Michał Misiak: Marnowanie jedzenia to uboczny skutek naszych prospołecznych skłonności
|
|
Dr Michał Misiak – adiunkt w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Analizuje łamanie tabu kulturowego, prowadzi międzykulturowe badania nad moralnością. Członek Polskiego Towarzystwa Nauk o Człowieku i Ewolucji. |
Kasper Kalinowski: Czy na koniec roku znów zmarnowaliśmy tony żywności?
Michał Misiak: Niestety, wszystko na to wskazuje. Święta to nie tylko choinka, kolędy i prezenty, ale też stół uginający się od potraw – często w ilościach, z którymi żadna rodzina nie jest w stanie sobie poradzić. Skutek znamy wszyscy: po kilku dniach część jedzenia ląduje w koszu, zwykle z towarzyszącymi temu wyrzutami sumienia. Badania firmy Too Good To Go pokazują, że w Polsce w okresie świątecznym wyrzucamy średnio ok. 1,5 kg jedzenia na osobę. To bardzo dużo, jeśli pomyśleć o skali całego kraju.
Nie marnujemy jednak jedzenia w pojedynkę.
Oczywiście. Przecież nikt nie gotuje wielkiego gara bigosu ani setki pierogów z myślą o tym, by następnego dnia wyrzucić je do kosza. To raczej uboczny skutek naszych prospołecznych skłonności. Jedzenie jest jednym z najważniejszych narzędzi budowania więzi. Badania nad marnowaniem jedzenia pokazują, że na drodze do jego ograniczania stoi pewna charakterystyczna bariera, czyli pragnienie bycia „dobrym gospodarzem”. Obawiamy się, że jeśli postawimy na stole zbyt mało, goście poczują się niezręcznie, a my będziemy źle oceniani. Podobny mechanizm działa w rodzinach: rodzice, chcąc sprostać różnym preferencjom dzieci, ich zmiennemu apetytowi czy wymaganiom żywieniowym, kupują i gotują więcej, niż którekolwiek dziecko realnie potrzebuje. W relacjach partnerskich również traktujemy jedzenie jako sposób okazywania bliskości.
Z czym musi się liczyć osoba, która nie będzie wystawnie przyjmowała gości?
Badamy to z zespołem. Takie zachowanie to nie tylko strata pieniędzy, lecz także dodatkowe obciążenie dla środowiska. Wyrzucając jedzenie, tracimy też okazję, by przekazać je komuś, kto naprawdę go potrzebuje. Ale co w zamian? Czy mamy ryzykować, że goście wyjdą od nas zawiedzeni albo głodni?
Co sami pomyślelibyśmy o gospodarzu, który ze względów ekologicznych przygotował bardzo skromny obiad? Prawdopodobnie docenilibyśmy motywację, ale jednocześnie mógłby się pojawić zawód, dyskomfort. Skromny posiłek może zostać odczytany jako brak zaangażowania, próba oszczędzenia na gościach albo sygnał, że nie są dla kogoś priorytetem. I to zderzenie dwóch norm – ekologicznej powściągliwości i tradycyjnej gościnności – jest dla naszego zespołu szczególnie interesujące. Chcemy sprawdzić, jak ludzie reagują na takie sytuacje. Testujemy hipotezę, czy skromne przyjmowanie gości wpływa na postrzeganie gospodarza. Walka z marnowaniem jedzenia może mieć swoją cenę, a tą ceną jest reputacja.
W ramach jednego z eksperymentów przebrany za bezdomnego prosił pan o jedzenie obcych ludzi. Jak reagowali?
Reakcje były bardzo różne, ale najczęściej pojawiało się zaskoczenie. Kilka osób powiedziało mi wprost, żebym wziął się do uczciwej pracy, zamiast chodzić po ulicy i prosić o jedzenie. Inni byli bardziej poruszeni, choć często dopiero po chwili oswajali się z sytuacją, bo, jak się okazuje, ludzie prawie nigdy nie są pytani o jedzenie. Chcieliśmy sprawdzić, czy ludzie chętniej dzielą się jedzeniem niż pieniędzmi lub innymi przedmiotami o tej samej wartości. No i rzeczywiście – prośby o kupienie bułki były najskuteczniejsze. Za każdym razem, kiedy ktoś zgadzał się coś dla mnie kupić, ujawniałem, że to badanie, i prosiłem, żeby niczego jednak nie kupował. Zwykle odbywaliśmy wtedy krótką pogawędkę i ludzie często przyznawali, że nie potrafią odmówić prośbie o jedzenie.
Badał pan również kultury niezachodnie. Tam też okazują sobie bliskość i szacunek, dzieląc się żywnością?
Tak. Gdy robiłem doktorat, mój promotor prof. Piotr Sorokowski wysłał mnie na badania terenowe do Tanzanii. Pracowałem tam wśród ludu Hadza, jednej z ostatnich na świecie społeczności łowiecko-zbierackich. Jest ona często przedstawiana jako przykład pierwotnego egalitaryzmu: mężczyźni polują na antylopy, ptaki czy pawiany; kobiety zbierają owoce, bulwy i nasiona; a wieczorami wszyscy spotykają się przy ognisku, żeby podzielić się tym, co udało im się zdobyć.
I rzeczywiście, podział pracy wygląda mniej więcej tak. Gdy jednak prowadziłem badania w terenie, miałem coraz silniejsze poczucie, że ta opowieść o „wspólnotach, które wszystko dzielą i nikomu niczego nie żałują”, bywa mocno zromantyzowana. W praktyce okazuje się znacznie bardziej skomplikowana. To nie jest tak, że Hadzowie żyją w kulcie bezinteresownej hojności. W każdej społeczności pojawiają się napięcia, strategie, interesy i hierarchie, choć u nich są mniej widoczne niż w społeczeństwach uprzemysłowionych. Dlatego czytając opowieści o „gołębich sercach łowców-zbieraczy”, mam wrażenie, że część tej historii dopisano na potrzeby zachodniego odbiorcy albo turysty. Rzeczywistość jest ciekawsza, ale też bardziej ludzka.
To jak to dzielenie się wygląda?
U Hadzów nie jest to gest wykonywany z wielkim entuzjazmem. Badania pokazują, że ich hojność wcale nie wyróżnia się na tle innych społeczności. Różnica polega na czym innym – silna norma kulturowa nakazuje podzielić się jedzeniem z każdym, kto o nie poprosi. To obowiązek, nie akt wielkoduszności. Ale uwaga: tylko wtedy, kiedy inni widzą, że coś upolowałeś albo przyniosłeś z buszu. Jeśli uda się ukryć zdobycz, norma przestaje działać. Wielu mężczyzn w wywiadach przyznaje, że po udanym polowaniu zjadają część mięsa jeszcze w drodze do obozowiska, żeby nie musieć się dzielić całą zdobyczą. Inni próbują w nocy przemycić jedzenie do swoich szałasów, żeby podzielić się wyłącznie z rodziną.
Antropolodzy opisali też zjawisko „tolerowanej kradzieży”. Jeśli ktoś w obozie zaczyna bezczelnie podbierać kawałki mięsa z cudzej zdobyczy, właściciel często odpuszcza. Uznaje, że dla kawałka pawianiego udźca nie warto wszczynać konfliktu. Wie, że następnym razem role mogą się odwrócić, i to on będzie tym, który coś „uszczknie” z cudzego sukcesu łowieckiego. To brzmi zresztą zaskakująco znajomo. Każdy, kto w podstawówce przyniósł do szkoły paczkę gum albo chipsy, wie, czym jest tolerowana kradzież. Wystarczyło, że starszoklasiści zobaczyli, co trzymasz w plecaku, i już wiadomo było, że część zapasów zniknie. U nas, niestety, te role raczej się nie odwracają.
A czy marnowanie jedzenia spotyka się u Hadzów z większym potępieniem
niż na Zachodzie?
Tak, choć z zupełnie innych powodów. W Europie i innych bogatych, demokratycznych społeczeństwach potępienie marnowania jedzenia wynika przede wszystkim z troski o środowisko. W populacjach, które badaliśmy, potępienie bierze się stąd, że ktoś obok naprawdę głoduje. Jeśli wyrzucamy jedzenie, to w praktyce odbieramy je komuś, kto mógłby dzięki niemu przetrwać kolejny dzień. To bardzo lokalne, namacalne rozumienie konsekwencji. Wyrzucając resztki, skrzywdzilibyśmy nie abstrakcyjne „środowisko”, lecz sąsiada, kuzyna, dziecko z własnego obozu.
W gruncie rzeczy to podejście było kiedyś bliskie także naszej kulturze. Wystarczy posłuchać wspomnień naszych babć: jedzenia się nie wyrzucało, bo było go niewiele, a już na pewno nie każdy miał do niego łatwy dostęp. Wyrzucić jedzenie oznaczało moralną porażkę – zmarnowanie czegoś, co dla kogoś innego mogło być ratunkiem. W globalnej perspektywie to właśnie my, mieszkańcy bogatych krajów, jesteśmy tu wyjątkiem. Przez większą część historii ludzkości marnowanie jedzenia nie było ani łatwe, ani społecznie akceptowane. Dziś po prostu zapomnieliśmy, jak niezwykłym przywilejem jest sytuacja, kiedy możemy wyrzucić jedzenie bez natychmiastowych konsekwencji.
A jednak w relacjach etnograficz-
nych pojawia się obecny w wielu kulturach fenomen tzw. potlaczu.
Jak to wyjaśnić?
Potlacze są przede wszystkim charakterystyczne dla rdzennych populacji północno-zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej, zwłaszcza na obszarze dzisiejszej Kanady. Wielkie festyny, podczas których gospodarze rozdawali lub nawet demonstracyjnie niszczyli wielkie ilości dóbr i żywności. Jednak za tą pozorną ekstrawagancją kryła się bardzo pragmatyczna logika.
Po pierwsze, potlacz był narzędziem budowania i manifestowania statusu. Jeśli ktoś był w stanie oddać lub zniszczyć ogromną część własnego majątku, to znaczyło, że jest naprawdę potężny. W świecie, w którym reputacja decydowała o pozycji społecznej, to była niezwykle skuteczna strategia.
Po drugie – i to często umyka w popularnych opowieściach – potlacze pełniły kluczową funkcję adaptacyjną. Społeczności, które je praktykowały, żyły w warunkach ogromnej sezonowości zasobów. W jednym roku obfitość łososi mogła zapewnić dobrobyt całej wiosce, a w innym niewielkie zaburzenie migracji ryb oznaczało głód. W takich warunkach potlacz stawał się formą ubezpieczenia społecznego. Wioski, którym w danym sezonie dopisało szczęście, organizowały potlacz i dzieliły się nadwyżkami z tymi, które miały pecha. W kolejnym roku role mogły się odwrócić, a goście byli zobowiązani do odwzajemnienia hojności.
Czy w takim razie w innych kulturach takie wystawne goszczenie ma podobną funkcję?
Kiedyś wraz z prof. Sorokowskim doświadczyliśmy wystawnej uczty podczas badań w Papui. Dotarliśmy do górskiej wioski, kilka dni trekkingu przez dżunglę od najbliższego miasta. Na miejscu się okazało, że mieszkańcy przygotowują ogromną ucztę ze świniobiciem. Ludzie schodzili się z okolicznych wiosek.
Dopiero później się dowiedzieliśmy, że lider tej społeczności został zamordowany zaledwie kilka dni wcześniej, a wystawna uczta była elementem ceremonii żałobnej. Nie przypominała jednak naszych styp. Miała głęboki sens polityczny. Antropolodzy zwracają uwagę, że podobne wydarzenia służą budowaniu koalicji odwetowej. W kulturach, w których nie ma policji, sądów ani instytucji państwowych, reakcja na zabójstwo należy do wspólnoty. Żeby podjąć działania, trzeba zgromadzić sojuszników i okazać siłę.
I właśnie temu służyła ta wystawna uczta. Wspólne jedzenie, pieczona świnia, ludzie z sąsiednich wiosek – to pomagało zacieśnić więzi i jasno pokazać, kto stoi po czyjej stronie. Nie drążyliśmy tego tematu z oczywistych względów, ale niewykluczone, że nad tym prosiakiem zapadały decyzje, kto i kiedy wyruszy, aby pomścić zabójstwo. W takim ujęciu wystawne goszczenie służy budowaniu solidarności w momentach kryzysowych. Jedzenie staje się narzędziem politycznym, a uczta – przestrzenią negocjacji i przygotowań.
Czy obserwuje pan takie zjawiska w naszym kontekście kulturowym?
Jak najbardziej. Choćby na tradycyjnych polskich weselach, takich dużych, na sto i więcej osób, gdzie stoły uginają się od jedzenia. Z jednej strony to oczywiście oznaka statusu, ale z drugiej – jest to wydarzenie o bardzo wyraźnej funkcji społecznej. Podobnie jak w Papui chodzi tu o budowanie koalicji. Dwie rodziny mają okazję się spotkać, poznać i nawiązać serdeczne relacje. Wspólne jedzenie i wspólne świętowanie tworzą poczucie bliskości i zaufanie, a to w praktyce wzmacnia sieć społecznego wsparcia młodej pary.
Można powiedzieć, że oprócz radości i zabawy wesele generuje coś w rodzaju kapitału społecznego. A jednocześnie po weselu przychodzi ten moment, kiedy trzeba wyrzucić gar zepsutej sałatki jarzynowej czy kolejne tacki niedojedzonych potraw. Nikt nie jest z tego powodu szczęśliwy, ale jednocześnie mało kto żałuje, że nie zamówił skromniejszego menu.
Co jest postrzegane jako szczególnie niemoralne w marnowaniu jedzenia?
Moralność to złożony obszar naszego funkcjonowania psychicznego, a nasze badania dotyczyły Polaków, więc wnioski odnoszą się przede wszystkim do naszego kontekstu kulturowego. Wynika z nich jednak dość jasno, że marnowanie jedzenia postrzegamy przede wszystkim jako naruszenie zasad – ludzie widzą w tym dwie równoległe niesprawiedliwości.
Pierwsza dotyczy innych ludzi: wyrzucanie jedzenia jest odbierane jako krzywda tych, którzy mają mniej i realnie głodują. Druga dotyczy wspólnych zasobów. Marnowanie żywności przyczynia się do degradacji środowiska, które traktujemy jako dobro, za które wszyscy odpowiadamy.
Nasze wyniki sugerują, że osoby szczególnie wyczulone na tę właśnie wartość moralną – sprawiedliwość rozumianą jako troskę o równą dostępność zasobów i odpowiedzialność za wspólne dobro – marnują najmniej jedzenia. Dla nich wyrzucenie żywności nie jest tylko nieekologiczne czy nieekonomiczne, lecz przede wszystkim moralnie niewłaściwe.
Właśnie pracujemy nad publikacją dotyczącą dużego badania międzykulturowego, w którym wzięło udział ponad 10 tys. osób z 50 państw. Nie znaleźliśmy ani jednego kraju, w którym marnowanie jedzenia byłoby moralnie obojętne albo traktowane jako zachowanie akceptowalne. Oczywiście skala potępienia różni się między krajami. Najmniej przejmują się marnowaniem mieszkańcy takich państw jak Nowa Zelandia czy Korea Południowa, a najbardziej – Algierii i Maroka. Polska na tym tle wypada zupełnie przeciętnie.
Czy można w takim razie opierać kampanie zachęcające do ograniczenia marnowania żywności na komunikatach moralnych?
Mogłoby się wydawać, że to dobry pomysł. Większość z nas słyszała kiedyś, żeby nie marnować jedzenia, bo dzieci w Afryce głodują. Tego typu komunikaty funkcjonowały zresztą od dawna. Polecam przejrzeć archiwalne plakaty z czasów drugiej wojny światowej – to prawdziwa kopalnia przykładów, jak silnie grano wtedy motywami moralnymi, żeby zniechęcać do marnowania żywności.
W takich grafikach prym wiedli Amerykanie i inni alianci, ale natrafiłem też na plakaty włoskie, przekonujące, że wyrzucanie chleba jest niehonorowe. Dla dodania powagi pod obrazkiem widniał podpis Mussoliniego. Amerykanie natomiast nie bawili się w subtelności. U nich pojawiały się hasła w rodzaju: „Marnując jedzenie, zabijasz żeglarza” albo odwrotnie: „Oszczędzając jedzenie, oszczędzasz krew naszych chłopców na froncie”. To bardzo bezpośrednia, wręcz brutalna propaganda.
A zatem takie komunikaty to nie jest dobry pomysł?
Sprawdzaliśmy, czy po obejrzeniu krótkich filmów, w których przekonywano, że marnowanie jedzenia narusza wartości moralne, ludzie będą bardziej skłonni ograniczyć to marnotrawstwo lub poprzeć inicjatywy polityczne mające je zmniejszyć. Wyniki były zaskakujące. Okazało się, że takie komunikaty działają odwrotnie, niż można by oczekiwać. Zamiast zwiększać motywację, wywoływały poczucie winy, wstyd i ogólny dyskomfort. A to emocje, które rzadko prowadzą do zmiany zachowania. Wcześniejsze badania pokazywały zresztą, że gdy ludzie odczuwają poczucie winy związane z marnowaniem jedzenia, próbują o tym nie myśleć, a w konsekwencji marnują jeszcze więcej.
Moim zdaniem lepiej działa przekaz praktyczny, odwołujący się do naszych portfeli: wyrzucając jedzenie, wyrzucamy własne pieniądze.
Wróćmy do początku naszej rozmowy. Czy walcząc z marnowaniem żywności, nie podetniemy więzi i fundamentów bliskości?
Takie ryzyko istnieje. Co jednak nie znaczy, że musimy wybierać między bliskością a odpowiedzialnością. Możemy używać produktów, które wolniej się psują, lepiej planować posiłki, dbać o właściwe przechowywanie jedzenia. A kończąc spotkanie, po prostu podzielić się nadmiarem z gośćmi. To przecież jedna z najbardziej naturalnych form okazywania troski.
Rozmawiał Kasper Kalinowski