nic już na tym miejscu nie wyrosło. Choć Fenicjanie wynaleźli alfabet, nie zachowało się nic z ich literatury. Kartagina została zniszczona, a idea fenickości niemal wymazana z pamięci. O tym, czym była, przypomina dziś kopalne DNA.
Neandertalczycy: zgodne sąsiedztwo
W marcu w „Nature Human Behaviour” ukazał się tekst grupy archeologów z Izraela prezentujący wyniki badań licznych szczątków praludzkich z okresu 120–80 tys. lat temu z położonej w środkowym Izraelu jaskini Tinshemet. Tereny dzisiejszego Izraela były w okresie ostatniego zlodowacenia kluczowe dla ewolucyjnej historii człowieka, bo na tym niewielkim skrawku ziemi spotkały się wówczas – zapewne po raz pierwszy w dziejach – dwie zupełnie odmienne populacje lub gatunki: przybywający z północy neandertalczycy i wędrujący z Afryki przedstawiciele Homo sapiens.
Pytanie, jak to zderzenie światów wyglądało, nurtuje archeologów od lat 20. XX w., kiedy to w kilku jaskiniach na górze Karmel (Skhul, Tabun, Kebara, Qafzeh) odkryto dobrze zachowane szczątki obu tych gatunków. Datowanie było wówczas w powijakach, ale było oczywiste, że szczątki te należały do dwóch zupełnie różnych populacji, że pochodziły z czasów po zakończeniu ostatniego ciepłego interglacjału (który ustąpił ok. 115 tys. lat temu) i – co było zupełnie nieoczekiwane – że obie grupy zachowywały się podobnie, stosowały takie same narzędzia kultury mustierskiej, w Europie przypisywanej neandertalczykom. W czasach, gdy ten gatunek utożsamiano z brutalnością i prymitywizmem, było to szczególnie zadziwiające.
Jeszcze większe zaskoczenie przyniosło udoskonalenie technik geochronologii, bo okazało się, że w Izraelu, dokładnie na odwrót niż w Europie i niż się powszechnie wydawało, ludzie współcześni pojawili się przed neandertalczykami co najmniej 100 tys. lat temu. Ci drudzy zjawili się później i przetrwali tam dłużej, aż do ok. 40 tys. lat temu, kiedy kolejna fala Homo sapiens z Afryki ostatecznie przypieczętowała ich los. Wygląda na to, że pierwsze „wyjście z Afryki” naszego gatunku było falstartem, a finał pierwszego kontaktu obu gatunków można uznać za „naszą” porażkę.
Znaczenie obecnych badań w jaskini Tinshemet polega na tym, że są tam obecne szczątki obu gatunków, podczas gdy na górze Karmel jedne z jaskiń (Tabun, Kebara) gościły neandertalczyków, a inne (Skhul, Qawzeh) Homo sapiens, lecz nie oba gatunki naraz. Mimo więc, że znajdują się tuż obok siebie, nie pozwalają stwierdzić, czy do takich sąsiedzkich odwiedzin dochodziło.
Jednym z niezwykłych odkryć jest fakt, że zachowane szczątki wykazują ślady intencjonalnych pochówków i zapewne jakichś rytuałów pogrzebowych. „Ślady pigmentów (ochry) na kościach sugerują, że obie te grupy dzieliły przekonania na temat śmierci, tożsamości, a może i zaświatów” – mówi Marion Prévost z Uniwersytetu Hebrajskiego współkierująca pracami wykopaliskowymi. Zarówno wcześniejsze pochówki, liczące sobie ok. 100 tys. lat i łączone z Homo sapiens, jak i te młodsze, przypisywane neandertalczykom z jaskiń Tabun, Amud i Kebara (wiekowo bliższe 70–80 tys. lat), wskazują nie tylko na wspólnotę praktyk grzebalnych przekraczającą bariery gatunkowe, lecz także na długotrwałość ich utrzymywania się przez dziesiątki tysięcy lat.
Pochówkom towarzyszą kości zwierzęce i narzędzia kamienne, które – zdaniem odkrywców – jako dary grobowe mogą świadczyć o tym, że jaskinia Tinshemet służyła jako miejsce wspólnych pochówków obu grup. Jeśli tak, byłoby to jedno z niezwykle rzadkich świadectw wspólnego bytowania na bardzo ograniczonej przestrzeni. A poza tym – wspólnoty tradycji i sposobu życia (a może i intymnych relacji) dwóch nie tylko bardzo odmiennych pod względem wyglądu, ale też pochodzących ze skrajnie różnych i oddalonych terytoriów populacji. Może to sugerować jakiś rodzaj transmisji wiedzy i doświadczeń, choć nie jest jasne, czy którakolwiek z tych grup była już zdolna do posługiwania się złożoną mową artykułowaną. Skądinąd współgrałoby to z przeprowadzoną w tym roku analizą kości czaszki dziecka z jaskini Skhul sprzed ponad 140 tys. lat, które określono jako najstarszą znaną hybrydę neandertalczyka i Homo sapiens.
Szympansy: spadek doświadczeń
Czy o podobnych zderzeniach kultury z biologią można mówić w kontekście zwierząt? Mnożą się artykuły i odkrycia różnych populacji o odmiennych „kulturach” u szympansów, orangutanów, humbaków i innych, które w życiu posługują się nie tylko wrodzonymi instynktami, ale i wyuczonymi za życia i przekazywanymi poziomo innym osobnikom w grupie zachowaniami. Oczywiście takie „kultury” nie są tożsame z tymi opartymi na języku. Jeśli jednak w różnych przypadkach sukces ewolucyjny zależy nie tylko od genów, ale także od memów, to rozróżnienie może nie być tak oczywiste.
Wyobraźmy sobie sytuację, gdy na jednym terenie szympansy łupią orzechy, ale nie łowią termitów, a na drugim jest odwrotnie – to przykład realny, nie wyimaginowany. Genetycznie te grupy się nie różnią, są tym samym gatunkiem, a nawet należą do tej samej populacji. Wedle międzynarodowych regulacji ochrona obejmuje całe gatunki, czasem populacje, ale nigdy zachowania czy zwyczaje. Tymczasem sytuacja, gdy zniknie niechroniona grupa „rozbijaczy orzechów”, oznacza praktycznie to samo, co ostateczna zagłada jakiegoś języka wśród ludzi. A przecież wymarły język można – choć to trudne – przywrócić do życia. Coś podobnego w przypadku szympansów (czy jeszcze bardziej humbaków, które posługują się odmiennymi wokalnymi „dialektami”) może okazać się niewykonalne, zwłaszcza że nie wiadomo, jak dany obyczaj się narodził i upowszechnił.
Problem ochrony kulturowo przekazywanych zachowań (memów), a nie tylko gatunków czy populacji (genów) zaczyna być na porządku dziennym nie tylko wśród naukowców. W marcu Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody (IUCN) powołała zespół do zbadania tego zagadnienia. W maju Royal Society wydało numer specjalny swojego czasopisma – o zachowaniach, które mogą stanowić podstawy do podjęcia konkretnych kroków prawnych. „Musimy mieć pewność, że gdy podejmujemy decyzje na rzecz ochrony różnych aspektów przyrody, czynimy to ze świadomością całej złożoności zagadnienia. A przekazywane w społecznościach doświadczenia stanowią istotny czynnik” – pisze we wstępie ekolożka Philippa Brakes z Massey University.
Wyzwań jest dużo. Dlaczego na przykład chronić te, a nie inne zachowania – wśród samych szympansów opisano ich około setki, a wśród kaszalotów we wschodnim Pacyfiku wyszczególniono cztery „akustyczne klany”. Zagadnienie jest poważne i warto się nim zająć. W kwietniu w „Science” ukazał się artykuł wskazujący na dowody, że złożone i przekazywane kulturowo zachowania mogą w istotny sposób wpływać na szansę przeżywania danych populacji. „Zwierzęta wykazujące bogaty repertuar kulturowy mają większy potencjał do innowacji i adaptacji – piszą autorzy. – Zróżnicowanie kulturowe zwierząt stanowi rodzaj ekologicznej polisy ubezpieczeniowej wspomagającej populację w odpowiedzi na nieprzewidywalne zmiany w ich środowisku”.
Biologia i kultura: dowiedziona jedność
Nowe odkrycia sprzyjają łatwym generalizacjom i deklaracjom o „wywracaniu do góry nogami” dotychczasowej wiedzy. Tak było i w przypadku doniesień o niespodziewanych zachowaniach wśród Awarów i Fenicjan. Ta tendencja jest jednak zwodnicza, bo kultura, choć może odwrócić nasze biologicznie wrodzone preferencje, jest niezwykle plastyczna i praktycznie nigdy nie dotyczy wszystkich, a jedynie wybrane populacje. Biologicznie jesteśmy nieufni wobec obcych i takie przypadki akulturacji i pokojowego współżycia nie stanowią normy, lecz raczej odstępstwa od reguły. Dobrze ilustruje to inne z ostatnich, naprawdę szokujących odkryć.
Już kilka lat temu we francuskiej jaskini Mandrin nad Rodanem francuski archeolog Ludovic Slimak odkrył ślady wtargnięcia „przed czasem” (57–52 tys. lat temu) do neandertalskiej Europy niewielkiej populacji Homo sapiens, której przedstawiciele na 100 lat zawładnęli jaskinią, przedtem i później zajętą przez neandertalczyków. Przez 100 lat wprowadzili tam swoje, zupełnie odmienne obyczaje, co znalazło odbicie w całkowicie odrębnym od neandertalskiego zestawie narzędzi kamiennych, wśród których dominowały maleńkie i niemal taśmowo produkowane groty do strzał. Łucznictwo było neandertalczykom nieznane, a z pewnością jego przejęcie byłoby dla nich, zmuszonych do walki wręcz z dużymi zwierzętami, błogosławieństwem. Nic takiego jednak nie nastąpiło i po ustąpieniu nieproszonych gości neandertalczycy powrócili do praktyk sprzed tej wizyty.
To był jednak dopiero przedsmak zaskoczeń. W tejże jaskini naukowcy odkryli także doskonale zachowany szkielet neandertalczyka sprzed ok. 50 tys. lat, jednego z ostatnich w Europie, któremu nadano tolkienowskie imię Thorin. Z jego zębów udało się wyekstrahować DNA, którego analiza opublikowana w 2024 r. okazała się prawdziwą bombą. Otóż porównanie z innymi genomami europejskich neandertalczyków ujawniło, że Thorin należał do populacji, która oddzieliła się od innych 50 tys. lat wcześniej i przez cały ten czas, aż do końca, nie utrzymywała z nimi żadnych kontaktów. 50 tys. lat samotności – i to najwyraźniej z wyboru.
Trudno nie widzieć tym roli kultury, gdyż inne populacje neandertalskie kontaktowały się i wymieniały genami na całym obszarze występowania tego gatunku, od Portugalii aż po Mongolię. Tylko mieszkańcy Mandrin i okolic, niczym samotna wioska Galów, opierali się obcym. Tutaj biologia i kultura najwyraźniej sprzęgły się w jedno.