Reklama
Peter Gizzi Peter Gizzi Dom Literatury w Łodzi / Archiwum
Człowiek

Trzecia kultura Siwczyka. Peter Gizzi: Poeta nie do ujarzmienia

Trzecia kultura Siwczyka. Olga Tokarczuk: umysł encyklopedyczny
Człowiek

Trzecia kultura Siwczyka. Olga Tokarczuk: umysł encyklopedyczny

Tak sobie gadaliśmy, w trosce, ale też uldze, że może jednak warto publicznie upominać się o naukę. Bo odwrót od zobiektywizowanej wiedzy, ku plemiennym zabobonom chyba jest paradygmatyczny dla naszej współczesności. [Artykuł także do słuchania]

Wersy z „Żarliwej elegii” są porażająco głodne sensu i są przez to niebezpieczne. Jest w nich patos głodu. Gonią z wielką prędkością po kartce, atakują z boku i z góry. [Artykuł także do słuchania]

W tygodniu noblowskim najpewniej umknęła informacja o przyjeździe do Katowic Petera Gizzi – skądinąd poety miary noblowskiej. Jak na razie Gizzi dźwiga laur T.S. Eliota, najważniejszej nagrody w świecie poetyckim – niedawno odebrał ją ze swadą właściwą współczesnemu poecie amerykańskiemu.

Poznałem go dzięki przekładom Kacpra Bartczaka i Andrzeja Sosnowskiego wiele lat temu. „Imitacja życia i inne wiersze”, pierwsza publikacja Gizziego w Polsce, ukazała się w 2013 r. i maczałem w niej palce jako pracownik Instytutu Mikołowskiego, którego nakładem wyszła. Wyszła i poszła. Lata temu Gizzi nie przyleciał na promocję, łączyliśmy się przez – wtedy egzotycznego – Skype’a. Poeta raczej nie przepada za samolotami, niemniej będzie musiał przywyknąć – po londyńskich wyróżnieniach przekłady jego wierszy sypią się jak z rękawa. Dowodem najnowsza, przełożona w całości przez Kacpra Bartczaka, książka „Żarliwa elegia”, która właśnie ukazała się w oficynie Biblioteki Śląskiej. I właśnie w tym kosmicznym gmachu Gizzi parę dni temu czytał swoje wiersze.

***

Wsłuchiwałem się we frazy poety z niekłamanym wzruszeniem, bo dawno nie dane mi było słyszeć wierszy tak intensywnie pracujących na rzecz jakiejś empatii, wychylających się w kierunku świata zewnętrznego, opuszczających bez sentymentów narcystyczne źródło cierpienia ich autora. Faktycznie, bywa Gizzi elegijny, ale fantastycznie pseudonimuje prywatne traumy i wytwarza w języku swoich wierszy pole grawitacyjne przyciągające ból, jaki nosi najpewniej każdy, kto doświadczył straty kogoś bliskiego.

Dajmy na to taki, sprozaizowany zapis ogołocenia po przejściu utraty:

„Okropne życie. Czy potrafię wybaczyć? Czy jestem pocieszony? Było naprawić. Wtedy padają pytania. Będą łagodne”.

Nie inaczej przecież pracuje żałoba, właśnie w tym ciągu fundamentalnych znaków zapytania, dla których nie odnajdziemy już żadnej odpowiedzi. Jest w tym zapisie Gizzi postulatorem procesu łagodzenia wymiaru kary, jaką żałobnik zasądza własnej pamięci. Jednocześnie parę wierszy dalej daje coś w rodzaju metafizycznego argumentu: „Trzymaj się życia pośmiertnego tych, których kochałeś, tylko ono do ciebie należy”. I trzyma się tego z dziką satysfakcją, przez co jego wiersze nie popadają w kondycję śledziennika, tylko skrzą się witalizmem, do którego przyzwyczaiła nas chociażby tradycja poezji amerykańskiej spod znaku Walta Whitmana.

Gizziemu udało się w „Żarliwej elegii” związać właściwe wykluczające się tradycje pisania. Z jednej strony obsługuje nuty romantyczne, z drugiej gra na przesterowanych gitarach postawangardy. Wychodzi z tego poetycki fusion – wiarygodne brzmienie poezji, którą uznaję za głos konfesyjny, ale wyzbyty narcyzmu. Poezja tego autora zdaje mi się optymalnym panaceum na chorobę „ja”, która infekuje dziś właściwie każdy gest pisarski. Po prostu czuję, że Gizzi ma po dziurki w nosie podmiotowego centryzmu lirycznego i zwyczajnie widzi siebie jako głos partycypujący w czymś znacznie szerszym niż jego własne smuteczki. Bardzo kąśliwie zresztą i intensywnie podczas spotkania opowiadał o swojej, pisarskiej pozycji wyjściowej: „Jestem po prostu gościem piszącym wiersze. Nie piszę o swoim życiu. Piszę o doświadczeniu życia” – streszczam sens, nie faktyczne słowa.

Program tego rodzaju pisania chyba najlepiej streszcza się zaś w skądinąd górnolotnie zatytułowanym wierszu „Romantyzm”:

„Opowieści nadejdą,
z tych bardzo dawnych.
Opowieści, w których zapomnienie
i paradoks gubią drogę
wśród luster.
Gramatyka realiów.
Czym są realia,
jeśli nie lustrzaną taflą,
gdy cię zobaczyłem, a
fałda poszła falą.

[…]

Teraz widzę tylko,
jak ten świat
gra na gitarze z powietrza
i wtedy jestem,
oddycham.
Tyle wiem”.

***

Pięknie Peter Gizzi opowiadał o swoim miejscu w szeregu długiego trwania różnych literackich tradycji. I tych „bardzo dawnych” – jest wykładowcą w Amherst, miejscu życia Emily Dickinson – i tych, które współtworzy jako poeta aktywny na rynku poezji amerykańskiej od prawie czterdziestu lat. Choć debiutował książkowo na początku lat 90., jego staż sięga znacznie głębiej.

Urodził się w rodzinie o proweniencji artystowskiej, jego ojciec była naukowcem. Starszy brat Michael był świetnym poetą. Niestety nie wylewał za kołnierz. O jego stracie przejmująco Gizzi w Katowicach opowiadał, lokując właśnie w nim swoje pierwsze źródło inspiracji literackich. Zresztą wszystko, o czym mówił i co jakoś zahaczało o prywatność, natychmiastowo przenosił w obszar pozaliteracki, radykalnie trzymając kurs na ten charakterystyczny dla niego witalizm. Tym bardziej dojmujący, że właśnie wynikający z doświadczenia i rozumienia życia w jego aspekcie ciągu absurdalnych i tragicznych incydentów straty, które jednokowoż nie składają się w jednobrzmiącą skargę poezji rozpaczy.

Przed laty pisałem o Gizzim większy tekst, z którego wyjmuję fragment, z którym jego wizyta doskonale mi się uzgodniła: „Już dawno językowi komunikacji nie nadarzyła się podobna okazja na odświeżenie kodu wzajemnego porozumienia. Odnoszę wrażenie, że pewne słowa i konkretne pojęcia mogą wkrótce okazać się owymi portami zakotwiczeń dla naszych zwątpień. Tych słów i pojęć jeszcze nie znamy, ale niekoniecznie muszą to być słowa i znaczenia pochodzące ze słownika metafizycznego sceptycyzmu. Od bardzo dawna żyjemy w czasach »po Bogach«. Jesteśmy przyzwyczajeni do ontologicznych suchot, leczonych objawowo przez wirtualne obrazki pełne szczęśliwości, wyrażanej w różnych modelach udanego, sytego życia. A przecież prawdziwie udane może być życie rozumiane jako wyrzeczenie. Z paru znaczeń, które brzmią w słowie »wyrzeczenie«, dziś sens najgłębszy lokuje się w zrzeczeniu się egoizmu na rzecz empatii. Nowy stan egzystencjalnego skupienia w wierszu wyrzeka się narcystycznej maniery głoszenia jedyności cierpienia. To nie ja cierpię. Jestem tylko uczestnikiem cierpienia natury, istnień ode mnie odrębnych i niepodległych. Cierpienie jest mi darowane. Jest darem uważności na Innego – to pseudonim wszystkich istnień ożywionych”.

Kiedy Gizzi wparował jak niedźwiedź grizli na scenę Biblioteki Śląskiej i rozsiadł się w fotelu, poczułem, że jest to poeta i człowiek nie do ujarzmienia. I faktycznie wersy z „Żarliwej elegii” są porażająco głodne sensu i są przez to niebezpieczne. Jest w nich patos głodu. Gonią z wielką prędkością po kartce, atakują z boku i z góry.

Skojarzenie z tym amerykańskim drapieżnikiem niech potwierdzi taki fragment z wiersza „Lokalizacja znaleziska nieznana”:

„I znikąd, dech
Zwierzęcy cień w lustrze.
Gdybym przywołał wszystkie uczucia, jakie znałem,
gdzie bym je ułożył,
co by znaczyły
na podłożach świata?”.

To już nie jest pytanie z tych „łagodnych”. I nie śmiałem pytać o odpowiedź Gizziego, kiedyśmy wyszli w noc na fajkę, bo choć jest wielki jak grizli to pali jak smok. Bo przecież już jej udzielił na końcu tego wiersza:

„Mówię o ludziach
i o nocy.
O ludziach we wnętrzu nocy.
O nocy i o tym, czym jesteśmy.
Rzeczach i ludziach.
Sygnale i szumie”.

Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną