Przyroda: Zosia Samosia czy dama w opałach
Kornik drukarz ma to do siebie, że od czasu jego populacja masowo rośnie (to tak zwana gradacja) przyciągając uwagę i leśników, i przyrodników. Konflikt gotowy. Jak kilka lat temu w Puszczy Białowieskiej. W uproszczeniu: środowisko leśnicze twierdziło, że gradacji trzeba przeciwdziałać i nie jest to tylko próba ratowania gospodarczych zasobów drewna, ale też ochrona przyrody. Środowisko przyrodnicze miało inne zdanie: należy pozostawić sprawę naturze, a śmierć wielu świerków w tym miejscu i czasie nie jest tak naprawdę dla niej szkodą. Tę drugą postawę określa się jako bierną ochronę przyrody.
Ma ona długie tradycje, a jej podstawą są nauki ekologiczne. Czasem jej skutki są bywają dla społeczeństwa trudne do zaakceptowania. Tak było w przypadku Puszczy Białowieskiej i niejednokrotnie w przypadku pożarów lasów na zachodzie Stanów Zjednoczonych (np. tego, który w 1988 r. strawił 1/3 Parku Narodowego Yellowstone). W jednym i drugim przypadku do sprawy przyłączyli się politycy. Jako że dla społeczeństwa zniszczenie charyzmatycznego kompleksu leśnego jest szokiem, działacze wszelkich partii raczej stali po stronie przeciwnej niż przyrodnicy (choć to konserwatyści chętniej przyjmują postawę gospodarza przyrody niż jej biernego obserwatora).
Ten podział jeszcze wyraźniej widać w przypadku ekosystemów rzecznych. Przyrodnicy, zgadzając się na samozarządzanie się przyrody, godzą się jednocześnie na to, że rzeki wylewają z koryta, erodują brzegi, a czasem nawet zmieniają swój bieg. Stoi to w sprzeczności z tradycyjnie rozumianą gospodarką przeciwpowodziową, a także kwestiami takimi jak żegluga czy wykorzystanie energii płynącej wody. Tu jednak strona gospodarcza z reguły nie wysuwa argumentów o ochronie przyrody. Przynajmniej na śródlądziu, bo analogiczna ochrona brzegu morskiego bywa tak przedstawiana.
Pozostawianie przyrody samej sobie określa się jako ochronę ścisłą i jest stosowane od początku ochrony rezerwatowej. W powszechnym rozumieniu rezerwat przyrody to miejsce, gdzie człowiek nic nie robi i z reguły nie ma wstępu. W parkach narodowych większe lub mniejsze obszary też są tak traktowane. Kiedyś w Polsce były one nazywane rezerwatami, dziś to strefy ochrony ścisłej, w których dopuszcza się jedynie działania w obliczu takich zagrożeń jak pożary.
Czy zatem mamy konflikt i dychotomię: strona gospodarcza, z niemałym poparciem społecznym, zwłaszcza o podłożu konserwatywnym, optuje za gospodarowaniem środowiskiem, a strona przyrodnicza, z ewentualnym poparciem grup o światopoglądzie określanym jako ekologiczny, optuje za pozostawianiem przyrody samej sobie, nawet jeżeli niekiedy prowadzi to do zniszczenia jakiegoś lasu czy oberwania klifu? Nie. To uproszczenie tak duże, że po prostu fałszywe.
Las ważniejszy niż motyl? Oczywiście, a właściwie niezupełnie
Wszystko zależy od tego, co tak naprawdę chcemy zachować. Gdy tworzono podstawy ochrony przyrody i powoływano pierwsze rezerwaty i parki narodowe, wydawało się, że będzie się chronić po prostu przyrodę. Rzecz w tym, że jest ona bytem dynamicznym, istniejącym w czterech wymiarach. Po kilkunastu-kilkudziesięciu latach nicnierobienia okazywało się, że wiele rezerwatów wygląda zupełnie inaczej niż w momencie powoływania. Czasami zmiany są korzystne: las dotychczas użytkowany gospodarczo staje się lasem o charakterze naturalnym; jezioro pozbawione presji turystycznej i rybackiej staje się czystsze; murszejące torfowisko po zaniechaniu melioracji staje się na powrót bagnem. Tyle że nie zawsze tak się dzieje.
Jeżeli chcemy chronić przyrodę środkowoeuropejskiego kompleksu leśnego, pozostawienie Puszczy Białowieskiej samej sobie rzeczywiście przywróci w niej warunki zbliżone do pierwotnych – łącznie z przekształceniem płatów zwartego boru świerkowego w coś bardziej mozaikowatego. Często jednak chcemy chronić coś, co jest rzadsze niż środkowoeuropejski las w środku Europy. Na przykład rzadki gatunek motyla.
Modraszek arion na początku XX w. był w Anglii już mocno zagrożony, m.in. z powodu zapędów kolekcjonerów motyli. Działacze ekologiczni w latach 30. doprowadzili więc do ograniczenia dostępu do pozostałych jego stanowisk – także zwierzętom gospodarskim żywiącym się trawą. Splot różnych czynników sprawił, że trawiaste siedliska modraszka pozbawione regularnego wypasu zarosły wyższą roślinnością i zmieniły się tak, że w 1979 r. modraszek arion na Wyspach Brytyjskich wyginął. Jego restytucja udała się dzięki zastosowaniu ochrony czynnej, a konkretnie przywróceniu wypasu (a przykład ten jest często wykorzystywany przez przeciwników ochrony biernej, także tych, którym losy modraszka są obojętne, ale znaleźli świetny argument przeciwko – ich zdaniem – kolejnej odsłonie lewackiej ideologii).
Palić czy nie palić? Tak, a jeszcze lepiej nie
W przypadku modraszka ariona kluczowe okazało się istnienie traworośli z niską roślinnością. Takie miejsca zdarzają się tu i ówdzie, zwłaszcza na niskich stepach (niski oznacza tu właśnie wysokość roślinności), Ale w Anglii, a nawet we współczesnej Polsce stepów nie ma. Zbliżone warunki znaleźć można na wystawionych na słońce stokach piaszczystych pagórków czy skarpach wielkich dolin rzecznych. W Polsce w takich miejscach powołuje się rezerwaty stepowe. Rzecz w tym, że w momencie ich powoływania często były one regularnie koszonymi łąkami lub wypasanymi murawami, a objęcie ich ochroną rezerwatową nieraz prowadziło do tego samego, co w angielskich ostojach ariona. W polskich warunkach takie miejsca zarastają najpierw prawie stepowymi krzewami, np. głogiem czy tarniną, a po jakimś czasie nawet lasem.
Co prawda bez ochrony ścisłej los eksklaw roślinności stepowej w strefie sprzyjającej lasom przesądził postępujący przez cały XX w. zanik hodowli kóz i owiec. Krowy są bardziej wymagające i potrzebują wydajniejszych łąk. Nie radzą sobie też z usuwaniem krzewów. Tak naprawdę w takich miejscach całkiem dobrym rozwiązaniem jest pożar - usuwa krzewy, a rośliny naprawdę stepowe są do jego przetrwania przystosowane. To jednak mocno kontrowersyjny środek i tu nawet wielu miłośnikom przyrody bliżej do zwolenników tradycyjnego gospodarowania. Wymaga też bardzo dużo uwagi, nie tylko w związku z ryzykiem przeniesienia się ognia na obszary użytkowe czy wręcz zabudowania. Czym innym jest powierzchniowy pożar koron drzew i krzewów, a czym innym podziemny pożar torfu.
Działać kosą czy ratrakiem? Jednym, a najlepiej oboma
Drugim typem bezdrzewnej roślinności są otwarte bagna. Czyli takie torfowiska, na których wciąż przybywa torfu, a warunki wodne są takie, że nie powstają lasy bagienne. Mimo że torfowisk w Polsce trochę jeszcze zostało (kiedyś było całkiem dużo), to takich, które nie są zdominowane przez drzewa czy niemal jednogatunkowe szuwary zawsze było niedużo. Ale to właśnie na nich zachowało się wiele gatunków roślin, które są reliktem z czasów tuż po ustąpieniu lodowca i to one są ostoją gatunków ptaków prawie niewystępujących poza nimi.
Pod koniec XX w. największy zachowany kompleks takich torfowisk został objęty ochroną jako Biebrzański Park Narodowy. I podobnie jak w przypadku rezerwatów stepowych, otwarte torfowiska zaczęły zarastać trzcinowiska, zarośla wierzbowe i lasy. I tu też objęcie ochroną jeszcze bardziej zniechęciło rolników do kontynuowania koszenia łąk, które – od czasu wielkiej melioracji przekształcającej bagna w trochę zaledwie mokre łąki, stawały się coraz mniej wydajne w produkcji paszy dla krów. Zresztą i sama hodowla się zmieniła: krowy tradycyjnych ras, które może bez entuzjazmu, ale jednak były w stanie jeść bagienne turzyce, zastąpiły holenderki. A dla nich siano z turzyc nadaje się co najwyżej na ściółkę.
W czasie imprezy polegającej na tradycyjnym koszeniu kosą i człapaniu w gumiakach w wodzie, nie da się zdziałać wiele.
W odróżnieniu od małych rezerwatów, którymi za bardzo nie ma kto się zajmować (zwłaszcza przy tradycyjnym podejściu, że wystarczy je wyznaczyć i ogrodzić przed ludźmi), parki narodowe to większe przedsięwzięcia, mające swoje władze i pracowników. W Biebrzańskim Parku Narodowym dość szybko zauważono problem zarastania i podjęto próby przeciwdziałania. Tu nie ma mowy o ochronie biernej. Park organizuje Biebrzańskie Sianokosy określane też jako Mistrzostwa Polski w koszeniu łąk. Tyle, że obszar parku jest duży, a w czasie imprezy polegającej na tradycyjnym koszeniu kosą i człapaniu w gumiakach w wodzie, nie da się zdziałać wiele.
Stąd park po różnych próbach adaptacji typowych kosiarek traktorowych z pewnym sukcesem zaczął wykorzystywać koszenie przez odpowiednio przerobione ratraki. One są w stanie wjechać w miejsca niedostępne dla traktorów. Przy okazji jednak robią to, do czego zostały pierwotnie skonstruowane – ugniatają podłoże. Bagienne mchy, turzyce i ich towarzystwo (w tym storczyki) dzięki temu nie są zacieniane przez ekspansywne wysokie rośliny, ale za to ich podłoże staje się mniej odpowiednie. Coś za coś – nie ma rozwiązania idealnego.
Koszenie wysokich roślin ma wymiar siedliskotwórczy – rośliny niższe oraz takie, które są ewolucyjnie dostosowane do zgryzania przez zwierzęta, pod nieobecność konkurencji mają szansę na rozwój. Jest także wymiar drugi, biogeochemiczny – tkanki skoszonych roślin są przecież materią o konkretnym składzie.
Użyźniać czy zubażać? Każdemu według potrzeb
Gdy w naturalnym lesie padnie drzewo, materia, z której się składa, prędzej czy później wróci do obiegu w tym samym miejscu. W przypadku upraw jest inaczej: materia jest wynoszona poza układ. Co prawda, związki organiczne w końcu się utleniają – czy to w ogniu, czy w procesie oddychania – i budujące je związki węgla z wodorem zamieniają w krążące swobodnie w atmosferze dwutlenek węgla i wodę., to jednakwiększość innych pierwiastków jest mniej mobilna. W naturze są przypadki, gdy związki azotu i fosforu zbierane przez lata przez ptaki rybożerne trafiają na jakąś wyspę, tworząc pokłady guana. Podobnie rolnicy czy leśnicy zabierają materię i składują gdzie indziej. Żeby uprawa mogła być kontynuowana, trzeba ją sprowadzić z powrotem w postaci nawozu.
Z naszego – ukształtowanego przez kilka tysięcy lat cywilizacji rolniczej – punktu widzenia żyzność to coś pożądanego (stan żyzności określany jest jako eutrofia, a morfem „eu” oznacza coś właściwego). Dotyczy to nie tylko pól. W żyznych stawach jest dużo organizmów fitoplanktonowych i fitobentosowych, które są pokarmem dla organizmów zooplanktonowych i zoobentosowych, a te pokarmem dla ryb. Dlatego jeszcze w XX w. zdarzało się, że mało żyzne jeziora były specjalnie nawożone, nie tylko związkami azotu i fosforu, lecz także wapnia, którego nie brakuje w większości środkowoeuropejskich wód, z wyjątkiem specyficznych jezior zwanych lobeliowymi.
Trylogia taksonomiczna Piotra Panka
Gra o tron, czyli jak wszystko, co żyje, domagało się królestwa
Obywatel ryba, czyli ile w człowieku karpia, a ile małpy wąskonosej
Portrety rodzinne, czyli niezbadane są pokrewieństwa w świecie zwierząt i roślin
Wydawać się może, że żyzność, a więc obfitość organizmów fotosyntetyzujących (w wodach głównie mikroskopijnych glonów o bardzo różnej przynależności taksonomicznej – od bakterii do roślin) będzie sprzyjać życiu w ogóle. I owszem, w słoneczne dni nasycenie wód tlenem nieraz przekracza teoretycznie wyliczoną wartość 100 proc.. Wbrew pozorom jednak taki stan wcale nie jest dobry dla żadnych organizmów: tlen jest tak naprawdę toksyczny. Choć dziś w wyniku doboru naturalnego większość organizmów – w tym ja i wy – potrzebuje go do oddychania, to musi jednocześnie wytwarzać mechanizmy chroniące przed jego uszkadzającym związki organiczne (w tym choćby DNA) wpływem.
Nie to jest jednak głównym problemem. Nadmiar tlenu prędzej czy później ulotni się do atmosfery. Organizmów, które zużywają tlen jest więcej niż tych, które go wytwarzają (choćby dlatego, że sinice czy rośliny też nim oddychają). Gdy w toni wodnej jest bardzo dużo mikroskopijnych glonów, woda staje się mętna, co określa się jako zakwit. Światło fotosyntetycznie czynne jest wychwytywane w górnej warstwie (eufotycznej, trofogenicznej) i przy dnie już nie ma go dla glonów. Tu jest afotyczna – trofolityczna, gdzie tlen jest tylko zużywany, a nie wytwarzany. W pewnym momencie dopływ tlenu z góry ustaje, a organizmy potrzebujące go najbardziej, które dostały się tu, gdy było go dużo, muszą uciec albo duszą się. Paradoksalnie więc, woda jest czystsza i bardziej natleniona, gdy jest w niej mało substancji odżywczych dla glonów, czyli biogenów.
Nie wszystkie glony są roślinami, ale wszystkie mają dość podobną fizjologię (a przynajmniej jej wycinek) do roślin widocznych gołym okiem, nazywanych w hydrobiologii makrofitami. Makrofity też potrzebują biogenów (lista jest długa, ale w praktyce najważniejsze są azot i fosfor – pozostałych zwykle w środowisku jest ich wystarczająco, więc ich dodanie nic nie zmienia, a pochłanianie i tak pozostawia wystarczające zapasy). Jeżeli są w wodzie, konkurują o nie z glonami, więc im bardziej zbiornik wodny jest zarośnięty widoczną gołym okiem roślinnością, tym mniej możliwe są zakwity glonowe (chyba że ubóstwo roślinności wynika z tego, że woda w jeziorze jest mało żyzna).
Oczyszczać globalnie czy lokalnie? Nie trzeba geniuszu
Jako mieszkańcy lądu, o rzekach i jeziorach myślimy głównie w kontekście powodzi i ich roli w magazynowaniu wody, której możemy zaczerpnąć w razie potrzeby. Tyle że one rzadko są źródłem wody dla lądu –z reguły są jej odbiornikiem. Spływy powierzchniowe i podziemne do rzek i jezior oczywiście nie niosą czystej chemicznie wody, tylko roztwór różnych substancji, w tym biogenów. Większość biogenów, która się znajduje w wodzie pochodzi właśnie z lądu, np. z nawozów, których nie zużyły rośliny uprawne. Ich dopływ jest z reguły mniejszy niż powrót, więc wody ulegają eutrofizacji.
W jaki sposób zmniejszyć dopływ biogenów do wód? Na rurze odprowadzającej pełne biogenów ścieki można zainstalować oczyszczalnię. Na rowie melioracyjnym też jest to możliwe, ale trudniejsze choćby dlatego, że rowów jest dużo. W miastach małe kanały łączy się w kolektory zbierające ścieki i spływy uliczne z większej powierzchni i tak zebrane kieruje do oczyszczalni. Spływu rozproszonego z pól nie da się jednak skanalizować.
Nie trzeba wyjątkowego geniuszu, żeby wpaść na to, że szuwar może funkcjonować jako mała oczyszczalnia ścieków.
W naturze z reguły jest tak, że gdzie jest pokarm, tam są organizmy z niego korzystające. Nie inaczej w tym przypadku. Na brzegach zbiorników i rzek rosną szuwary tworzone przez rośliny o dużych wymaganiach co do żyzności. Do wzrostu potrzebują wiele biogenów, więc woda po przejściu przez ich system korzeniowo-kłączowy jest w nie uboższa. Dla glonów zostaje mniej. Nie trzeba wyjątkowego geniuszu, żeby wpaść na to, że taki szuwar może funkcjonować jako mała oczyszczalnia ścieków.
W celu optymalizacji wydajności w oczyszczaniu ścieków z substancji biogennych i nie tylko, od wielu lat konstruuje się sztuczne mokradła o odpowiednio spreparowanym podłożu i dobranym składzie gatunkowym. Rośliny nie są po prostu gąbkami i pewne substancje pochłaniają sprawniej, inne mniej. Niektóre lepiej wyłapują azot, inne fosfor, a jeszcze inne ołów. Oczyszczalnie makrofitowe to bardzo rozpowszechniony, często jedyny, typ stosowany w przydomowych oczyszczalniach ścieków.
Rzecz w tym, że w naturze nic nie ginie. W przypadku oczyszczalni makrofitowych w strefie kłączowo-korzeniowej żyją bakterie, które nie tylko pobierają związki azotu do budowy własnych białek, alkaloidów itp., ale z niedostatku tlenu atmosferycznego, używają do oddychania tlenu (a właściwie jego elektronów) zawartego w jonach azotanowych. Jako produkt uboczny powstaje woda i azot cząsteczkowy, który ulatnia się do atmosfery i staje się bezużyteczny dla roślin, a więc środowisko traci żyzność (sprawa jest jednak nie taka prosta, bo są bakterie, które potrafią taki azot do biosfery przywrócić). Większość azotu pozostaje jednak w biomasie. Tak samo z fosforem (on się nie ulatnia, co najwyżej może zostać związany w związkach tak trudno rozpuszczalnych, że w praktyce dla większości organizmów niedostępnych) i innymi pierwiastkami. Owszem, niektóre związki toksyczne mogą się przekształcić w mniej toksyczne, ale rtęć pozostanie rtęcią, a arsen arsenem. Związane w tkankach makrofitów pierwiastki po ich obumarciu wracają do obiegu.
Dlatego makrofity w sztucznych mokradłach wymienia się na nowe, a ich biomasę w jakiś sposób utylizuje. Jeżeli chcemy, żeby naturalne mokradła były tylko odbiorcą biogenów, a nie jedynie etapem pośrednim w ich drodze z lądu do wody, trzeba je kosić, a tak pozyskaną słomę usuwać. Oczywiście, dopóki szuwar istnieje, znaczna część biogenów, którą uwolniły szczątki makrofitów, znowu zostanie wchłonięta przez odrastające wiosną pędy, ale przy stałym dopływie z lądu, żyzność układu rośnie.
Koszenie lekiem na całe zło? Skutecznym, ale nie za bardzo
Z tą biomasą coś trzeba zrobić. Niedawno zespół badaczy – głównie z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu – przeanalizował możliwości spalania traw, w tym szuwarowych jak trzcina czy mozga, w celu wytwarzania energii elektrycznej. Wyniki są obiecujące. Jaka jest jednak wydajność prawdziwych, a nie sztucznych szuwarów w usuwaniu biogenów napływających z pól? To z kolei przebadali naukowcy głównie z Uniwersytetu Warszawskiego (czasy, gdy coś badał jeden przyrodnik, ewentualnie z asystentami, raczej minęły).
Rozrzut wyników jest duży – jedne szuwary usuwają biogeny z wody gruntowej słabiej, inne mocniej. W przypadku sztucznych oczyszczalni makrofitowych jest podobnie. Dla inżyniera to może być koszmar – dwa praktycznie identycznie wyglądające układy mogą mieć wydajność różniącą się o kilkadziesiąt procent.
Co jest ważne, to fakt, że rośliny z niekoszonych szuwarów wiążą biogeny trwalej, choćby w kłączach. W związku z tym koszenie ma sens tylko wtedy, kiedy skoszoną biomasę z uwięzionymi biogenami zabierze się z miejsca – im szybciej, tym lepiej – żeby uniknąć wypłukiwania biogenów ze ściętych roślin. Koszenie zmienia strukturę ekosystemu i sprawia, że pojawiają się rośliny o mniejszym potencjale trwałego wiązania biogenów, więc gdy się je zacznie, lepiej je powtarzać.
Część badaczy z UW wzięła udział w badaniach innego zespołu, bardziej międzynarodowego, opierających się na analizie z układów imitujących warunki żyzności z różnych rejonów Europy. Najmniej żyzne poletko przypominało warunki z niezmeliorowanej części doliny Biebrzy, najbardziej żyzne – z mokradeł nadrzecznych położonych wśród zachodnioeuropejskich pól, przeciętne zaś przypominały typowe polskie mokradło nadrzeczne. Poletka obsadzono różnymi gatunkami turzyc pobranymi z polskich mokradeł.
Tempo pochłaniania biogenów zależy od gatunku i od ilości biogenów. Oraz od ich proporcji. Jeżeli któregoś pierwiastka zaczyna brakować w wodzie gruntowej, roślina spowalnia pobieranie pozostałych – na co jej się przyda zapas azotu, jeżeli nie ma już fosforu potrzebnego do wzrostu (albo odwrotnie)? Okazuje się, że ilość azotu pochłoniętego z najżyźniejszego poletka w przypadku najbardziej wydajnych gatunków (turzyca błotna i dzióbkowata) to mniej więcej 1/6 różnicy między warunkami z niego a z najuboższego.
Wprowadzenie ciężkiego sprzętu koszącego może przynieść więcej szkód niż pożytku.
Oznacza to, że teoretycznie po sześciu latach z regularnym koszeniem warunki między tymi poletkami mogą się wyrównać. Jednak już dla turzycy sztywnej czy nitkowatej ten czas to 16 lat. W przypadku fosforu to jednak wymaga więcej – aż 38 lat u turzycy błotnej i 156 lat u sztywnej. Co więcej, nawet gdyby zatrzymać dopływ azotu z nawozów, będzie on pozyskiwany przez wspomniane wcześniej bakterie azotowe i uwalniany z zapasów glebowych. Po 13 latach spadek jego zawartości wywoływany koszeniem i odbiorem biomasy wyhamuje na płatach porośniętych przez turzycę błotną.
Zatem koszenie wydaje się warunkiem ważnym dla roli szuwarów w przeciwdziałaniu eutrofizacji, ale nie jest lekiem na całe zło. Wprowadzenie ciężkiego sprzętu koszącego może przynieść więcej szkód niż pożytku. Użycie silników spalinowych może dać większy ślad węglowy niż zaoszczędzony w elektrowni opalanej biomasą. Dziś większość dawnych torfowisk zarasta wysokim szuwarem, krzewami i wreszcie lasem. Tam koszenie, a nawet wyrąb, są sposobem na zachowanie miejsca dla nieznoszących zacienienia i drobnych roślin bagiennych. Wciąż jednak są miejsca, gdzie nie jest to konieczne. W Polsce jest to chociażby dolina Rospudy: poziom wód gruntowych wciąż jest tam taki, że mimo braku wykaszania, rośliny bagienne mają się całkiem nieźle.
Zagęszczać czy przerzedzać? Zapytać łosia
Z punktu widzenia ochrony przyrody najbardziej sensowne wydaje się chronienie mozaikowatości. Owszem, niektóre gatunki wymagają zwartych kompleksów, takich jak np. mamy w Puszczy Białowieskiej, ale najbogatsze są pogranicza różnych kompleksów – np. zwartych lasów i rozległych łąk, jak nad Biebrzą. Miejsca te są odwiedzane przez zwierzęta z jednej, jak i drugiej strefy. Niektóre zresztą same sobie tworzą mozaiki w mniejszej skali. Przykład bobra jest oczywisty, ale tu znowu przywołam specjalistów od bagien z UW, którzy postanowili zbadać wpływ innego ssaka.
Gdy lasy były pełne turów, niekoniecznie cechowała je nieprzebytość – i tury, i żubry, zjadając młode drzewa, przerzedzały je.
Tak jak kiedyś miłośnicy motyli, otoczyli oni niektóre kawałki łąk płotem. Po niedługim czasie zarosły one krzewami, podczas gdy sąsiedni obszar nie. Co się stało z krzewami z łąki? Trafiły do żołądków łosi, których obecnie w tym rejonie jest stosunkowo dużo. Na tyle dużo, że na luksus rozmnożenia pozwalają sobie tylko niektóre samice. Łosie są dość wybredne – roślinami szuwarowe ich nie interesują. O dziwo, uprawy też niezbyt. One potrzebują młodych krzaków i drzewek. Eksperyment zresztą długo nie potrwał, bo łosie sforsowały płotki i dobrały się do zawartości poletek eksperymentalnych.
Żubr i sarna też są gatunkami, które dają sobie radę w mozaice. Niektórzy stawiają hipotezę, że żubry, podobnie jak bizony wolałyby żyć na stepie, a las stał się ich schronieniem przed ludźmi. Wbrew powszechnym wyobrażeniom również w czasach, gdy lasy były pełne turów, zapewne niekoniecznie cechowała je zwartość i nieprzebytość – i tury, i żubry, zjadając młode drzewa, przerzedzały je. Dziś takie lasy, określane jako świetliste dąbrowy, są w Polsce – choćby z powodu zaniechania wypasania w nich krów – w zaniku. Resztki są m.in. w Puszczy Białowieskiej – ona naprawdę mozaiką, gdzie miejsce znajdzie i kornik, i dzika pszczoła, a może nawet zdziczała krowa.
Co jednak sprawiało, że w dawnych lasach, pełnych dużych kopytnych roślinożerców jednak nowe drzewa wyrastały i osiągały dorosłość? To temat na inny tekst, związany z tzw. ekologią strachu.